Kiedy jeżdżę po Polsce, odbieram liczne nagrody i spotykam się z czytelnikami, często jestem pytany o rady, jakich mógłbym udzielić początkującym twórcom. Rzecz jasna odpowiadam, że literatura to ciężki kawałek chleba i młody człowiek, marzący o pisarskiej sławie, powinien się najpierw bogato ożenić, a najlepiej rozwieść i dopiero potem zacząć pisać. Sala wybucha gromkim śmiechem, sadząc, że żartuję… Podobnie bywa, gdy napomykam, że pisarz nie powinien do 50 roku życia czytać niczego poza abecadłem, sądowymi wezwaniami, Biblią i recenzjami, szczególnie książek konkurentów nie tykać nawet kijem; chichoczą wtedy zarówno starsze panie, jak i studenci polonistyki (na marginesie: nie mogłoby być odwrotnie?), a to przecież najprawdziwsza prawda – czytanie tylko szkodzi w karierze literackiej. Pisarz ma pisać, lekturę pozostawiając pasjonatom i redaktorom; tych drugich zadaniem jest nadanie dostarczonej treści znamion jakiegokolwiek stylu, najlepiej aktualnie najmodniejszego na Zachodzie – bo czytelnik zawsze wzdraga się przed przypisaniem do Wschodu, jak mocno by nie kochał, deklaratywnie, metaforycznych bagien. Tego już jednak nie ujawniam, rozczarowany dotychczasową reakcją publiczności, jak i w strachu przed kliką wydawców, którzy chętnie eliminują twórców nadmiernie klapiących o literackiej kuchni. Jedna zła decyzja, i do końca życia jesteś pozbawiony dofinansowań, grantów, stypendiów, darmowych biletów kolejowych. Iluż młodych pisarzy nie wyszło poza debiut przez przemilczenie!
Tak samo nigdy nie wspominam o największym koszmarze uznanego twórcy. To w naszym środowisku temat tabu . Zastanawialiście się, dlaczego pisarze są grupą szczególnie narażoną na popadnięcie w alkoholizm i inne nałogi, rozpad rodziny, chętnie wyrażającą poparcie dla nierozumnych koncepcji? Czemu znajduje się wśród nas tylu szaleńców, degeneratów, seksualnych odmieńców i, last but not least, samobójców? Czyż znaczyłoby to, że za geniusz trzeba płacić wysoką cenę, że sukces jest nierozerwalnie związany z cierpieniem, niezrozumieniem, życiową klęską? Chętnie posługujemy się taką legendą w środowisku, każdy udany wywiad musi zahaczać o twórczą mękę, jest to jednak, jak powiadał ksiądz Tischner, trzeci rodzaj prawdy.
Rzeczywistość jest znacznie bardziej przerażająca. Każdy wydawany pisarz ciągnie za sobą sznur bohaterów, następuje diabelskie ożywienie stworzonych przez niego postaci i jedynym sposobem na uwolnienie jest śmierć. Ich albo jego. Pierwszy sposób nie sprawdza się zresztą w każdym wypadku, co do drugiego zdania są podzielone, ja bym im nie ufał za bardzo – osobiście jeszcze nigdy nie spotkałem człowieka, który opowiadałby o swoich odczuciach po tym finalnym, hmmm, przeżyciu. Miałem krótki epizod wiary w duchy, właśnie tuż po entuzjastycznym przyjęciu mego debiutu przez krytykę, sprzedanego, przypomnę, w imponującym nakładzie 1000 egzemplarzy, kiedy w mieszkaniu objawiła mi się rozczochrana pannica w szlafroku, nie mogłem uwierzyć własnym oczom, nagle się zmaterializowała przede mną, wezwałem nawet księdza, nic to nie dało, schowała się przed nim w szafie, a kiedy z niej wyszła, przez tydzień się do mnie nie odzywała, głęboko obrażona. I dopiero wtedy zrozumiałem: toż to M., główna bohaterka mojego debiutu, sam ją wymyśliłem, opisałem, stworzyłem, nie istniała realnie, nie mogła, teraz stoi przede mną. Za nią kłębią się inni, nawet ledwie wspomniany kanar czy dostawca pizzy szczerzy zęby jak głupi, macha ręką, wdzięczy się, pokasłuje. Od tej pory gdziekolwiek się nie ruszę, wędrują za mną i ze mną, rozhisteryzowani i roszczeniowi.
Gdybyż byli równie papierowi jak w książce! Ale nie, autonomizują się, nabierają nowych cech, obżerają, wzrastają i pyskują. Budzę się rano i zanim wejdę do łazienki, przed którą już sterczy długa kolejka, słyszę głównie pretensje – bułki się same nie przyniosą, autorze. „Autorze” z przekąsem i sarkazmem w głosie, bo te paskudne twory chorobliwej wyobraźni szybko zapominają, kto jest ich kreatorem, co bardziej złośliwe potrafią straszyć prawnikiem albo wykorzystują kontrakty z wydawcą do próby wrogiego przejęcia praw materialnych oraz intelektualnych. Kłócą się ze sobą, czasem, jeśli nieopatrznie wyposażyłem któregoś w broń, strzelają, straszą dzieci, molestują żonę. Coś miauczy pod nogami, patrzę, a to dwie śliczne kotki, które ku swojej zgubie opisałem, muszę przyznać, że wielki był to kawał prozy, i teraz wgapiają we mnie ślepia, żądając nie tylko karmy, ale i kuwety. Natychmiast!
No więc, aspirujący pisarzu, wariujesz. Masz mało czasu, błyskawicznie musisz przecież ułożyć stosunki z całą fikcyjną gromadką. W pracy, jeśli jeszcze masz „normalną” pracę, wzdrygasz się na widok każdej nowej twarzy, próbując przypomnieć, czy to aby nie twoje dzieło, produktywność w dostarczaniu pekabe spada do zera i wylatujesz z posady. Idziesz do pomocy społecznej, tracisz rodzinę, mercedes trafia na licytację, wszystko to opisuje Pudel w drastycznym artykule „Co się dzieję z największym talentem polskiej prozy?!”, sięgasz po pierwsze w życiu piwo, tydzień później stać cię tylko na denaturat. Najgorszy jest jednak strach, lęk przed pisaniem, przed tworzeniem kolejnych postaci, choćby tylko w zarysie, po publikacji one przecież równie namacalnie ożyją. Wydawca naciska, krytycy napomykają o symptomie nieudanej drugiej powieści, a to nie tak: masz setki świetnych pomysłów, ale nie możesz, po prostu nie możesz ich wykorzystać, bez równoczesnych narodzin całej generacji potworów niechcianych.
To moment kluczowy, jeśli go przetrwasz, jeśli zaakceptujesz konieczność życia z realniejącymi wyobrażeniami, odbierania setek powiadomień na Twitterze, zostaniesz wielkim pisarzem.
Powoli uczysz się żyć ze swoimi demonami, te coraz mniej fikcyjne potwory nie znikną, nie pójdą sobie, nie rzucą wszystkiego i nie wyjadą w Bieszczady, już zawsze będziecie na siebie skazani. Wielu moich poprzedników próbowało ostatecznie rozwiązać kwestię mordując wszystkie postaci w następnym utworze, stąd taką furorę robią kontynuacje, jednak przynosi to skutek tylko częściowo. Rzeczywiście, niektórzy bohaterowie urażeni odchodzą, jednak ci najbardziej upierdliwi zazwyczaj zostają. Sam próbowałem co bardziej złośliwych wykończyć, czasem w tak wyszukany sposób jak odgryzienie głowy czy samoczynny zapłon tlenu w powietrzu, wracali wkurzeni, niemiłosiernie wkurzeni, nawet się nie mścili, po prostu czekali aż do nich, na kolanach, powrócę. I znowu ich opiszę.