Musi być już nowy rok, bo ponad autostradą rozbłysły pierwsze fajerwerki, jak bałwan stoję w lesie po kolana w śniegu i przypominam sobie jak do tego doszło, że stoję po kolana w śniegu w lesie, na dziesięciostopniowym mrozie, bez zasięgu i bez komórki, stopniowo zamarzam i czuję ten sam śnieg wpadający za kołnierz debilnej, śmierdzącej i dziurawej kurtki z demobilu.
Prosta i bardzo smutna to historia miłosna, bo wszystkie warte zapisania historie są historiami miłosnymi, nawet te które nimi nie są, ale ta którą chcę teraz opowiedzieć, mogę was zapewnić, takową jest w 100 procentach, ponieważ, co oznajmiam bez większej dumy i nadziei, zakochałem się. W chłopaku. I chodzę z jego siostrą, a obecnie stoję, przynajmniej staram się, nieruchomo. Bez niej. Bez nikogo w pobliżu. Bez nikogo w promieniu stu metrów. Bez choćby jednego promila we krwi, choć mamy sylwestra roku pańskiego dwutysięcznego i jeszcze piętnastego na dokładkę. Tu, niemal w samym środku Europy i sporo poniżej centrum Polski. Tkwię jak ten idiota, w ludzki słup zamieniony i tyle dobrego, że żaden święty mi nie sra na głowę, w zamian od swych wyznawców oczekując dalszych dostaw surowca do produkcji gówna.
Nowego ucznia poznałem dopiero w październiku, po opóźnionym o ponad miesiąc powrocie do pracy. Uczę w szkole muzycznej, codziennie dojeżdżam po 30 kilometrów tylko po to, by mamuśki mogły chwalić się zdolnym dzieckiem i pianinem „po dziadkach, proszę pana” w przedpokoju, starannie odkurzonym, bo syn codziennie ćwiczy. W klasie perkusyjnej. Jeszcze w czerwcu, na samym początku wakacji, złamałem rękę. Nie specjalnie, nie było to bynajmniej samookaleczenie, mogę przyrzec; wielokroć, słuchając nieutalentowanych leniów, chciałem być jak Jonatan Chwyt i ten jeden raz zbyt późno uciec z ręką przed obrotowymi drzwiami w Tesco czy Biedronce, za każdym razem tchórzyłem. To nie jest zła robota, przy odpowiedniej liczbie dociągniętych do matury nawet nieźle płatna. Etat, do tego granie po knajpach, orkiestra jedna, druga, kopalniana. Da się wyżyć, nawet samemu, bez kredytów, w kawalerce po rodzicach i przez nich opłacanej.
Tomek też niezbyt dobrze rokuje, ale w klasie zostawię go nie tylko z pobudek finansowych, to chyba jasne? Jest jednak chłopakiem, uczniem, nie ma nawet osiemnastu lat. I ma siostrę, to już wiecie, której jestem aktualnym oficjalnym narzeczonym, tego nie wiecie, bo nic nie mówiłem. Tak wyszło. Jest całkiem ładna, niegłupia i czasem nawet myślę, że… może bym tak…. rozumiecie?… choć jestem tradycjonalistą, w pewnym sensie, przekonał się do związków poliamorycznych, nowoczesnych. Ledwie myśl się taka we mnie narodzi, wykluje jak pisklaczek, ląduję w lesie.
Ania jest studentką. ambitną, wyróżniającą się, Akademii Obrony Narodowej, Widujemy się raz, dwukrotnie w miesiącu, co stanowi dla mnie, nie ukrywam, wielką ulgę. Z przyczyn, jak się pewnie domyśliliście, fizycznych – zawsze kiedy wpada na weekend do domu jestem wykończony, tyle się muszę za nią nabiegać. Za moich czasów nazywano tego rodzaju zabawy podchodami i już wtedy nie znosiłem tych gier, współczesne warianty są jeszcze głupsze. W miarę, w miarę w porządku są rekonstrukcje, jednak jako najmłodszy stażem z całego towarzystwa, a najstarszy wiekiem, dwóch zębów już nie mam, kilka kolejnych się rusza, zawsze odgrywam podrzędne role. Byłem Żydem, Palestyńczykiem, kobietą z Woli, Ukraińcem, Murzynem, szturmowcem, kiedy wszyscy inni wcielali się w esesmanów, Luka i Leelę, armię konfederacką, dzieci Lwowa, siły zbrojne Izraela. Choć paintballu nie znoszę całym sercem i wszystkimi żebrami, najbardziej wkurzające są, uwierzcie mi! na słowo, błagam, ćwiczenia grup paramilitarnych. Słońce czy deszcz, święto czy po prostu urlop, ty zapierdalasz po różnych zagajnikach i parkach ubrany jak na wyjezd do Donbasu, w chlebak albo apteczkę, dowódca twardą łapą trzyma wiatrówkę. Samiec alfa – Kryj się! -krzyczy i lądujesz na glebie za każdym razem, kiedy ścieżką nadchodzi emeryt z pieskiem lub sapie runner. Biegacz, znaczy się, bo w tym towarzystwie nie używa się innej mowy niż słowiańska.
Więc teraz normalni ludzie żegnają stary rok i witają następny, a ja stoję na czujce już trzy godziny, czekam na zluzowanie jak na Ojca Gariota, zmiennik miał być godzinę temu, nic nie widzę. Oślepiają mnie nie tylko ognie sztuczne i łzy, ale również choinkowe światełka migajace w szybach okien pobliskiego osiedla.