Wieża ćwiterian

Ostatnie promienie zimowego słońca powoli, acz nieuchronnie oddawały pola ciemności, od kilku minut wzdłuż głównej ulicy rozbłyskiwały synchronicznie włączane latarnie. Spadek temperatury o dalszych kilka stopni był dotkliwie odczuwalny i pewnie dlatego nieliczni przechodnie gnali prosto przed siebie, nie poddając się urokowi witryn, ustrojonych już wiosennie, w oczekiwaniu na wzmożony ruch przed świętami Wielkiej Nocy, odległymi o trzy tygodnie. W tłumie, przy byle zagrożeniu ze strony rumuńskiego dzieciaka lub polskiego żebraka, rozpadającym się na samotne atomy, wyróżniała się postać młodego mężczyzny, postury może nienadzwyczajnej, lecz ubranego z dyskretną elegancją i dzielnie dzierżącego na ramieniu profesjonalną kamerę.

Ziemowit K. był to młodzieniec o radosnym usposobieniu i zdrowym podejściu do życia. Nie skaziły go jeszcze doświadczenia wieku dojrzałego ani nie spotkały poważniejsze rozczarowania, przyszłość rysowała mu się, zwłaszcza od października, kiedy to nowa ekipa objęła rządy w Polsce,  w jasnych barwach. Nie miał sobie nic do zarzucenia, choć trochę jego sumienie trapiły liczne pomniejsze aferki sercowe w jakie chętnie się wdawał. Nigdy jednak niczego tym dziewczynom nie obiecywał, a prawdziwa miłość jego życia, z tego co się orientował, nie miała żadnych podejrzeń. Z jego czystą twarzą, naturalnym blond lokiem spadającym na czoło, wstyd byłoby nie skorzystać z możliwości jakie dawały media społecznościowe, nawet spowiednik, bo Ziemowit był głęboko wierzący,  zawsze serdecznie śmiał się z jego opowieści i dawał dziesięć zdrowasiek. Bardziej smuciło go, że z racji powodzenia wśród koleżanek nie miał zbyt wielu prawdziwych przyjaciół. W dzisiejszych, pędzących naprzód i skrajnie indywidualistycznych czasach innym mężczyznom trudno było uznać naturalną wyższość prawdziwego samca. Z tej też przyczyny  K. kilkakrotnie musiał się wdawać w bójki, z reguły wychodził z nich zwycięsko – lata pracy przy wyrębie norweskich borów uczyniły jego mięśnie twardymi jak stal, niespodziewany plus długotrwałej emigranckiej harówy.

Właśnie przebiegł przez jezdnię na czerwonym świetle. Prawdziwy dżentelmen nie powinien tego czynić, był już jednak mocno spóźniony, a miał umówione ważne spotkanie. Zaryzykował szybki skok, pocieszając się myślą, że w razie czego mandat zapłaci bezpośrednio ministrowi. Zmierzał bowiem na rządowy Tweetup.

****

W pobliskim Płocku sumienny urzędnik Janusz Marcin kończył kolejny dzień pracy. Zwykle wychodził nawet trochę wcześniej, tym samym defraudując kilkadziesiąt groszy z kieszeni podatnika, dziś postanowił zostać jeszcze kilkanaście minut i poczekać aż reszta współpracowników wyjdzie. Nie dawała mu spokoju pewna myśl, coś się nie zgadzało w dokumentacji, jakiś chochlik wdarł się w starannie uporządkowane akta, od rana, kiedy zauważył to niedopatrzenie, szczegół zdążył się rozrosnąć do niebotycznych rozmiarów, i teraz musiałby coś sprawdzić w boksie szefa.

Do metalowej szafy rzucił się, kiedy tylko wybrzmiało ostatnie „Do widzenia”. Była zamknięta, dawno już jednak dorobił sobie zapasowy klucz, tak na wszelki wypadek. Smartfonem oświetlał kolejne teczki, aż trafił na poszukiwaną i wrócił z nią do swojego pokoju. – Tak, teraz rozumiem – Mruknął do siebie po kilkunastu sekundach; jak już wspominaliśmy był urzędnikiem sumiennym, inteligentnym i, ogólnie, sympatycznym dla ludzi. Nie obraził się nawet na niespodziewane zwolnienie przed rokiem i po zmianie kierownictwa bez namysłu przyjął propozycję powrotu. Trochę się zdziwił, że do innego wydziału, ale zawsze chciał być przydatny dla społeczeństwa, więc nie marudził.

Jutro się zastanowi co z tym dalej zrobić, nie chciał psuć wieczoru ponurymi spekulacjami. W planach miał godzinną sesję na siłowni, a potem wieczór z kartami – razem z uroczą małżonką byli miłośnikami, i to, wstyd przyznać, staromodnymi, nie uznającymi gry w wirtualu, brydża. Właśnie otwierał drzwiczki swego wysłużonego, acz wiernego opla, kiedy potrącił go czarny suv. Kilku świadków miało wrażenie, że kierowca samochodu specjalnie przyspieszył przed zderzeniem.

****

Smutny facecik siedział przed ekranem monitora w mieście pełnym rozpadłego industrialu i próbował sobie wyobrazić dalsze koleje losu bohaterów. Czy to już teraz powinien wprowadzić femme fatale, czy jeszcze trochę poczekać? I jak to uczynić, by się nie obraziła? Czy nie za wcześnie uśmiercił, tego, jak mu to było?, Janusza Marcina? Widać, że postać rozwojowa, już wie: Janusz Marcin zapadnie w śpiączkę. O, to to. Będzie można wykorzystać pełną suspensu scenę z duszeniem poduszką. Chory broni się, spada peruka i spod pielęgniarskiego kitla wystają blade, owłosione dłonie, niewątpliwie mężczyzny.

Ale jaką aferę by uczynić motorem fabuły? FOZZ? E, stare. I nudne. Szafa Kiszczaka? Wszyscy teraz o tym piszą. Wyprowadzanie VAT za granicę?  – Przecież piszę, powieść piszę – myśli ta łajza, autor. – Jak chcą poradnika, to niech zapłacą. Zaraz, zaraz, to jest myśl! – Zaszantażuje znajomych z  netu, jak chcą by ich opisał, niech płacą. A jeśli nie chcą, zabulą podwójnie.

Przebiera się w piżamkę z Supermenem. Pora spać.

Pamiętnik znaleziony w cieknącym szambie

War Show                         221 r. po kan. JPII

Od wydawcy

Z przyjemnością, choć z równie wielką dozą niepokoju, oddajemy w Państwa ręce kolejną publikację w serii „Drogi Bolskiej wielkości”. „Pamiętnik znaleziony w cieknącym szambie” jest książką tak głęboko zakorzenioną w naszej kulturze, tak obrosłą mitami i interpretacjami, iż mniej wyrobionego czytelnika zaskakiwać może fakt, iż dopiero ta edycja rzeczonego dzieła jest pierwszą w pełni opracowaną. Lepiej obeznani w problematyce nie mogą być zdziwieni: bez wątpienia mamy do czynienia z utworem ważnym, doskonałym stylistycznie i zasłużenie kultowym,  jednak okoliczności jego powstania są w najwyższym stopniu niejasne.

Już sam tytuł nie jest autentyczny, został nadany przez wybitnego polskiego krytyka kultury, średniego pisarza i niefortunnego senatora Wojciecha Orlińskiego (1969-2061) w okolicach roku 2040, kiedy to pierwsze fragmenty utworu pojawiły się w ówczesnej, jakże prymitywnej!, światowej sieci. Orliński (w przypisach WO), notabene autor znakomitych książek reportażowych i szeregu manierycznych pozycji z zakresu etyki władzy, chciał w ten sposób uhonorować twórczość innego pisarza polskiego, całkowicie dziś zapomnianego Stanisława Lema, który to w połowie XX wieku wydał całą serię nudnych fabularnie i stylistycznie niezbornych powieści o podboju Kosmosu przez człowieka (albo na odwrót).

Orliński bywał typowany na autora „Pamiętnika”, jednak dzięki długoletnim poszukiwaniom prof. Łukasza Ziemkiewicza hipoteza ta przed kilku laty została ostatecznie obalona. Orliński, choć nie sposób mu odmówić szczypty, naprawdę szczypty, talentu, nie byłby w stanie stworzyć dzieła tak wysmakowanego, i  do dziś, po dwustu latach, zachwycającego autentyzmem i brawurową szczerością. Z tej też przyczyny nietaktem widzi nam się – wysnuwana gdzieniegdzie – teza głosząca, że „Pamiętnik” jest zbiorem dokumentów autentycznych. Żaden urzędnik, czy to ludzki, czy też zrobotyzowany, nigdy nie stworzy dzieła tak wyrazistego, przepełnionego humanizmem i troską o losy ludzkości, zwyczajnie brak mu do tego czasu oraz przyzwoitości. Cały sznur urzędników, na przestrzeni tysiąca lat archiwizujących korespondencję i z mozołem odpowiadających na skierowane do nich pisma miałby więc być wspólnym „autorem” „Pamiętnika”? Jest to wizja tyleż bzdurna, co po prostu szalona [patrz casus tzw. Biblii, przez wieki uważanej za wspólne dzieło setek pisarzy zwanych „prorokami”, dziś uznawanej za zapis pijackich rojeń górnika strzałowego Alojzego Z., zanotowanych w dniu 06.06.66  (według błędnego kalendarza gregoriańskiego) przez skrybę podpisanego jako „Komenda MO w Lipinach”;  patrz „Wielkie Kłamstwa Dziejów. Zapomniane przesądy w czasach JPII” Tobiasza Terlikowskiego] .

Najnowsza teoria, wysnuta na podstawie znalezisk dokonanych przez aquarcheologów cybernetycznych w zlewisku  Tamizy, dokładnie w miejscu, gdzie niegdyś znajdowało się według podań mityczne City, miasto w którym ludzką krew zamieniano w tajemniczą substancję zwaną „Funtem”, wskazuje iż autorem „Pamiętnika” mógł być niejaki Pseudo Hlb. Była to postać wielce tajemnicza, choć w swoim czasie dość popularna w środowisku tzw. ćwiterian [niezbadana do końca sekta, o pochodzeniu najprawdopodobniej judeochrześcijańskim, zajmująca się, jeśli wierzyć zachowanym materiałom, „głównie pierdoleniem”, „samojebkami” i „przelewaniem z próżnego w próżne”. Co do dokładnego przebiegu powyższych rytuałów zdania naukowców są podzielone, wiadomo jedynie, że wykorzystywano w nich alqohol (nie mylić z dzisiejszymi napojami z alg hodowlanych) i tajemnicze urządzenie zwane phonem – prawdopodobnie chodzi o wczesne, miniaturowe, czterotonowe, wersje dzisiejszych mechanicznych słoni europejskich]. Pseudo Hlb, pisany również gdzieniegdzie jako HLB, z zawodu był windziarzem (nic pewnego o  życiu nie-pisarza więcej nie wiemy), jednakże jego twórcza inwencja i zapał nie spalały się w całodziennym wciskaniu guzików i pozostając intelektualnie pobudzonym, stworzył fascynującą teorię „niepisania”. Nie chcąc zamęczać Czytelników naukowym żargonem, nie będziemy  podawać pełnej definicji owego nurtu literacko-filozoficznego, w skrócie owa szkoła opierała się na założeniu: „Najgorsza książka nigdy nienapisana jest zdecydowanie lepsza od najlepszej napisanej”.

W tym miejscu dochodzimy do przewrotnego paradoksu, bo przecież „Pamiętnik” istnieje, czego dowodem jest choćby niniejszy Wstęp. Z dwóch najpopularniejszych wyjaśnień tegoż problemu, pierwsze – sugerujące, jakoby słowa Pseudo Hlb zostały spisane przez jego wiernego przydupasa, niegdyś określanego mianem wyznawcy, a w slangu ww. ćwiterian „upierdliwym lurkerem” [zwraca uwagę leksykalne podobieństwo słów „pierdolenie” i „upierdliwy”; choć do dziś nie odszyfrowano ze stuprocentową pewnością ich znaczenia, najprawdopodobniej „kochany”], uznajemy za skrajnie krzywdzące dla nie-autora. Przewrotne poczucie humoru, tak dobrze widoczne na wirtualnych – aż się chce napisać: „nie-istniejących” – kartach powieści (choć oczywiście nie jest to tylko powieść!) sugeruje, iż nie-pisarz Pseudo Hlb  obalając własną tezę wcale jej nie zaprzecza, ale prowadzi wyrafinowaną grę z czytelnikiem i niejako neguje możliwość nienapisania nienapisanej powieści i poprzez to podwójne zaprzeczenie uzyskuje znak plusa, niejako antycypując przyszłą międzyplanetarną wielkość Bolski w kuklach Andromedy.

I także dlatego „Pamiętnik znaleziony w cieknącym szambie”, dzieło absolutnie nietuzinkowe, powinien się znaleźć w osobistej biblioteczce każdego członka naszego wszechkosmicznego Narodu.

Wyznaję

Kochani,

Piszę z ogromnym bólem, łzy ciurkiem skapują na archiwalny wydruk, i chciałbym z góry przeprosić wszystkich, którzy poczuli się urażeni całą tą przedziwną prowokacją, niezrozumiałą i rozdętą do granic absurdu „aferą”, czuję jednak, iż w końcu nadszedł ten czas, niezależnie od ostatnio ujawnionych materiałów, kiedy chcę, z własnej woli i świadomy konsekwencji, rozliczyć przeszłość. Przyznaję więc: zrobiłem to.

W chwili słabości podpisałem podsunięty mi świstek papieru.

Dziś nie znajduję usprawiedliwienia dla mojej ówczesnej postawy. Mogę jedynie przysiąc, iż nie uczyniłem tego koniunkturalnie czy też z cwaniactwa,  przypadkowo dwóch najbardziej charakterystycznych cech moich oskarżycieli i sędziów. Znajdowałem się w tak ciężkiej sytuacji życiowej, tak panicznie bałem się o przyszłość swoją i najbliższych, a innego państwa wtedy po prostu nie było, i nikomu się nawet nie śniło, że inna przyszłość jest możliwa… No! Tak było. Może największym marzycielom albo, nie bójmy się tego określenia, szaleńcom Bożym, roił się (tak, właśnie!, roił..) lepszy ład społeczny, porządek polityczny przyjaźniejszy dla zwyczajnego obywatela, energicznej, świadomej swej wartości, jednostki.

Mieszkaliśmy z żoną i dziećmi kątem u teściów już piąty rok, małżonka nie pracowała, była w kolejnej ciąży. Żyliśmy od pierwszego do pierwszego z mojej niewielkiej pensji, bez widoków na rychłą wyprowadzkę, budownictwo padało pod naporem socjalistycznych niemożności; jako „nowy w zespole” nie zarabiałem wiele, nie byłem nawet ubezpieczony, bo szefa nie było stać na inną formę współpracy niż umowa o dzieło. Nie był to zły człowiek, ten prezes Janusz Ch., ale tak go cisnął ZUS i NFZ, że zwyczajnie nie mógł płacić więcej, a już na pewno nie na etacie. Przynajmniej nie musieliśmy u niego harować za darmo po kilkanaście godzin z rzędu, wypłacał stałe nadgodziny w wysokości 15 złotych za wieczór, dziś są to śmieszne pieniądze, ale wtedy była to suma nie do pogardzenia.

Rodzina i znajomi już wcześniej przekonywali mnie, bym podpisał. Twierdzili, że więcej ludzi tak czyni, że to żaden wstyd, no i kto, by miał wiedzieć poza najbliższymi? Wystarczy poświęcić godzinę, wstąpić do tego i tego urzędu, a już nigdy więcej nie będziesz się czuł jak żebrak, zyskasz nie tylko materialnie, ale i umocnisz poczucie wartości, po weekendzie bez wstydu spojrzysz szefowi w oczy, wskazując na nowy kombinezon roboczy i buty, kupione z własnych funduszy, bez nagabywania sekretarek i wysłuchiwania wiecznych wymówek magazyniera. Na moje usprawiedliwienie mogę stwierdzić, że długo opierałem się tym podszeptom diabła, jak mawia dzisiejsza młodzież „pękłem” dopiero wtedy, gdy zepsuł mi się dziesięcioletni samochód i do pracy przez kwartał musiałem dojeżdżać komunikacją miejską, a najstarszego syna koledzy  w szkole wyśmiali za nieporadność i niegospodarność (sic!) ojca.

Wierzę, że całym swoim późniejszym życiem, postawą i głoszonymi poglądami dawałem świadectwo,  że można żyć w zgodzie ze sobą i propagowanymi wartościami. I że chwila młodzieńczej słabości nie może przekreślać  wielu lat owocnej służby dla Polski, Polaków i dla Was, kochani wyborcy. Dlatego, z pokorą, ale i z dumą człowieka pewnego swych racji, biję się w pierś i przyznaję: W 2016 roku wziąłem po 500 złotych na dziecko.

Kajetan Ziemowit Błotnicki

Wicepremier Rządu Polskiego

Przewodniczący Polskiej Partii Wolnego Rynku (Sp. z.o.o.)

Póki żyją Jego idee w nas, Leszek Balcerowicz nie umarł!