Po twory

Kiedy jeżdżę po Polsce, odbieram liczne nagrody i spotykam się z czytelnikami, często jestem pytany o rady, jakich mógłbym udzielić początkującym twórcom. Rzecz jasna odpowiadam, że literatura to ciężki kawałek chleba i młody człowiek, marzący o pisarskiej sławie, powinien się najpierw bogato ożenić, a najlepiej rozwieść i dopiero potem zacząć pisać. Sala wybucha gromkim śmiechem, sadząc, że żartuję… Podobnie bywa, gdy napomykam, że pisarz nie powinien do 50 roku życia czytać niczego poza abecadłem, sądowymi wezwaniami, Biblią i recenzjami, szczególnie książek konkurentów nie tykać nawet kijem; chichoczą wtedy zarówno starsze panie, jak i studenci polonistyki (na marginesie: nie mogłoby być odwrotnie?),  a to przecież najprawdziwsza prawda – czytanie tylko szkodzi w karierze literackiej. Pisarz ma pisać, lekturę pozostawiając pasjonatom i redaktorom; tych drugich zadaniem jest nadanie dostarczonej treści znamion jakiegokolwiek stylu, najlepiej aktualnie najmodniejszego na Zachodzie – bo czytelnik zawsze wzdraga się przed przypisaniem do Wschodu, jak mocno by nie kochał, deklaratywnie, metaforycznych bagien. Tego już jednak nie ujawniam, rozczarowany dotychczasową reakcją publiczności, jak i w strachu przed kliką wydawców, którzy chętnie eliminują twórców nadmiernie klapiących o literackiej kuchni. Jedna zła decyzja, i do końca życia jesteś pozbawiony dofinansowań, grantów, stypendiów, darmowych biletów kolejowych. Iluż młodych pisarzy nie wyszło poza debiut przez przemilczenie!

Tak samo nigdy nie wspominam o największym koszmarze uznanego twórcy. To w naszym środowisku temat tabu . Zastanawialiście się, dlaczego pisarze są grupą szczególnie narażoną na popadnięcie w alkoholizm i inne nałogi, rozpad rodziny, chętnie wyrażającą poparcie dla nierozumnych koncepcji? Czemu znajduje się wśród nas tylu szaleńców, degeneratów, seksualnych odmieńców i, last but not least, samobójców? Czyż znaczyłoby to, że za geniusz trzeba płacić wysoką cenę, że sukces jest nierozerwalnie związany z cierpieniem, niezrozumieniem, życiową klęską? Chętnie posługujemy się taką legendą w środowisku, każdy udany wywiad musi zahaczać o twórczą mękę, jest to jednak, jak powiadał ksiądz Tischner, trzeci rodzaj prawdy.

Rzeczywistość jest znacznie bardziej przerażająca. Każdy wydawany pisarz ciągnie za sobą sznur bohaterów, następuje diabelskie ożywienie stworzonych przez niego postaci i jedynym sposobem na uwolnienie jest śmierć. Ich albo jego. Pierwszy sposób nie sprawdza się zresztą w każdym wypadku, co do drugiego zdania są podzielone, ja bym im nie ufał za bardzo – osobiście jeszcze nigdy nie spotkałem człowieka, który opowiadałby o swoich odczuciach po tym finalnym, hmmm, przeżyciu. Miałem krótki epizod wiary w duchy, właśnie tuż po entuzjastycznym przyjęciu mego debiutu przez krytykę, sprzedanego, przypomnę, w imponującym nakładzie 1000 egzemplarzy, kiedy w mieszkaniu objawiła mi się rozczochrana pannica w szlafroku, nie mogłem uwierzyć własnym oczom, nagle się zmaterializowała przede mną, wezwałem nawet księdza, nic to nie dało, schowała się przed nim w szafie, a kiedy z niej wyszła, przez tydzień się do mnie nie odzywała, głęboko obrażona. I dopiero wtedy zrozumiałem: toż to M., główna bohaterka mojego debiutu, sam ją wymyśliłem, opisałem, stworzyłem, nie istniała realnie, nie mogła, teraz stoi przede mną. Za nią kłębią się inni, nawet ledwie wspomniany kanar czy dostawca pizzy szczerzy zęby jak głupi, macha ręką, wdzięczy się, pokasłuje. Od tej pory gdziekolwiek się nie ruszę, wędrują za mną i ze mną, rozhisteryzowani i roszczeniowi.

Gdybyż byli równie papierowi jak w książce! Ale nie, autonomizują się, nabierają nowych cech, obżerają, wzrastają i pyskują. Budzę się rano i zanim wejdę do łazienki, przed którą już sterczy długa kolejka, słyszę głównie pretensje – bułki się same nie przyniosą, autorze. „Autorze” z przekąsem i sarkazmem w głosie, bo te paskudne twory chorobliwej wyobraźni szybko zapominają, kto jest ich kreatorem, co bardziej złośliwe potrafią straszyć prawnikiem albo wykorzystują kontrakty z wydawcą do próby wrogiego przejęcia praw materialnych oraz intelektualnych. Kłócą się ze sobą, czasem, jeśli nieopatrznie wyposażyłem któregoś w broń, strzelają, straszą dzieci, molestują żonę. Coś miauczy pod nogami, patrzę, a to dwie śliczne kotki, które ku swojej zgubie opisałem, muszę przyznać, że wielki był to kawał prozy, i teraz wgapiają we mnie ślepia, żądając nie tylko karmy, ale i kuwety. Natychmiast!

No więc, aspirujący pisarzu, wariujesz. Masz mało czasu, błyskawicznie musisz przecież ułożyć stosunki z całą fikcyjną gromadką. W pracy, jeśli jeszcze masz „normalną” pracę, wzdrygasz się na widok każdej nowej twarzy, próbując przypomnieć, czy to aby nie twoje dzieło, produktywność w dostarczaniu pekabe spada do zera i wylatujesz z posady. Idziesz do pomocy społecznej, tracisz rodzinę, mercedes trafia na licytację, wszystko to opisuje Pudel w drastycznym artykule „Co się dzieję z największym talentem polskiej prozy?!”, sięgasz po pierwsze w życiu piwo, tydzień później stać cię tylko na denaturat. Najgorszy jest jednak strach, lęk przed pisaniem, przed tworzeniem kolejnych postaci, choćby tylko w zarysie, po publikacji one przecież równie namacalnie ożyją. Wydawca naciska, krytycy napomykają o symptomie nieudanej drugiej powieści, a to nie tak: masz setki świetnych pomysłów, ale nie możesz, po prostu nie możesz ich wykorzystać, bez równoczesnych narodzin całej generacji potworów niechcianych.

To moment kluczowy, jeśli go przetrwasz, jeśli zaakceptujesz konieczność życia z realniejącymi wyobrażeniami, odbierania setek powiadomień na Twitterze,  zostaniesz wielkim pisarzem.

Powoli uczysz się żyć ze swoimi demonami, te coraz mniej fikcyjne potwory nie znikną, nie pójdą sobie, nie rzucą wszystkiego i nie wyjadą w Bieszczady, już zawsze będziecie na siebie skazani. Wielu moich poprzedników próbowało ostatecznie rozwiązać kwestię mordując wszystkie postaci w następnym utworze, stąd taką furorę robią kontynuacje, jednak przynosi to skutek tylko częściowo. Rzeczywiście, niektórzy bohaterowie urażeni odchodzą, jednak ci najbardziej upierdliwi zazwyczaj zostają. Sam próbowałem co bardziej złośliwych wykończyć, czasem w tak wyszukany sposób jak odgryzienie głowy czy samoczynny zapłon tlenu w powietrzu,  wracali wkurzeni, niemiłosiernie wkurzeni, nawet się nie mścili, po prostu czekali aż do nich, na kolanach, powrócę. I znowu ich opiszę.

Rezydencja

Była już wiosna, wokół unosił się radosny śpiew ptaków, na drzewach – prawdziwych, nie sztucznie wyhodowanych w megaszklarniach – rozwijały się pierwsze pąki. Słońce leniwie przypiekało, elektroniczne tablice wskazywały dopuszczalny poziom azotu w atmosferze – od kiedy 95% powierzchni Ziemi ogłoszono całkowitym rezerwatem, wolnym od ludzi, stała się całkiem przyjemnym miejscem do życia. Blady długo jej nie odwiedzał, nie bardzo miał po co, wspomnienia też nie najlepsze: w dawnych czasach metody podróżowania nawet dla bogów bywały męczące, okienne objawienia tylko minimalnie były wygodniejsze od przemiany w krzew gorejący, o innych sposobach wędrówki nie mówiąc. Zawsze rzygał po przejściowej materializacji, a zyski były z reguły mizerne. Wierni, mieszkańcy tej peryferyjnej planety, na dłuższą metę nie uznawali żadnych świętości i prędzej czy później szukali sobie nowego opiekuna, bardziej skłonnego do wysłuchania ich wariackich roszczeń. Był to przezabawny gatunek kosmicznych istot, czterołapy i obdarzony szeregiem, niezbyt udanych, modyfikacji genetycznych. Ludzie na przykład jednym otworem porozumiewali się i żarli, tyle dobrego, że nie wydalali.

Siedział w lądowiskowej kawiarni i z niesmakiem popijał hermetyzowaną latte. Innych napojów tu nie sprzedawano, zgodnie z prawem o produktach regionalnych. „Z Unią Galaktyczną nie ma żartów”, tak głosiło pierwsza zasada każdego podróżnika w tej mgławicy, za najmniejsze przewinienia płaciło się potężne kary. Blademu i bez tego, bez tej cholernej kawy, nie było do śmiechu. Gdyby mógł wybierać, na pewno by go tu nie było,  byczyłby się na plaży tryliardy lat świetlnych stąd. Ale nie mógł. Mittens trzymała go za jaja; w tamtej chwili, w klubie, dosłownie ściskała za jądra. Musiał przylecieć. Gdzieś znalazła stary, jeszcze aktualny nakaz sądowy na jego nazwisko, no, na jedno z kilku jakich używał, jednak morda na liście gończym była bezsprzecznie jego, nie dało się zaprzeczyć. Skąd mógł wiedzieć, że drobny przekręt na ubezpieczeniu, jaki przeprowadził na stanowisku lokalnego szefa marketingu Coca-Coli, zakończy się stuletnią wojną, samoczynnym wybuchem kilku planet i uznaniem Andromedy za strefę zakazaną dla przyszłych pokoleń? Marny to był interes, kasy starczyło na jeden weekend, na taksówkę musiał się już zapożyczyć.

Nie podobała mu się ta sprawa, oj nie. Miał pomóc Mittens przy najbliższym rozstaniu, tym razem trafił się jej upierdliwy stary cap, który nie chciał odpuścić, chlubił się młodą żoną na lewo i prawo, ale rozwodu dać – nie dawał. Cham jeden. Zagrał Mittens na ambicji, nigdy nie odeszła od męża z mniej niż połową majątku. Na Ziemi cel miał własną rezydencję, położoną nad Jeziorem Bałtyckim, w miejscu gdzie dawno temu nieletni Blady podrzucał świętą krew do ampułek. Jak się wtedy nazywało? – Zamyślił się – Już wie, Kraków. „Dziwny przypadek, Kosmos potrafi być jednak całkiem mały” – Pomyślało mu się i to. Swoimi kanałami popytał o tego Halbę, po konwersji pisał się po żydowsku HLB, nie bardzo wiedział, co o facecie myśleć. Jakiś nowobogacki, do elity finansowej wszedł niedawno, jakąś dekadę temu i krążyły plotki, że zaczynał jako zwyczajny portier w CityCenter. Miał nawet urodzić się gdzieś na tej planecie, nostalgia wyjaśniałaby zakup krakowskiego zamku. Ominięcie zakazu stałego zasiedlenia Ziemi musiało kosztować krocie.

Mittens, jak nie ona, się spóźniała. Zły znak. Powinna przyjść godzinę temu, z technikiem, specjalistą od wind z Nowej Ole Andrii, który sprzedał jej plany szybów i dodatkowo miał wyjaśnić kilka niejasności systemu ochrony. Kończył zlecenie i zmywał się do domu. „To najlepsza droga do sejfu, na Ziemi powiem ci jakich dokumentów potrzebuję” – wyjaśniła mu na pożegnanie i wyszła z klubu. Z Olą. No pewnie, że z nią, to był stały numer Mittens, zawsze zabierała to, czego najbardziej pragnął. Mógł co najwyżej siedzieć i imaginować, przed oczami roiły mu się trójkąty, wielokąty, wszystkie możliwe i nie- figury geometryczne. „To już samce modliszek mają lepiej, przed stratą głowy zaznają odrobiny seksu” – westchnął  filozoficznie, budząc się z otępienia, ale nie przyniosło mu to ulgi – powinien właśnie ćwiczyć się w scenach miłosnych, nie siedzieć w tej spelunie bez grama kofeiny. No, przyszła, z jakimś typem w kominiarce zwiniętej jak czapka na kanciastej czaszce.

Miał serdecznie dość tego szybu. Wszędzie kurz i pająki, a on z Arachne, jakby to ująć, nie był w najlepszych stosunkach – zbyt podobni do siebie, oboje z wyłupiastymi oczyma, z kilkoma parami kończyn i chorobliwie ambitni. Korytarze się rozgałęziały, jednak bez problemu odnajdywał drogę, jakby ktoś wymościł ją specjalnie dla niego. Uff, w końcu stał przed drzwiami gabinetu. Mittens dała mu klucz, delikatnie wsunął go i przekręcił. Mahoniowe skrzydła otworzyły się bezszelestnie. Odetchnął głęboko i wkroczył do środka;  natychmiast oślepiło go mordercze światło i usłyszał zbyt dobrze znany głos:

– O! Blady, poznałeś już moją żonę?

Stała pod oknem i musiał przyznać, że w wieczorowej sukni wygląda wspaniale. „Wie, od samego początku wiedziała”,  przybrał swój najbardziej olśniewający uśmiech i na cały głos wykrzyknął:

– Witaj tato! – Na jednym oddechu, tyle zdążył, nim Mittens odgryzła mu głowę.

Ende

конец

Koniec

Blady i heroina

Blady, pomniejszy bolandzki bóg, radośnie podgwizdywał najnowszy przebój niedawno wskrzeszonego dwudziestowiecznego klasyka reggae, zespołu o celnej nazwie Koniec Świata, piosenka od razu wpadła mu w ucho, a że mógł się, po matce – jednej z muz, nigdy nie dowiedział się właściwie której, co pozwalało mu być szczególnie utalentowanym w każdej dziedzinie – poszczycić słuchem absolutnym, musiała być to piosenka po prostu dobra, strzygł wesoło kozią bródką, najnowszym krzykiem mody w Galaktyce i z satysfakcją oceniał swój wygląd w lustrze. Jeszcze drobna poprawka skalpelem przy prawej brwi i będzie wyglądał bosko; „Czyli jak zawsze” – pomyślał. Nawet bez wizualnych filtrów regenerujących był doskonały, jego nietknięta laserem twarz odznaczała się naturalną świeżością i energią. Szykował się do pracy, na tej zapomnianej przez wszystkich, antyludzkiej planecie nawet bogowie musieli czasem pracować,  miał jeszcze sporo czasu, bo też do klubu planował wpaść dopiero przed północą, kiedy mniej cwani handlarze opchną towar, a on będzie mógł te swoje bieda proszki wciskać totalnie nagmyzowanym pannicom. Nie żeby nie miał żadnych zasad, nigdy nie sprzedałby niczego kobiecie w widocznej ciąży i na pasach, ale nie czuł najmniejszych wyrzutów sumienia wciskając  badziewie nieszczęsnym korpobotkom w piątkowy wieczór.

Przed „Biało-Czerwonym Gołębiem” stał jakiś nowy triceraptor, mięśnie przedramienia rozrywały mu koszulę, przez połowę twarzy biegły fantazyjnie wytatuowane mistyczne litery S i E, alfabetyczna spuścizna po legendarnych założycielach rasy. Typ tylko raz na niego spojrzał i odmownie kiwnął głową. Bóg miał ochotę udusić smarkacza, ale jeszcze się hamował.

– Gdzie jest Jaszczomb? -zapytał gnoja. – Wołaj mi go tu, migiem!

Dzieciak zdecydowanie wykazywał chęć odpyskowania, jednak Blady nie takich kmiotków zmrażał spojrzeniem stalowych oczu. W lepszych czasach klękali przed nim królowie, od oddechu trzęsły się kontynenty, jednym kopniakiem tworzył pasma górskie, nic dziwnego, że wykidajło jednak ruszył po szefa.

– Blady, jak Boga i Maryję kocham, nie mogę cię dziś wpuścić, jakbyś przyszedł godzinę wcześniej, to może by się dało coś zrobić. – Jaszczomb, napakowany pięćdziesięciolatek o niejasnej orientacji seksualnej nerwowo mrużył oczy, co sprawiało, że przypominał złośliwego trolla. Miał chorobliwą manię wytykania innych brudnym palcem i była to najlepsza rzecz jaką można o nim powiedzieć.

– Nie zawracaj mi kukli stary, już zapomniałeś, kto cię wyciągnął z tamtej paskudnej afery w redakcji? Konia nie pamiętasz? Zszywali cię ze stu kawałków, chłopie. – Blady już wchodził po schodach.

– Czekaj, zapomniałem ci powiedzieć… – zrezygnowany Jaszczomb najwyraźniej próbował przed czym lub przed kimś go ostrzec.

Nadaremno. Bladego porwał rytualny pęd muzyki. Stopniowo przyzwyczajał wzrok do ciemności, rozglądał się po sali tanecznej i loggiach. W powietrzu unosiła się para wodna zmieszana ze smrodem nie tylko ludzkich ciał, fetor niemaskowany przez rozpylane perfumy Brutal No.5 i dym setek zdrowotnych papierosów. Zgodnie z przewidywaniami konkurencja się już zmyła, na jego zawodowe oko z połowa bywalców wymagała natychmiastowej reanimacji. Obchód zaczął po lewej stronie obrotowego baru, wystudiowanymi, niewidocznymi dla postronnego obserwatora, ruchami sfinalizował pierwsze transakcje. Zbliżał się do stolika, przy którym zazwyczaj siedziała Ola, od kilku tygodni jego ulubiona klientka. Bał się tej myśli, ale chyba zadurzył się w dziewczynie, a ona albo niczego nie zauważyła albo cynicznie go wykorzystywała, bo zawsze proponował jej mały rabacik, co przyjmowała z radością, ale nie posuwała się o ani centymetr dalej, choć może należałoby napisać: bliżej – niego. Dziś nie była sama, rozmawiała z drugą kobietą, odwróconą plecami do Bladego.

-Witam serdecznie – Rozpoczął niezbornie, jakby pisał służbowego majla, zawsze głupiał przy kobietach na których mu zależało. Nie było mu dane wyjąkać niczego więcej, ta druga odwracała się już bowiem do niego:

– Cześć Blady. Kopę lat. Szukałam cię – Miała zabójczy uśmiech.

Nie jest to bynajmniej chwyt retoryczny. Za Mittens, nadzwyczaj realnym dziewczęciem o miłej twarzy nad wiek rozsądnej czternastolatki, ciągnęła się w pełni zasłużona sława łamaczki nie tylko serc, nie tylko męskich. Nigdy niczego jej nie udowodniono, opowieści o trupach w pawlaczu mogły być plotkami, jednak mimo młodego wieku miała na koncie kilkanaście rozwodów,  ile dokładnie nikt nie wiedział, chyba nawet ona, w trzech systemach słonecznych i  przed każdym rodzajem trybunału. Regularnie lądowała na okładce pisma „Femme Fatale”, trzy lata z rzędu wygrywała Kosmiczną Telekamerę w sponsorowanej przez ten tygodnik kategorii. Jej ścieżki z Bladym kilkukrotnie się przecięły i bóg nie miał najlepszych wspomnień, z tych, hmmm, spotkań. Ostatnim razem obudził się w zaułku, ze sztyletem w plecach, ale jak o tym potem myślał, zawsze dochodził do wniosku, że właściwie nie musiała to być robota Mittens. Może obrobił go jakiś włóczęga, wskazywałby na to brak nie tylko portfela, ale i gatek Hilfigera. O innych możliwościach wolał nie myśleć.

Teraz czekała na niego. Tu. Właśnie na niego. Na tej planecie.

Koniec części pierwszej, a właściwie ostatniej. Co czeka naszych bohaterów tej nocy? W jaki sposób uratują świat? Kto komu pierwszy wbije nóż i obróci go w rozjątrzonej ranie? Tego i wszystkiego się nie dowiecie, już za tydzień!

Klasa A

Nie chwaląc się, jestem człowiekiem wielkiego osobistego sukcesu, osiągniętego w czasach, gdy nie można było ot tak, zadzwonić do tryskającego młodzieńczym entuzjazmem speca od coachingu, by za jedyne 200 000 złotych polskich przez cały rok napychał cię optymizmem i wiarą w siebie, nawet wtedy, gdy czeka cię właśnie wizyta u krytycznych teściowych, a ty nadal na stypendium socjalnym, choć wokół rozsiewasz głęboką wiarę w wolny rynek i jego prawidła. Powidła – długimi miesiącami mieliśmy z żoną tylko tyle na chleb, a jak chleb się zasuszył, kruszyliśmy go do najlepszej ze śląskich zup, której nazwę wstydzę się w tym miejscu przywołać. I jakie to było święto, kiedy ostawał się w domu choć jeden, najczęściej na wpół zgniły, ząbek czosnku, doprawialiśmy nim wodzionkę – jednak nie będę niczego przed Wami ukrywał, czytelnicy tegoż to dziennika, pełnego mych najskrytszych przemyśleń oraz marzeń tajemnych – czuliśmy się wtedy jak władcy świata, jak Kajzer Wilhelm po wysłaniu kolejnych dwóch Pułków Śląskich pod Verdun.

Sam wyciągnąłem się więc z okrutnej nędzy, życiowej, jako i yntelektualnej, dlatego śmieszą mnie głosy, nielicznych co prawda i  wszechstronnie nieutalentowanych, krytyków jakobym w pogoni za mamoną sprzedał idee i ideały, zmienił światopogląd, by zyskać uznanie  salonowych mędrców. Nie było was tam!, mam ochotę zakrzyknąć. Nie byliście smutnym, grubawym dwudziestolatkiem z niezdrową cerą, ledwie dwoma garniturami w szafie, komunijnym i maturalnym, bez apaszek, bez powodzenia, bez sensu. Czasem budzę się z krzykiem, znowu śni mi się ten koszmar: Ja i trzech smutnych chłopaków, którzy dziś uważają się za wielkich pisarzy, a mogą być co najwyżej moją świtą, przyszłym pomniejszym przypisem w mej noblowskiej biografii, gramy w Smoki i Lachy, naszą własną wersję gry, bo na oryginał nas nie stać i boimy się skutków naruszenia praw autorskich, policji; najbardziej się lęka chucherko-metanowiec, wielki, o wielki!, dziś spec od diet siłowniczych.

Pewnie zadziwia Was, jak piękną, rozbudowaną, barokową polszczyzną posługuję się w tych eleganckich fragmentach? Ja, Pierwszy Hanys Rzeczypospolitej? Zdradzę Wam, czytelnicy moi, i mam nadzieję, że tylko moi, a już na pewno nie dandysowego Dehnela, kolejną wielką tajemnicę warsztatu – w ogóle nie godom. Śląskie partie redaguje dla mnie znajomek, z Londynu, notabene krakus podejrzliwy i złośliwy. Wszędzie się plenią, nawet na dworcu w Katowicach biednym śląskim gołębiom wciskają obwarzanki, oscypki, kapcie i kierpce. Ale do tworzenia mitów państwowych nadają się jak mało kto; Krak, Wanda, Baltazar Gąbka, Szostak i Lech Kaczyński, wszystko ich wynalazki. Tak, dzięki wspomnianemu łobuzowi zostanę niedługo Cysarzem Wolnego Ślunska, a potem wybuchnie wielka wojna, którą już wielokroć opisałem, i opisywać będę dalej, bo najlepsze partie spod mego palucha to te poświęcone wybuchającym trupom, jakoś tak wyszło, choć wolałbym pisywać o miłości. W dialogach, błyskotliwych ripostach, też jestem słaby, ale wtedy wybieram numer kierunkowy 24… i słynny mistrz gier słownych mi je szlifuje.

Jestem więc obecnie człowiekiem sukcesu i nadal młodym, stać mnie na dobrego dentystę i wyśmienitego fryzjera – jeżdżę do niego specjalnie na Szombierki, choć wizytę trzeba zamawiać z miesięcznym wyprzedzeniem, obiektywnie oceniając powinienem być niezwykle szczęśliwy, z żoną u boku i licznymi flircikami pod pseudonimem na Twitterze, a jednak moje jang i jing nie odnajdują równowagi. Polityczne zwichrowania, konieczność spłaty kredytu we frankach i opłacenia niańki dzieciom, bym mógł w spokoju pracować, upadek rynku tygodników opinii, zmiany w TVP – wszystko to napawa mnie  przerażeniem, tak, nawet ja czasem boję się przyszłości, ja: zwycięzca, ja: Szczepan, ja: Szczepan Zwycięzca. W strasznych chwilach zwątpienia na duchu podnosi mnie tylko jedna myśl, ta mianowicie, że już w sobotę, od samego rana będę mógł, będę mógł odkręcić wodę, poczuję jak ciśnienie napiera na szlauch i zacznę myć moje auto, mojego Mercedesa(c). Starannie opłuczę alufelgi, ostrożnie, specjalnym roztworem i najmiększą gąbką wyfroteruję maskę, na stołek wejdę i z miłością będę pucować dach. Okrągłymi, delikatnymi ruchami, by nie powstała najmniejsza rysa, będę wcierał wosk w mojego Mercedesa(c), godzinami,  z uczuciem, bo mój Mercedes(c) nie jest bezdusznym narzędziem, a wspaniałą maszyną obdarzona duszą. W garażu odpalę silnik mojego Mercedesa(c), wsłucham w rytmiczną pracę tłoków, i tak się zapomnę, że cucić mnie będą, w niedzielny poranek, ratownicy medyczni. W samą porę, bym podjechał mym Mercedesem(c) pod kościół.

Kupcie ten samochód!

Mama

Kiedy Mama tak zabawnie marszczy brwi, wpatrując się w telefon, to takie urządzenie dzięki któremu można rozmawiać z innym człowiekiem nie widząc jego twarzy, choć wygląda wtedy szczególnie uroczo, obie z siostrą natychmiast przestajemy się kotłować i nie mamy odwagi choćby pisnąć. Mama jest młoda, ładna i kochana, jednak kiedy budzi się w niej tygrysica, lepiej nie ryzykować kontaktu z jej pazurkami.

Pewnie znowu zirytował ją jakiś troll z internetu. Żeby tylko nie przyjeżdżał! Raz odwiedził Mamę taki jeden, na oko i węch całkiem do rzeczy, przywitał się z nami grzecznie, wytarmosił, że potem godzinę musiałam doprowadzać się do porządku. Bardzo chwalił wegańską kolację Mamy, ja w życiu bym tego nie zjadła. Mama pokazywała nam wzrokiem, że mamy natychmiast iść spać, zwlekałyśmy z odejściem, a ten facet, nie uwierzycie, podłączył laptopa do prądu, nam nie wolno się zbliżać do kontaktów, i cały wieczór oglądał seriale. Rano zastałyśmy Mamę przed telewizorem, zmarzniętą, przykrytą tylko swetrem i nawet siostrę ruszyło sumienie, wtuliła się w nią równie mocno jak ja. „Kochane grzejniki”, usłyszałyśmy.

***

Oczywiście nie mogę pamiętać naszych z siostrą narodzin, jednak Mama twierdzi, że byłyśmy cudowne, kuleczki, i miałyśmy oczy dokładnie jak ona. Kocie. Opowiada jak na nas czekała i że przyniosła nas do domu w specjalnym koszyku wymoszczonym kocykiem i na początku bała się wziąć nas do ręki, takie byłyśmy malutkie. Mogę słuchać tych historii bez końca, ale siostra prycha z irytacją i ucieka do drugiego pokoju.

Moja siostra w ogóle miewa dziwne pomysły i uwielbia zadawać niezrozumiałe pytania. Kiedyś wystraszyła mnie pytaniem, czy zjadłabym Mamę, gdybym musiała? „Pewnie byś się brzydziła, co?”, wymruczała z tym swoim bezwzględnym błyskiem w oku, potem zaczęła chichotać złośliwe, już ja znam ten ton. Wczoraj znowu snuła opowieść o tym, że Mama tak naprawdę nie jest naszą prawdziwą mamą, że jesteśmy adaptow…, no, przysposobione, i w ogóle nie ma za co być wdzięcznym. Wariatka. Próbowała wzuć sucze szpile, sucze, rozumiecie?, Mamy i chodzić po mieszkaniu, nie rysując parkietu, oczywiście klepka odpadła. Ale się jej oberwie!

Trzeba przyznać, że ciężko bidulka znosi zimę. „W tym antyludzkim państwie mamy antyludzki klimat, pogoda leci sobie w chuja” jak mawia Mama; po słonecznym, ślicznym, wiosennym dniu, kiedy to Mama zmieniła szalik na apaszkę i chelsea boots na adidaski, potrafi sypać śnieg! Siostra by już chciała wyjść, pobiegać po umajonych łąkach, zapoznać rówieśników, połobuzować.

***

Mi pogoda nie przeszkadza, jestem raczej domatorką. Kiedy Mama musi rano wyjść, całuje nas i tuli, śmiejąc się, że musi zarobić na nasze śniadanie, i rzeczywiście zostawia nam jedzenie na cały dzień, uwielbiam wygodnie umościć się na parapecie, co jest absolutnie zakazane, kiedy Mama jest w domu i oglądać świat za oknem. Albo wdrapuję się na szafę i siadam na półce z Dostojewskim, Limonowem, Cypkinem, Wiktorem Jerofiejewem, Pielewinem, wdycham rozkoszny zapach książek i wyobrażam sobie, że sama jestem autorką wszystkich tych ważnych dzieł. Mama nazywa mnie bibliotekareczką. Lubię to.

Choć najbardziej lubię, kiedy to Mama czyta nam bajki, mojego ulubionego „Konika Garbuska” albo inne rosyjskie bajdy. Siostra preferuje baśnie braci Grimm. Są okropne, pełne okrucieństwa i ludzkiej podłości. Zapewne odzywa się w niej wówczas teutoński zew, niwelując we krwi słowiańską dobroć, naiwność i umiłowanie wolności.

***

Mieszkamy w Olsztynie, to takie sympatyczne małe miasto na północy Polski, i rzadko kiedy je opuszczamy, jednak moje najpiękniejsze wspomnienie z dzieciństwa jest związane z takim wyjazdem. Jechałyśmy pociągiem, w przedziale oprócz nas była tylko starsza pani, która mówiła, że jesteśmy śliczne, co akurat się zgadza i częstowała cukierkami, ale nie możemy jeść cukru… Mama w letniej sukience i kapeluszu wyglądała przepięknie, czytała „Annę Kareninę” w oryginale i chyłkiem ocierała łzy z twarzy. Pewnie znowu miała zapalenie spojówek. Za oknem przesuwały się słupy trakcji. Patrzyłam i nie mogłam się nadziwić oglądanym cudom.

Może wyśniłam sobie ten dzień?

***

Zwykłe weekendy, jeśli Mama akurat nie nabiera silniejszej ochoty na wutkie i nie umawia się z pięknymi koleżankami na mieście, też spędzamy miło. Oglądamy mianowicie nagrane realne szoły z całego tygodnia. Razem śmiejemy się z kudłów Gesslerowej w zupie, to już nawet my z siostrą mniej liniejemy albo próbujemy odgadnąć, która to twarz śpiewa. Nie byłoby to tak straszne, gdyby Mama nie próbowała podśpiewywać, ale i tak śmiejemy się do rozpuku.

O, słychać już klucz w zamku, muszę szybciutko zeskoczyć z parapetu:

– Julka! Margot! Wróciłam. Gdzie się chowacie?

chomikuj.pl

Pielewinowi, oczywiście, koledze B. też

W naszym rodzie już wiele pokoleń temu ustaliła się tradycja, iż po maturze, a przed rozpoczęciem studiów, każdy młodzieniec rusza w podróż inicjacyjną po świecie, dlatego nie zdziwiło mnie zanadto, kiedy to po ostatnim ustnym egzaminie Tatulek wezwał mnie do  gabinetu, uściskał i częstując cygarem – „Kupiłem je zaraz po twoich narodzinach, synu” –  zapytał: „No to kiedy ruszasz na wyprawę, synu?”. Oczywiście, zgłosiłem gotowość natychmiastowej relokacji, oczywiście, na co staruszek uściskał mnie raz jeszcze, w kieszeń wsunął kolejne cygaro -„A to kiedy, poszedłeś do przedszkola, synu, w hurcie od razu sto sztuk, by taniej wyszło, synu” – i obdarował kopertą ze środkami finansowymi. – Tylko nic nie mów mamie – Przycisnął palec do ust – I baw się dobrze, synu  – Przysiągłbym, że szelmowsko mrugnął okiem przy tych słowach – Ale już idź, rodzeństwo czeka niecierpliwie w kolejce. Pożegnaj się z prababcią! – Zapomniałem wspomnieć, że szanujemy tradycję i mieszkamy wspólnie, cała wielopokoleniowa, szeroko rozgałęziona familia.

Młodość, jak to młodość, rządzi się swoimi prawami i zamiast wręczoną mi małą fortunę z miejsca roztrwonić, postanowiłem, ku swemu nieszczęściu, przyoszczędzić. W celu tym zalogowałem się na ulubionym portalu inteligencji, i jako że postanowiłem peregrynację  zacząć od słynnych i malowniczych mazowieckich prerii, w dziale ogłoszenia mieszkaniowe wyszukałem ofertę z Warszawy, obiecującą w niewielkiej cenie nie tylko nocleg z dwoma posiłkami, ale i, dla zainteresowanych, możliwość dorobienia na miejscu. Nie będę moich czytelników zanudzał szczegółami podróży, wspomnę jedynie, że ruszyłem dziarsko z zapasami skrzętnie zmagazynowanymi i częściowo na piechotę, częściowo korzystając z okazji, w trzy dni dotarłem do fascynującej stolicy Polski; zameldowałem się we wspomnianym hostelu, po kolacji i kąpieli natychmiast udałem się do sypialni, na następny poranek pozostawiając przyjemność zwiedzania miejscowych atrakcji, w tym jakże mnie interesujących historycznych kanałów –  umówiłem nawet prywatnego przewodnika na wycieczkę „Śladami żołnierzy AK”.

Nikomu, nawet największemu wrogowi, choćby i Panu Lisowi, nie życzę przeżycia takiego horroru jaki się stał mym koszmarem (zwracam uwagę krytyków na jakże zgrabną grę słów, niestety współczesne działy kultury są pełne dyletantów, plaga ta dotyka i tak szacownych tytułów jak „W Sieci”) przy przebudzeniu. Leżałem na deskach, bez choćby odrobiny trocin, ograbiony ze wszelkich rzeczy osobistych oraz znaków tożsamości, łeb pękał jakbym już był studentem i mieszkał w akademiku, a obok mnie rzędem chrapali, wiercili się i pierdzieli jacyś robole, osobniki – nie czas na hołdowanie politycznej poprawności – innego i po prostu nie tego gatunku. Przymknąłem oczęta i policzyłem do stu, licząc iż po ich otwarciu znajdę się na powrót w rodzinnej norze, jednak życzenie się nie spełniło. Nagle, właśnie tak, nie ze spokojnym przechodzeniem z szarości w jasność, zapaliło się słońce – pod jakimi szerokościami geograficznymi ja wylądowałem? – moi niechciani towarzysze z jękiem zaczęli się budzić i wstawać z pryczy. Na mnie nie zwracali w ogóle uwagi, tylko szparko uwijali się wokół posłań, czyścili wdzianka  – niektórzy mieli całkiem okazałe futra – i ustawiali się w szeregu.

[Nadpalone]

Teraz już wiem, gdzie się znajduję. W obozie pracy, obsługującym pobliską elektrownię. Jest to wyczerpująca, monotonna, brudna fizyczna robota. Niemożliwie ogłupiająca – w moim baraku jestem jedynym kulturalnym osobnikiem, moi współwięźniowie, obiecałem pisać w tym wspomnieniu całą prawdę, są gorszego sortu, genetyczny materiał nie tak doskonały jak mój, nie ten etap ewolucji, powiedziałbym. Z trudem się z nimi porozumiewam, mówią kompletnie innym narzeczem i hołdują dziwacznym zwyczajom. Nawet im się nie dziwię, z tego co się dowiedziałem, wszyscy urodzili się już w niewoli, nie są w stanie pamiętać smaku wolności, nieskrępowanego niczym biegu przez łąki i pola, tego poczucia swobody rozrywającego płuca czystą radością. Tak więc zdegenerowały się nie tylko ich ciała, ale i dusze, kultura podupadła, nawet ich religia wykazuje się smutnym, nierozumnym synkretyzmem. Twierdzą mianowicie, jeśli dobrze zrozumiałem, iż najpewniej istnieje jakiś powszechnie uznawany Bóg, o to się nie będą ze mną sprzeczać, jednak w ich życiu największą rolę odgrywa siła wyższa, którą nazywają Bladym. Ich teologia opisuje to bóstwo jako okrutne, ale sprawiedliwe, decydujące nie tylko o porze i rodzaju wykonywanej pracy, ale i o pożywieniu, i nawet sposobach rozmnażania. Według Księgi jest ono, współżycie seksualne znaczy się, obwarowane szeregiem tabu, dostępne jedynie wybranym, jednak każdy z moich, przymusowych muszę po raz kolejny podkreślić,  sąsiadów marzy, by dane było mu ruszyć na erotyczną eskapadę, iż to właśnie jego Ręka Bladego dotknie, wyciągnie i obdarzy sakramentem spółkowania z chętną samiczką.

Jak widać, chomiki słusznie w naszych sferach zawsze uchodziły za gatunek niespełna rozumu i skazany na wyginięcie. Choć może to nie tylko ich wina, bo zdaje mi się, że do jedzenia jest dosypywana jakaś trutka, byśmy nie myśleli tyle i pracowali wydajniej. Dwa dni temu zauważyłem jakiś podejrzany słoik tuż za szybą terrarium, z białym proszkiem, napisu nie udało mi się rozczytać. Landrynki? Dropsiki? One nigdy nie są tylko białe! Od tego momentu nie zjadłem ani ziarenka, nie uchylam się od pracy, nocami spisuję te notatki i chciałbym, nawet jeśli zginę, by stały się one przestrogą dla wszystkich młodych szczurów wędrownych ruszających w świat: Nigdy nie jedzcie pierwsi darowanego sera!