Blady, pomniejszy bolandzki bóg, radośnie podgwizdywał najnowszy przebój niedawno wskrzeszonego dwudziestowiecznego klasyka reggae, zespołu o celnej nazwie Koniec Świata, piosenka od razu wpadła mu w ucho, a że mógł się, po matce – jednej z muz, nigdy nie dowiedział się właściwie której, co pozwalało mu być szczególnie utalentowanym w każdej dziedzinie – poszczycić słuchem absolutnym, musiała być to piosenka po prostu dobra, strzygł wesoło kozią bródką, najnowszym krzykiem mody w Galaktyce i z satysfakcją oceniał swój wygląd w lustrze. Jeszcze drobna poprawka skalpelem przy prawej brwi i będzie wyglądał bosko; „Czyli jak zawsze” – pomyślał. Nawet bez wizualnych filtrów regenerujących był doskonały, jego nietknięta laserem twarz odznaczała się naturalną świeżością i energią. Szykował się do pracy, na tej zapomnianej przez wszystkich, antyludzkiej planecie nawet bogowie musieli czasem pracować, miał jeszcze sporo czasu, bo też do klubu planował wpaść dopiero przed północą, kiedy mniej cwani handlarze opchną towar, a on będzie mógł te swoje bieda proszki wciskać totalnie nagmyzowanym pannicom. Nie żeby nie miał żadnych zasad, nigdy nie sprzedałby niczego kobiecie w widocznej ciąży i na pasach, ale nie czuł najmniejszych wyrzutów sumienia wciskając badziewie nieszczęsnym korpobotkom w piątkowy wieczór.
Przed „Biało-Czerwonym Gołębiem” stał jakiś nowy triceraptor, mięśnie przedramienia rozrywały mu koszulę, przez połowę twarzy biegły fantazyjnie wytatuowane mistyczne litery S i E, alfabetyczna spuścizna po legendarnych założycielach rasy. Typ tylko raz na niego spojrzał i odmownie kiwnął głową. Bóg miał ochotę udusić smarkacza, ale jeszcze się hamował.
– Gdzie jest Jaszczomb? -zapytał gnoja. – Wołaj mi go tu, migiem!
Dzieciak zdecydowanie wykazywał chęć odpyskowania, jednak Blady nie takich kmiotków zmrażał spojrzeniem stalowych oczu. W lepszych czasach klękali przed nim królowie, od oddechu trzęsły się kontynenty, jednym kopniakiem tworzył pasma górskie, nic dziwnego, że wykidajło jednak ruszył po szefa.
– Blady, jak Boga i Maryję kocham, nie mogę cię dziś wpuścić, jakbyś przyszedł godzinę wcześniej, to może by się dało coś zrobić. – Jaszczomb, napakowany pięćdziesięciolatek o niejasnej orientacji seksualnej nerwowo mrużył oczy, co sprawiało, że przypominał złośliwego trolla. Miał chorobliwą manię wytykania innych brudnym palcem i była to najlepsza rzecz jaką można o nim powiedzieć.
– Nie zawracaj mi kukli stary, już zapomniałeś, kto cię wyciągnął z tamtej paskudnej afery w redakcji? Konia nie pamiętasz? Zszywali cię ze stu kawałków, chłopie. – Blady już wchodził po schodach.
– Czekaj, zapomniałem ci powiedzieć… – zrezygnowany Jaszczomb najwyraźniej próbował przed czym lub przed kimś go ostrzec.
Nadaremno. Bladego porwał rytualny pęd muzyki. Stopniowo przyzwyczajał wzrok do ciemności, rozglądał się po sali tanecznej i loggiach. W powietrzu unosiła się para wodna zmieszana ze smrodem nie tylko ludzkich ciał, fetor niemaskowany przez rozpylane perfumy Brutal No.5 i dym setek zdrowotnych papierosów. Zgodnie z przewidywaniami konkurencja się już zmyła, na jego zawodowe oko z połowa bywalców wymagała natychmiastowej reanimacji. Obchód zaczął po lewej stronie obrotowego baru, wystudiowanymi, niewidocznymi dla postronnego obserwatora, ruchami sfinalizował pierwsze transakcje. Zbliżał się do stolika, przy którym zazwyczaj siedziała Ola, od kilku tygodni jego ulubiona klientka. Bał się tej myśli, ale chyba zadurzył się w dziewczynie, a ona albo niczego nie zauważyła albo cynicznie go wykorzystywała, bo zawsze proponował jej mały rabacik, co przyjmowała z radością, ale nie posuwała się o ani centymetr dalej, choć może należałoby napisać: bliżej – niego. Dziś nie była sama, rozmawiała z drugą kobietą, odwróconą plecami do Bladego.
-Witam serdecznie – Rozpoczął niezbornie, jakby pisał służbowego majla, zawsze głupiał przy kobietach na których mu zależało. Nie było mu dane wyjąkać niczego więcej, ta druga odwracała się już bowiem do niego:
– Cześć Blady. Kopę lat. Szukałam cię – Miała zabójczy uśmiech.
Nie jest to bynajmniej chwyt retoryczny. Za Mittens, nadzwyczaj realnym dziewczęciem o miłej twarzy nad wiek rozsądnej czternastolatki, ciągnęła się w pełni zasłużona sława łamaczki nie tylko serc, nie tylko męskich. Nigdy niczego jej nie udowodniono, opowieści o trupach w pawlaczu mogły być plotkami, jednak mimo młodego wieku miała na koncie kilkanaście rozwodów, ile dokładnie nikt nie wiedział, chyba nawet ona, w trzech systemach słonecznych i przed każdym rodzajem trybunału. Regularnie lądowała na okładce pisma „Femme Fatale”, trzy lata z rzędu wygrywała Kosmiczną Telekamerę w sponsorowanej przez ten tygodnik kategorii. Jej ścieżki z Bladym kilkukrotnie się przecięły i bóg nie miał najlepszych wspomnień, z tych, hmmm, spotkań. Ostatnim razem obudził się w zaułku, ze sztyletem w plecach, ale jak o tym potem myślał, zawsze dochodził do wniosku, że właściwie nie musiała to być robota Mittens. Może obrobił go jakiś włóczęga, wskazywałby na to brak nie tylko portfela, ale i gatek Hilfigera. O innych możliwościach wolał nie myśleć.
Teraz czekała na niego. Tu. Właśnie na niego. Na tej planecie.
Koniec części pierwszej, a właściwie ostatniej. Co czeka naszych bohaterów tej nocy? W jaki sposób uratują świat? Kto komu pierwszy wbije nóż i obróci go w rozjątrzonej ranie? Tego i wszystkiego się nie dowiecie, już za tydzień!