Pielewinowi, oczywiście, koledze B. też
W naszym rodzie już wiele pokoleń temu ustaliła się tradycja, iż po maturze, a przed rozpoczęciem studiów, każdy młodzieniec rusza w podróż inicjacyjną po świecie, dlatego nie zdziwiło mnie zanadto, kiedy to po ostatnim ustnym egzaminie Tatulek wezwał mnie do gabinetu, uściskał i częstując cygarem – „Kupiłem je zaraz po twoich narodzinach, synu” – zapytał: „No to kiedy ruszasz na wyprawę, synu?”. Oczywiście, zgłosiłem gotowość natychmiastowej relokacji, oczywiście, na co staruszek uściskał mnie raz jeszcze, w kieszeń wsunął kolejne cygaro -„A to kiedy, poszedłeś do przedszkola, synu, w hurcie od razu sto sztuk, by taniej wyszło, synu” – i obdarował kopertą ze środkami finansowymi. – Tylko nic nie mów mamie – Przycisnął palec do ust – I baw się dobrze, synu – Przysiągłbym, że szelmowsko mrugnął okiem przy tych słowach – Ale już idź, rodzeństwo czeka niecierpliwie w kolejce. Pożegnaj się z prababcią! – Zapomniałem wspomnieć, że szanujemy tradycję i mieszkamy wspólnie, cała wielopokoleniowa, szeroko rozgałęziona familia.
Młodość, jak to młodość, rządzi się swoimi prawami i zamiast wręczoną mi małą fortunę z miejsca roztrwonić, postanowiłem, ku swemu nieszczęściu, przyoszczędzić. W celu tym zalogowałem się na ulubionym portalu inteligencji, i jako że postanowiłem peregrynację zacząć od słynnych i malowniczych mazowieckich prerii, w dziale ogłoszenia mieszkaniowe wyszukałem ofertę z Warszawy, obiecującą w niewielkiej cenie nie tylko nocleg z dwoma posiłkami, ale i, dla zainteresowanych, możliwość dorobienia na miejscu. Nie będę moich czytelników zanudzał szczegółami podróży, wspomnę jedynie, że ruszyłem dziarsko z zapasami skrzętnie zmagazynowanymi i częściowo na piechotę, częściowo korzystając z okazji, w trzy dni dotarłem do fascynującej stolicy Polski; zameldowałem się we wspomnianym hostelu, po kolacji i kąpieli natychmiast udałem się do sypialni, na następny poranek pozostawiając przyjemność zwiedzania miejscowych atrakcji, w tym jakże mnie interesujących historycznych kanałów – umówiłem nawet prywatnego przewodnika na wycieczkę „Śladami żołnierzy AK”.
Nikomu, nawet największemu wrogowi, choćby i Panu Lisowi, nie życzę przeżycia takiego horroru jaki się stał mym koszmarem (zwracam uwagę krytyków na jakże zgrabną grę słów, niestety współczesne działy kultury są pełne dyletantów, plaga ta dotyka i tak szacownych tytułów jak „W Sieci”) przy przebudzeniu. Leżałem na deskach, bez choćby odrobiny trocin, ograbiony ze wszelkich rzeczy osobistych oraz znaków tożsamości, łeb pękał jakbym już był studentem i mieszkał w akademiku, a obok mnie rzędem chrapali, wiercili się i pierdzieli jacyś robole, osobniki – nie czas na hołdowanie politycznej poprawności – innego i po prostu nie tego gatunku. Przymknąłem oczęta i policzyłem do stu, licząc iż po ich otwarciu znajdę się na powrót w rodzinnej norze, jednak życzenie się nie spełniło. Nagle, właśnie tak, nie ze spokojnym przechodzeniem z szarości w jasność, zapaliło się słońce – pod jakimi szerokościami geograficznymi ja wylądowałem? – moi niechciani towarzysze z jękiem zaczęli się budzić i wstawać z pryczy. Na mnie nie zwracali w ogóle uwagi, tylko szparko uwijali się wokół posłań, czyścili wdzianka – niektórzy mieli całkiem okazałe futra – i ustawiali się w szeregu.
[Nadpalone]
Teraz już wiem, gdzie się znajduję. W obozie pracy, obsługującym pobliską elektrownię. Jest to wyczerpująca, monotonna, brudna fizyczna robota. Niemożliwie ogłupiająca – w moim baraku jestem jedynym kulturalnym osobnikiem, moi współwięźniowie, obiecałem pisać w tym wspomnieniu całą prawdę, są gorszego sortu, genetyczny materiał nie tak doskonały jak mój, nie ten etap ewolucji, powiedziałbym. Z trudem się z nimi porozumiewam, mówią kompletnie innym narzeczem i hołdują dziwacznym zwyczajom. Nawet im się nie dziwię, z tego co się dowiedziałem, wszyscy urodzili się już w niewoli, nie są w stanie pamiętać smaku wolności, nieskrępowanego niczym biegu przez łąki i pola, tego poczucia swobody rozrywającego płuca czystą radością. Tak więc zdegenerowały się nie tylko ich ciała, ale i dusze, kultura podupadła, nawet ich religia wykazuje się smutnym, nierozumnym synkretyzmem. Twierdzą mianowicie, jeśli dobrze zrozumiałem, iż najpewniej istnieje jakiś powszechnie uznawany Bóg, o to się nie będą ze mną sprzeczać, jednak w ich życiu największą rolę odgrywa siła wyższa, którą nazywają Bladym. Ich teologia opisuje to bóstwo jako okrutne, ale sprawiedliwe, decydujące nie tylko o porze i rodzaju wykonywanej pracy, ale i o pożywieniu, i nawet sposobach rozmnażania. Według Księgi jest ono, współżycie seksualne znaczy się, obwarowane szeregiem tabu, dostępne jedynie wybranym, jednak każdy z moich, przymusowych muszę po raz kolejny podkreślić, sąsiadów marzy, by dane było mu ruszyć na erotyczną eskapadę, iż to właśnie jego Ręka Bladego dotknie, wyciągnie i obdarzy sakramentem spółkowania z chętną samiczką.
Jak widać, chomiki słusznie w naszych sferach zawsze uchodziły za gatunek niespełna rozumu i skazany na wyginięcie. Choć może to nie tylko ich wina, bo zdaje mi się, że do jedzenia jest dosypywana jakaś trutka, byśmy nie myśleli tyle i pracowali wydajniej. Dwa dni temu zauważyłem jakiś podejrzany słoik tuż za szybą terrarium, z białym proszkiem, napisu nie udało mi się rozczytać. Landrynki? Dropsiki? One nigdy nie są tylko białe! Od tego momentu nie zjadłem ani ziarenka, nie uchylam się od pracy, nocami spisuję te notatki i chciałbym, nawet jeśli zginę, by stały się one przestrogą dla wszystkich młodych szczurów wędrownych ruszających w świat: Nigdy nie jedzcie pierwsi darowanego sera!