Mikrości

1.

– Ładna pogoda. – Zagadnąłem.

– Eche, ładna – Odpowiedziała nowa blondynka z sąsiedniego działu.

Wiało. Paliliśmy.

2.

– A co to jest? – Pyta z zabawnym zaskoczeniem w głosie Jaś, który ma trzy lata i jest najmądrzejszym człowiekiem na świecie.

Odpowiedzi wysłuchuje z powagą, nawet jeśli widać po buzi, że nie do końca ufa tłumaczeniom.

Potem dorośnie.

3.

– Bilety do kontroli – Niezbyt głośno oznajmił facecik, jego kumpel blokował kasowniki u kierowcy. Było wczesne popołudnie i wyglądali niecodziennie w autobusie, którym jechali głównie emeryci i niedobitki studentów; ubrani w marynarki modne w latach 70.,  wypastowane buty, wypielęgnowana bródka jednego, grube okulary z rogowymi oprawkami drugiego.

Razem mieli ze 140 lat. Tym razem nikogo nie złapali.

4.

Bier pan tego psa – Przed sklepem ustawiała się kolejka przyzwoicie ubranych pań i panów w średnim wieku. Niektórzy nerwowo przeliczali drobne, inni pobrzękiwali kluczykami zaparkowanych obok służbówek.

Dochodziła szósta. Rano.

5.

– Przepuście tego pana! – Uff, ledwie zdążyłem na autobus i potem pół godziny staliśmy w korku między przystankami.

Zaraz, co ta młoda dziewczyna krzyczała? O mnie?!

6.

– Widzisz, nie warto być bohaterem, na końcu i tak cię zgnoją – Wyszeptała, niekoniecznie do siebie, starsza pani na ławce obok i poszła wołać pieska.

Partyzantka miejska.

 

33 strona

Wojciechowi Sumlińskiemu – polecam

Na starość człowiek tak ględzi i ględzi, ale zbliżam się do tego, co chciałem powiedzieć. W Beirze kupiłem trzy kina i willę z basenem – rzekł pan Franciszek Ksawery, rozkładając ręce gestem emerytowanego despoty. Był oczywiście Żydem, emerytowanym marynarzem floty handlowej, którego statek storpedowano na północnym Atlantyku. – A kiedy im powiedziałem, że nie chodzi o Bugulmę, tylko o Bukumlę, a Bukumla znajduje się w Afryce, uznali, że ja jestem temu winien.

Jedli fasolę i tortille, wysysali jakieś mizerne kozie kosteczki, nie mieli jednak czwartego talerza i nie było sposobu, by podzielić się jedzeniem, więc odegrawszy pantominę zaproszeń do poczęstunku i odmów, każdy posilał się tym co miał. Dwa teleskopy i trzy lunety, oślepione promieniami słońca, były starannie przykryte czarnymi futerałami i stały sobie spokojniutko, niczym dobrze wytresowane zwierzęta, które wiedzą, że tylko wieczorem otrzymają pokarm. Nie jest niemiło przestrzegać prawa nakazującego powrót do wsi, skąd pod koniec ubiegłego wieku dziadek Sebastiano wyruszył w wieku trzynastu lat do Triestu, rozpoczynając w ten sposób skromny awans do klasy mieszczańskiej, podczas gdy jego brat, Barba Valentin, został w Malnisio, aby pracować na roli aż do dziewięćdziesiątego drugiego roku życia i czytać wciąż od nowa wieczorem – a zimą w oborze  – Nędzników, Narzeczonych, Nieszczęsnego Guerina, Królów francuskich oraz encyklopedię powszechna w dwóch tomach.

Wynikła z tego jakaś awantura, nie wiem, o co to tam poszło. W moim wzroku pojawić się musiała rozpacz stojącego przed malowanymi wrotami cielęcia, i kobieta, z trudem kryjąc rozbawienie, podeszła do biurka. Słyszałaś grzmot? – pyta oślica, a mnie zaczyna się wydawać, że wcale nie jest taka zła, tylko słaba i uzależniona od wdowy.

Niepodległość

Najpierw usłyszeliśmy warkot karabinu maszynowego i serię wybuchów, potem przeszywające ciało wrzaski bólu zwieńczone okrzykiem – Rzeknijcie ojcom jak umarliśmy!  – i w końcu zatętniła w uszach upragniona cisza. Ginter się przeżegnał, Halba strzyknął śliną i z niepodrabialnym kresowym zaśpiewem wygodoł głośno to, o czym wszyscy myśleliśmy – Zarozki przyjdo po nos.

Zostało nas pięciu, jesteśmy ostatnim punktem oporu na Chebziu.

****

Wszyscy mamy w głowie defiladę, tysiące ludzi świętujących między Skarbkiem i Zenitem, machających niebiesko-żółtymi fankami, intonujących nasz hymn narodowy: „To były pikne dni, jakśmy na Moskwa szli…”. Z masztu opuszczono flagę polską, wciągnięto naszą, staliśmy na tyle blisko trybuny, by widzieć łzy w oczach polskiego wojewody. Wcześniej wygłosił przemówienie o wielowiekowej wymianie doświadczeń, piastowskich korzeniach obu naszych państw, z uprzejmości kiwaliśmy głowami, wiedząc swoje swoje.

Wydaje się, że minęły wieki, a to zaledwie tydzień temu Wolne Państwo Śląskie/WulnySlunsk ogłosiło niepodległość.

****

A opa z tego szczęścia po prostu wziął i umarł. Wlozł do łózka i ani myśloł wychodzić. No młody nie był, pod dziewiąty krzyżyk mu szło, pół życia na grubie spędził jako działacz „Solidarności”, a to robota ciynżka i brudna, to może i pora była? To on nas wychował, zgraję spolonizowanych dzieciaków zamienił w świadomych swej historii hanyskich hajerów. Książki Twardocha i płyty Kata podrzucał, nielegalne filmy Kutza znajdował w internecie, ślunskiego uczył na wicach Krzysia Hankego. Do RAŚ zapisał się jeszcze w 2002 roku jako osiemnastolatek, działał w niej i wtedy, gdy partia zeszła do podziemia i za samą przynależność groziły deportacje do Sosnowca. Gorzelika znał osobiście, na niejednym weselisku przy osobnym stoliku halbę rozpijali.

Bo wódkę Poloki robią najlepszą na świecie, trzeba to przyznać.

****

Wczoraj odcięli nam wifi, a gołymbie dawno zjedzone. Nie wiemy, czy Bykowina nadal się trzyma, co z Halembą, co z Wolnym Miastem Kochłowicami, kolebką naszej federacji. Na odległym horyzoncie szaleją łuny pożarów. – Hej, chopy, oddejcie broń, Kochłowice poddały się Batoremu, Radoszowska to terozki Cieślika – Od godziny słyszymy ten komunikat ze szczekaczek, mimo to nie wierzymy w ani jedno słowo wrogów. Kiedy padniemy, te zapiski to jedyne, co po nas pozostanie. Nie oszukujemy się, mają zbyt wielką przewagę. Z Muzeum Śląska wyciągnęli jednego tygrysa i dwa radzieckie T-34, my dysponujemy tylko kilkoma karabinami i butelkami z benzyną wymierzonymi w nich.

Siły ONZ uciekły jeszcze w pierwszych godzinach po pogrzebie dziadka.

****

Siedzieliśmy na stypie, roladę z kluskami i modrą kapustą popijając rosołem, prawdziwym, z kury, a nie wegańskim substytutem, kiedy dotarły do nas plotki o secesji. Pierwsze odłączyły się Gliwice z Bytomiem, zgłaszając, motywowany aspektami kulturowymi, akces do Cesarstwa Galicyjskiego.  Jakie „aspekty kulturowe?”, tarzaliśmy się ze śmiechu, lwowiokom, chytrym od zawsze, chodziło o dostęp do Morza Adriatyckiego. Niech w diabły idą, jeśli wolą chorwackie plaże od uroków glinianek to Gluck Auf, zlekceważyliśmy ten pierwszy sygnał i wszystko zawaliło się jak domek z kart. Miasto stanęło przeciw miastu, dzielnica przeciw dzielnicy, blok kontra familok. Pojawiły się barykady i szlabany, pospiesznie odnawiano polskie bunkry, jeszcze z ’39. Nawet Ruda Śląska, miasto mogące poszczycić się niespotykaną na całym Hanysowie infrastrukturalną spoistością i solidarnością mieszkańców, poddała się demonom sepataryzmu.

Co było robić, ogłosiliśmy powstanie Federacji Kochłowickiej, z wysuniętą placówką na Chebziu.

****

I od 72 godzin heroicznie bronimy prawa do naszej ziemi. Cofamy się, sojusz hajducko-nikiszowski okazał się zbyt silny, wśród atakujących widziano też podobno tęczowe uniformy 1. Armii Katowickiej. Najpierw straciliśmy eksterytorialną drogę lipnicką, a resztki naszych sił zepchnięto w kierunku Chebzia. Przed chwilą padł dworzec kolejowy. I zostaliśmy tylko my, skryci za wrakami tramwajów na Pętli. Toniemy w błocie po pachy, wczoraj puścił mróz, fetor rozkładających się ciał, krwi, palonego żelastwa stał się nieznośny. Przypominają się nam poetyckie opisy z „Dracha”, rzeczywista wojna jest równie pikna. Józek od nocy wyje z bólu, nie jesteśmy w stanie mu pomóc, nie dość, że leży na ziemi niczyjej, to ibuprom skończył się wiele godzin temu. Zostały tylko redbulle.

Dyć słychać jakieś larmo od strony Kafauzu…

Najlepszego, łobuzy

Teraz, kiedy w końcu dopadła cię zasłużona literacka sława, ale i większa odpowiedzialność, z dumą szczerzysz zęby i nerwowo palcujesz monitor próbując ułożyć litery w gramatycznym porządku. Twój łeb pozostaje pusty jak butelka po sylwestrowej nocy, spędzonej nad planszą najnowszej Carcassonne – tradycyjnie oszukiwałeś, grając sam ze sobą. Przypominasz wielką piłeczką pingpongową, próżną i nieprzydatną. Kiedyś, gdy świat był bardziej szary, ale i znacznie młodszy, podebrałeś ojcu lutownicę i zrobiłeś w jednej dziurę, plastyk śmierdział okrutnie, i nadal można było nią grać. Wracasz pod lustro i szukasz odpowiedniego miejsca, ale lutownica leży w piwnicy, nie będziesz tam teraz lazł.

Krążysz więc nerwowo po dywanach, jak każdy karlus z bloku, głębiej wdeptujesz ścieżki w dziedzicznym M-3, zbyt obficie podlewasz kaktusy posadzone jeszcze przez mamę, hodowane z troską od małego (twojego i kaktusów) i udajesz przed sobą, że to tylko przejściowy stan. Gapisz się przez okno, widzisz grubę, auta na autobanie do samego Berlina, zimne słońce. Pas do Krakowa pusty, ale cię to nie zaskakuje, nic nie jest w stanie cię  zadziwić. Zbyt dużo przeczytałeś, znasz wszystkie opowieści, ale sam… Kolejny raz przyrzekasz sobie, tym razem na głos, że nigdy nikomu nie zdradzisz jak smętnym jesteś facetem, jak nudnym! Nawet zwariować nie udało ci się porządnie, z rozmachem i fantazją – chichoczesz cichutko, bo głośno byś się wstydził.

Czujesz satysfakcję, choć śmiech nie rozwiązuje problemu z narracją. Pisanie jest proste, wystarczy otworzyć odpowiednią książkę na odpowiedniej stronie. I myk. Byłbyś genialnym kopistą, oczyma wyobraźni widzisz siebie w roli średniowiecznego mnicha, z mozołem kopiującego wiedzę, kompilującego starożytności, od czasu do czasu dopisującego zmyślenie. Odzywa się kościelny dzwon, budzisz się na jawie i przypominasz jak fatalnym charakterem pisma sam siebie obdarzyłeś – kiedy inne dzieci z wysuniętymi językami rysowały szlaczki i wprawiały w kreśleniu kresek z ogonkami, ty już osiągałeś mistrzostwo w tworzeniu nieczytelnych zawijasów. Tak, klasztor nie dla ciebie.

Tym bardziej zazdrościsz przeszłym literackim starcom, najbardziej chyba Sternowi. Och, ich się nie czepiano, kiedy garściami czerpali z dorobku kolegów, kradli całe frazy, akapity, wydarzenia. Anglik miał tego swego wariata, Tristrama, na 800 stronach spisał jego życie, docierając jedynie do czwartych urodzin swego bohatera, cwaniaczek. Jak dowodzą naukowe badania mężczyźni później się już nie rozwijają, rosną, to tak, obsypują się włosami, i nie tylko nimi, w różnych dziwnych miejscach, ale to potrafi każdy ssak, czasem tuż po urodzeniu. Nie ma o czym pisać. Stworzyłbyś takiego protagonistę, obdarzyłbyś go typowo męskimi pasjami, ot meczykami, kraftami i kaszkietami, a publika by heheszkowała, kwiczała, świńtuszyła.

Czyli pozostaje ci bohaterka. Natychmiast wyobrażasz ją sobie, jest twoja, widzisz aż zbyt dobrze – wielkie podmalowane oczy, pyskata w trzech językach, szastająca szukieraskami,  z pewnym zawodem i dochodem. Przebojowa i bojowa. Z czubem, na szpilkach, czasem na rowerze. Długi warkocz, silna osobowość. I w tym cała rzecz, problem, wiesz, że nie byłbyś w stanie nad nią zapanować, ciągle wymykałaby ci się, uciekłaby z kart opowieści i zaprowadziła nowe porządki w mieszkaniu, tuż przed wyruszeniem w prawdziwy świat, ten daleko za Polską. Boisz się.

Chłop to jednak mniej skomplikowany, prostszy w opisie wybór, autorska słabość i siła. O, może ten chłopak się nada? Z pegieeru, chowany na kombajnie, wyszedł na ludzi i nawet jeśli czasem biega naspidowany po mieście z piłą łańcuchową,  nigdy nie traci młodzieńczego uroku. W sam raz postać do horroru społecznego! Albo Wielka Powieść Emigrancka, ze starym emigrantem, z najtinsów, nie unijną swołoczą, w roli głównej, skromnym windziarzem z City, wyborcą Camerona. Dziewiętnastowieczna w tonie historia prowincjonalnego adwokata, sumiennego kancelisty ruszającego, jak bohaterowie Maupassanta, podbijać stolicę? Może globalny remake, i tak nikt nie pozna, „Do przerwy 0:1” z  kolegami kibicującymi drużynie fatalnej, Manchesterowi United?

Znowu wstajesz od komputera i włóczysz się tępo po mieszkaniu. W laćkiach. Od września ciągle ci zimno.