Rezydencja

Była już wiosna, wokół unosił się radosny śpiew ptaków, na drzewach – prawdziwych, nie sztucznie wyhodowanych w megaszklarniach – rozwijały się pierwsze pąki. Słońce leniwie przypiekało, elektroniczne tablice wskazywały dopuszczalny poziom azotu w atmosferze – od kiedy 95% powierzchni Ziemi ogłoszono całkowitym rezerwatem, wolnym od ludzi, stała się całkiem przyjemnym miejscem do życia. Blady długo jej nie odwiedzał, nie bardzo miał po co, wspomnienia też nie najlepsze: w dawnych czasach metody podróżowania nawet dla bogów bywały męczące, okienne objawienia tylko minimalnie były wygodniejsze od przemiany w krzew gorejący, o innych sposobach wędrówki nie mówiąc. Zawsze rzygał po przejściowej materializacji, a zyski były z reguły mizerne. Wierni, mieszkańcy tej peryferyjnej planety, na dłuższą metę nie uznawali żadnych świętości i prędzej czy później szukali sobie nowego opiekuna, bardziej skłonnego do wysłuchania ich wariackich roszczeń. Był to przezabawny gatunek kosmicznych istot, czterołapy i obdarzony szeregiem, niezbyt udanych, modyfikacji genetycznych. Ludzie na przykład jednym otworem porozumiewali się i żarli, tyle dobrego, że nie wydalali.

Siedział w lądowiskowej kawiarni i z niesmakiem popijał hermetyzowaną latte. Innych napojów tu nie sprzedawano, zgodnie z prawem o produktach regionalnych. „Z Unią Galaktyczną nie ma żartów”, tak głosiło pierwsza zasada każdego podróżnika w tej mgławicy, za najmniejsze przewinienia płaciło się potężne kary. Blademu i bez tego, bez tej cholernej kawy, nie było do śmiechu. Gdyby mógł wybierać, na pewno by go tu nie było,  byczyłby się na plaży tryliardy lat świetlnych stąd. Ale nie mógł. Mittens trzymała go za jaja; w tamtej chwili, w klubie, dosłownie ściskała za jądra. Musiał przylecieć. Gdzieś znalazła stary, jeszcze aktualny nakaz sądowy na jego nazwisko, no, na jedno z kilku jakich używał, jednak morda na liście gończym była bezsprzecznie jego, nie dało się zaprzeczyć. Skąd mógł wiedzieć, że drobny przekręt na ubezpieczeniu, jaki przeprowadził na stanowisku lokalnego szefa marketingu Coca-Coli, zakończy się stuletnią wojną, samoczynnym wybuchem kilku planet i uznaniem Andromedy za strefę zakazaną dla przyszłych pokoleń? Marny to był interes, kasy starczyło na jeden weekend, na taksówkę musiał się już zapożyczyć.

Nie podobała mu się ta sprawa, oj nie. Miał pomóc Mittens przy najbliższym rozstaniu, tym razem trafił się jej upierdliwy stary cap, który nie chciał odpuścić, chlubił się młodą żoną na lewo i prawo, ale rozwodu dać – nie dawał. Cham jeden. Zagrał Mittens na ambicji, nigdy nie odeszła od męża z mniej niż połową majątku. Na Ziemi cel miał własną rezydencję, położoną nad Jeziorem Bałtyckim, w miejscu gdzie dawno temu nieletni Blady podrzucał świętą krew do ampułek. Jak się wtedy nazywało? – Zamyślił się – Już wie, Kraków. „Dziwny przypadek, Kosmos potrafi być jednak całkiem mały” – Pomyślało mu się i to. Swoimi kanałami popytał o tego Halbę, po konwersji pisał się po żydowsku HLB, nie bardzo wiedział, co o facecie myśleć. Jakiś nowobogacki, do elity finansowej wszedł niedawno, jakąś dekadę temu i krążyły plotki, że zaczynał jako zwyczajny portier w CityCenter. Miał nawet urodzić się gdzieś na tej planecie, nostalgia wyjaśniałaby zakup krakowskiego zamku. Ominięcie zakazu stałego zasiedlenia Ziemi musiało kosztować krocie.

Mittens, jak nie ona, się spóźniała. Zły znak. Powinna przyjść godzinę temu, z technikiem, specjalistą od wind z Nowej Ole Andrii, który sprzedał jej plany szybów i dodatkowo miał wyjaśnić kilka niejasności systemu ochrony. Kończył zlecenie i zmywał się do domu. „To najlepsza droga do sejfu, na Ziemi powiem ci jakich dokumentów potrzebuję” – wyjaśniła mu na pożegnanie i wyszła z klubu. Z Olą. No pewnie, że z nią, to był stały numer Mittens, zawsze zabierała to, czego najbardziej pragnął. Mógł co najwyżej siedzieć i imaginować, przed oczami roiły mu się trójkąty, wielokąty, wszystkie możliwe i nie- figury geometryczne. „To już samce modliszek mają lepiej, przed stratą głowy zaznają odrobiny seksu” – westchnął  filozoficznie, budząc się z otępienia, ale nie przyniosło mu to ulgi – powinien właśnie ćwiczyć się w scenach miłosnych, nie siedzieć w tej spelunie bez grama kofeiny. No, przyszła, z jakimś typem w kominiarce zwiniętej jak czapka na kanciastej czaszce.

Miał serdecznie dość tego szybu. Wszędzie kurz i pająki, a on z Arachne, jakby to ująć, nie był w najlepszych stosunkach – zbyt podobni do siebie, oboje z wyłupiastymi oczyma, z kilkoma parami kończyn i chorobliwie ambitni. Korytarze się rozgałęziały, jednak bez problemu odnajdywał drogę, jakby ktoś wymościł ją specjalnie dla niego. Uff, w końcu stał przed drzwiami gabinetu. Mittens dała mu klucz, delikatnie wsunął go i przekręcił. Mahoniowe skrzydła otworzyły się bezszelestnie. Odetchnął głęboko i wkroczył do środka;  natychmiast oślepiło go mordercze światło i usłyszał zbyt dobrze znany głos:

– O! Blady, poznałeś już moją żonę?

Stała pod oknem i musiał przyznać, że w wieczorowej sukni wygląda wspaniale. „Wie, od samego początku wiedziała”,  przybrał swój najbardziej olśniewający uśmiech i na cały głos wykrzyknął:

– Witaj tato! – Na jednym oddechu, tyle zdążył, nim Mittens odgryzła mu głowę.

Ende

конец

Koniec

1 komentarz do “Rezydencja

Dodaj komentarz