Zegar

Nie jest tak, że moi przodkowie byli takimi gapami, że im tylko zegarki zabierano, a oni sami ani be, ani me. Stawiać się Krasnoarmiejcom nie stawiali, nawet oni nie mogli wierzyć w ’45 w triumfalny powrót Hitlera na v2 i pewnie właśnie przypominali sobie reguły szkolnej polszczyzny albo zmieniali portrety na ścianach. Trudna sztuka, bo lepiej było się nie spóźnić, a tym bardziej pospieszyć.

Zegar, czarny, porządna rzemieślnicza robota, nadal wisi, choć od kilkunastu lat nie tyka. Spadł na telewizor, sam z siebie, na panasonica z pierwszego pokomunistycznego zakupu, dokonanego w 1990 czy 91, kiedy to rada rodzinna w postaci mamy stwierdziła, że będący chwilę wcześniej szczytem luksusu Helios (cztery kanały!, kolorowy!!!) to wstyd w każdym porządnym bloku i trzeba ruszyć trochę marek spod prania. Telewizorowi nic się nie stało, zegar – nakręcany chodzi kilka chwil, rzęzi i zamiera.

Trzymając się definicji nie jest nawet łupem wojennym, tylko przedmiotem uczciwie wyszabrowanym z oficerskiego bunkra w czasie nie do końca zorganizowanego odwrotu spod Leningradu. Taki sobie prezent ślubny dla siostry umyślił dwudziestoletni żołnierz już nie zwycięskiej armii, od dwóch lat na froncie, co wzbudza pytania o numer na liście narodowościowej tej gałęzi rodu – dwójka czy trójka? Zegar, troskliwie opatulony, przewiózł przez pół nie-Polski, do Piekar, i z urlopu wrócił do swojego oddziału.

Przeżył. Podobno był w formacjach do końca tkwiących w Kurlandii, z niewoli wrócił szybko i zrobił pomniejszą karierę w PRL-u, zostając dyrektorem jednej ze szkół zawodowych. Sztuka przeżycia nie do końca się udała jego ojcu, prawdziwemu Niemcowi z Rzeszy, jak latami słyszałem. To mogły być okolice Góry św. Anny, kilka dokumentów by tak sugerowało. Wzięty do niewoli „100 metrów od domu krewniaków”, w mundurze służby pomocniczej. też wrócił szybko, ale z tyfusem. Zdążył jeszcze obejrzeć, z daleka, pierwszą wnuczkę. W opowieściach wydawał się mi bardzo stary, w chwili śmierci miał zaledwie 55 lat.

Wybrankiem babci bardzo się martwiły bardziej uświadomione sąsiadki. „Karlik to porządny chop, ale Margot, jak się hajtniesz, to pojedziesz do Palestyny”. Nie były to dokładnie te słowa, bo babcia, uczestniczka obozów młodzieżowych przed wojną, na których śpiewano o Rydzu-Śmigłym i innych polskich bohaterach od morza z guzikami, posługiwała się najlepszą polszczyzną z całej rodziny.