Bałamut

Wyszedłem z dziewiątki, zadowolony że i tym razem nic mi się nie stało na wysokości Kafauzu, z pewną dozą zdrowego rozsądku zawsze z niepokojem spoglądam na pasażerów wsiadających lub wysiadających akurat na tamtych trzech przystankach, bo skąd dwudziestoletni koleś z licznymi więziennymi dziarami, za to bez zębów, ma tego smarfona na którym sprawdza wiadomości na Fejsie i dzieli się nimi z kumplami wiozącymi złom w reklamówkach? No skąd? Zarobił rwąc szpargle w Efie? Nie wydaje mnie się, przecież to jeszcze nie sezon na szparagi.

Wysiadłem więc uszczęśliwiony na Szombrach, przy kościele, minąłem kebaba i oszałamiająco męskim krokiem ruszyłem do Tesco zabić pół godziny oczekiwania radosnym szopingiem, kiedy zauważył mnie on. Postawny brodacz błysnął łobuzersko zza okularów i uśmiechnął się cokolwiek lubieżnie (już tylko ja znam takie starodawne słowa) i… Nie zrozumcie mnie źle, wolę zasadniczo dziewczyny, ale wzdrygnąłem się i rzuciłem do podniecającej ucieczki. Nie gonił mnie,  chachar jeden, mimo to postanowiłem poszukać pewniejszej kryjówki na pobliskich łąki łanach, tam gdzie szukałem skarbu piratów we wczesnym dziecięctwie mym, już za blokowiskiem, a nawet za osiedlem domków fińskich, tam gdzie harcują dzikie jesze zajadające się robakami i pełne wścieklizny.

Kryłem się przemyślnie w chaszczach, pośród rur cieplnych chyłkiem przemykałem, kuląc się w sobie i marząc o powrocie do rudzkiej cywilizacji. Nic z tego, znowu mnie dopadł. Stał w kasku i białym fartuchu, kiedy zdążył się przebrać?, stukał w industrial wielkim młotem i próbował mnie zbałamucić pokazując dziwne obrazki w swej pracy, jak usłyszałem, inżynierskiej. Nie uległem jednakże, szczątkowo trochę dumy i uprzedzeń posiadam, przyznaję to zgoła niechętnie, i znowu musiałem biec biec biec. Za sobą usłyszałem: „Wystarczy nie golić brody” gromkim śmiechem okraszone.

Nie wiem jak skończy się cała ta awantura, jestem już spóźniony na spotkanie z łowcą motyli i na targ staroci pewnie nie zdążę, ale cieszę się nieodmiennie, jak to tylko typowi nieinwazyjnemu przystoi, że za bezpieczeństwo energetyczne tego kraju odpowiadają wyłącznie ludzie odpowiedzialni.

Prawdziwa sztuka

Waldemar Badura, docent habilitowany Uniwersytetu Śląskiego, lekko tęgawy i całkiem łysy mężczyzna w zaawansowanym wieku średnim, lekkim krokiem zmierzał ku sali wykładowej i taksując wzrokiem co zgrabniejsze tyłeczki studentów płci obojga – zawsze się szczycił tolerancją i zrozumieniem dla odmienności – po raz milionowy rozmyślał nad tym, co w jego życiu poszło nie tak . W odróżnieniu od większości ludzi, w tym jak sądzę zarówno mnie, jak i was, drodzy czytelnicy, mógł z precyzją co do dnia określić moment, w którym wszystko poszło się jeb…, znaczy się, popsuło –  na skutek tradycyjnego śląskiego wychowania poprawiał siebie nawet w myślach.

Trzydzieści lat wcześniej, pod innym imieniem i nazwiskiem, był przeciętnym studentem zaocznej socjologii na politechnice w Gliwicach i swoją przyszłość widział raczej marnie. Przed maturą myślał o farmacji, była to rzecz jasna jedynie młodzieńcza fantazja wyrajfurowana przez zakoksowanych twórców serialu „Breaking Bad”,  wyniki egzaminu dojrzałości musiały zweryfikować plany. Jedynym kierunkiem pozwalającym na zatrzymanie renty rodzinnej, a przy odrobinie szczęścia nawet na stypendium naukowe, była socjologia i teraz uczył się o Lloydzie, Webberze i Mannheimie.

Dorabiał, oczywiście na czarno, w małej firmie ze swego miasteczka, zajmującej się obsługą techniczną przeróżnych imprez. Jej szef od rana zionął nieprzetrawioną wódą i miał jakieś dojścia do urzędu miasta, co sprawiało, że niemal w każdy weekend jeszcze nie Waldemar od trzeciej rano taszczył żelastwo, rozstawiał światła oraz krzesełka, ciągnął kable i kłaniał się kontestującym postęp prac znerwicowanym urzędniczkom w obowiązkowych żakietach i kostiumach z C&A, przywiezionych jako najnowszy krzyk mody przez familię z Rajchu i podarowanych kochanym szwagierkom w corocznym odruchu dobrego serca.

I właśnie jedna z takich fuch po raz pierwszy odmieniła jego życie. Impreza nazywała się „Z Uśmiechem Przez Życie” i była dwudniowym szkoleniem dla pracowników miejskiego magistratu. Takim nieobowiązkowym, ale jak podsłuchał w damskiej ubikacji – kiedy wymieniał zepsutą żarówkę – lepiej na nim było być, bo imprezę prowadził siostrzeniec kuzyna brata prezydenta miasta, aktualnie próbujący swych sił w coachingu.  Jeszcze nie Waldemar siedział tuż za kurtyną, pilnował nagłośnienia – nie do wiary jakie ludziska miewają parcie na posiadanie prywatnego mikrofonu! – i chcąc nie chcąc słuchał pajaca występującego na scenie. Po latach wie, że miał do czynienia z karykaturą, błazeńskim wykoślawieniem wszelkich zasad świętej nauki coachingu,  hochsztaplerem kalającym prawdziwą sztukę, wtedy słuchał zafascynowany, pełen podziwu dla wyżelowanego młodzieńca w modnych okularkach i w szytym na miarę garniturze. I tylko dlatego nie zmienił swego życia natychmiast, nie posłuchał rad płynących ze sceny i nie wykrzyczał swej nienawiści szefowi, bo chłodno wykalkulował, że nie będzie przecież płacił za kursy jak jakiś przygłupawy Polak, pruska oszczędność po raz kolejny wyparła słowiańską fantazję w jego rozrzedzonej krwi (był astmatykiem).

Przez rok nie opuścił ani jednego eventu coachingowego organizowanego w województwie. Pracował za darmo, przekupywał majstrów, sypiał z ich małżonkami, czynił wszystko, by się za darmo uczyć i zbierać doświadczenia. Z każdym kolejnym show był coraz bardziej pewien, że to coś w sam raz dla niego, życiowe powołanie i triumf woli nad okolicznościami. W jakim innym zawodzie tępy, choć niestety nie głupi, niezbyt przystojny, ale i nie brzydki, nieustosunkowany człeczyna mógł zarabiać grube tysiące bez wielkich inwestycji, jedynie siłą nieograniczonego tupetu własnego? Podpatrując najlepszych polskich coachów kupił sobie okulary z zerówkami, zrzucił pięć kilo, zapuścił brodę, z garderoby zagarnął kilka garniturów i dwie kamizelki. Najwięcej, to prawda, się nauczył oglądając „Magnolię” i Toma Cruise’a w życiowej roli, przez chwilę myślał nawet o zapuszczeniu kucyka, ale już wtedy, w  młodości, najwięcej włosów miał na nogach, więc musiał się zadowolić samurajską kitką na czubku głowy.

Nie będziemy w tym miejscu zanudzać czytelników drobiazgowym opisem rozwoju kariery jeszcze nie Waldemara, wystarczy stwierdzić, że w krótkim czasie wyrobił sobie liczącą pozycję na polskim rynku coachingu, wbrew kłodom rzucanym pod nogi przez zawistnych kolegów i bez uciekania w ceny dumpingowe. Szczególnym uznaniem cieszył się autorski kurs „Jak wyginęły dinozaury”, w którego kulminacyjnym punkcie jeszcze nie Waldemar, przebrany za Freda Flinstone’a, ogłuszał maczugą najładniejszą dziewczynę na widowni i  yabadabadu, odbywał z nią akt miłosny ku początkowej konsternacji, a następnie gromkim wiwatom, widowni. Mimo iż nie zawsze były to uzgodnione profesjonalistki, nigdy nie skończyło się publicznym oskarżeniem, co jest dowodem, że zawsze trzeba czytać notacje drobnym drukiem poczynione, nawet na bilecie komunikacji miejskiej, a co dopiero w takim miejscu. Prawie równie wielkim powodzeniem, i tylko nieznacznie niższą ceną, odznaczała się pięciodniowa szkoła przetrwania „Jak nie popaść w depresję w Katowicach po 18:00” za którą otrzymał dyplom z miasta i dofinansowanie z unijnego programu Stop Samobójcom. I tylko czasem pozwalał sobie na chwilę refleksji,  zastanawiając się, dlaczego tyle mu płacą ludzie, którzy na parkingu nie daliby mu ani jednej złotówki i poszczuli psem, gdyby tylko napomknął o  popilnowaniu służbowego mercedesa.

Wiódł więc jeszcze nie Waldemar spokojne, ustabilizowane życie, powoli rozmyślał o zakupie w leasingu sklonowanego tygrysa szablozębego, który jeszcze bardziej uatrakcyjniłby jego występy, kiedy przez kraj przetoczyła się zorganizowana fala antycoachingu. Jego koledzy z branży, którymi w większości głęboko gardził, zaplanowali sobie zarejestrowanie coachingu jako religii, co spotkało się z odporem nie tylko dotychczasowych kościołów, w tym tego najważniejszego, niewątpliwie mającego fioła na punkcie monopolu, ale i aktualnie rządzącej partii. Jeszcze nie Waldemar od początku z powątpiewaniem patrzył na poczynania Trustu Coachingów (TM), dzięki wrodzonej intuicji oraz kilku wizytom w paru niczym niewyróżniającym się budynkach rządowych, z całej afery wyszedł względnie cało, choć z zerowym stanem konta i zmienioną tożsamością w programie ochrony świadków.

Państwo nie zostawiło go samego, wbrew doniesieniom tabloidów system działał sprawnie, przynajmniej dopóki podopieczny się nie wychylał i z pokorą donosił na współpracowników. Został młodszym wykładowcą w Instytucie Literatury lubelskiego KUL, a po kilku operacjach plastycznych, w stopniu magistra, wrócił w rodzinne strony i od dwudziestu lat prowadził, cieszący się nieustającym powodzeniem, kurs kreatywnego pisania na pierwszym roku polonistyki UŚ. Gryzł się trochę tym, że w życiu wydał ledwie trzy książki, w tym dwie jeszcze w czasach coachingu, a trzecią, opublikowaną przez św. Jacka „Bioenergetykę katolicką” oficjalnie sygnował biskup, jednak jego uczniom najwidoczniej to nie przeszkadzało. Już Waldemar dawno dał sobie spokój z pisaniem i wysyłaniem utworów do wydawnictw, wszystkie odesłano na koszt adresata z dość obelżywymi listami odredaktorskimi. Po prawdzie sam też nie czytał zbyt wiele, bazował głównie na wiedzy zdobytej w czasie kariery coacha i prywatnie, w naprawdę wąskim gronie, propagował ideę głoszącą: czytanie szkodzi osobiście człowiekowi jak i państwu.

Dziś miał omówić twórczość największego żyjącego polskiego pisarza, etatowego kandydata do Nagrody Nobla i kilkukrotnego zdobywcy Zajdla, opiewanego prawie wszędzie i znienawidzonego gdzieniegdzie – co tylko dodawało mu sławy – Łukasza Hassliebe, i bardzo się cieszył na ten wykład. Był to jego ulubiony aktualnie autor i absolutnie nie przeszkadzała mu smutna okoliczność, że najczęściej zasypiał w okolicach piątej strony najnowszej powieści pisarza, a dalsze próby kończyły się powrotem elementów chrapania. Urocza studentka przytrzymała drzwi wejściowe, uśmiechnął się szelmowsko i głęboko ukłonił, maskując ból niemożności jakim znowu przepełniło go wspomnienie dni pełnych chwały i majtek Freda.

Gabla

Nie jestem stąd.

Mieszkam w tym bloku od czwartego roku życia. Wydaje mi się, że pamiętam dzień przeprowadzki i rozpuszczalną gumę na półce jednej z meblościanek, łóżeczko młodszego brata na paskudnym gumolicie w pustym pokoju, podobno jednak wcale tak nie było, do mieszkania weszliśmy, my – dzieci, już na gotowe. Ta guma mogła być, ale w innym mieszkaniu, w innym bloku, tam gdzie mieliśmy mieszkać, jednak ostatecznie zamieniliśmy się lokalami i wylądowałem tu. W roku katastrofy w Czarnobylu. I nadal nie czuję się stąd.

Czasem żartuję z mamy, że przeprowadzała się trzykilometrowymi skokami, latami wędrowała z samej kalwarii, ze świętego miasta, aż w końcu zamieszkała na wsi. Niby tylko piętnaście kilometrów, ale kilka światów po drodze. Teraz się wszystko pozacierało, także geograficznie – zanikają granice poszczególnych dzielnic, osad robotniczych, przysiółków, blokowisk i wsi, jednak przed 89 rokiem różnice, z trudem uświadamiane przez smarkaczy takich jak ja, musiały być jeszcze spore.

Sam pamiętam jak starsze dzieciaki, starsze, czyli pewnie czternastoletnie, wyganiały nas czerwcowymi późnymi popołudniami z placu, wokół hasioków ogłaszano strefę wojny i w zapadającym zmroku zaczynał się śmiertelny bój z chłopakami z wulca. Nasze bloki jeszcze kilka lat wcześniej też były hotelami robotniczymi, dzieciarnia była skrajnie wymieszana i raczej mówiliśmy, a jeśli godoliśmy, to polsko-kurewsko-śląskim, w którym słowiańska składnia mieszała się z resztkami poniemieckich słów i przekomicznie akcentowanymi kurwami oraz cwelami. I chyba nawet z grubsza wiedzieliśmy, co te słowa znaczą.

Podstawowym narzędziem wojny była gabla, a bitwa się kończyła wraz z trzaskiem rozbijanej szyby. Wyrostki zwijały się zza murków, zza kotłowni i z trzepaka, wojownicy rozmywali się w ciemności, nie chcąc ryzykować spotkania ze wściekłym młodym górnikiem, z nieodłącznym szczątkowym wąsem i, wiem, że to stereotyp, cóż jednak poradzę?, z reguły podpitym. Starszym się pewnie nie chciało wychodzić z pokoju, szyba mogła poczekać, latem i tak się sypiało przy otwartych oknach, tak fatalne – do dziś – systemy „wentylacji” posiada nasze mikro blokowisko.

Gabli były dwa rodzaje. Młodsi, nawet niewykazujący żadnych technicznych zdolności, robili sobie małe gable ze sztywnego drutu owiniętego miększym, strzelało się haczykami z jeszcze innego drutu. Za cięciwę służyła najprostsza gumka recepturka, zawsze warto było mieć kilka w zapasie. Poważniejszą sprawą były gable drewniane, pomalowane, lakierowane i wykonane przez co zmyślniejszych fatrów. Moją dostałem od kumpla, znudziła mu się już, ojciec zrobił mu chyba zresztą lepszą, większą, nośniejszą. Powinno się z nich strzelać kamieniami, ale szybko odkryliśmy, że jeszcze lepiej nadają się monety. Po denominacji w każdym domu znajdowała się puszka albo i dwie z drobniakami, aluminiowe latały słabo, ale te wykonane z innych stopów niosło naprawdę daleko. Aż dziw, że nie zrobiliśmy sobie nawzajem żadnej krzywdy.

Bo po prawdzie nie mieliśmy wrogów, nie bardzo było do kogo strzelać. Hotel robotniczy najpierw długo remontowano, a potem wprowadziły się zwyczajne rodziny. Czuliśmy wyższość nad dzieciakami nie z bloków, mieszkającymi w starych rodzinnych domkach czy  w pobliskim bieda familoku, ale mieliśmy z nimi niezłe relacje. W końcu chodziliśmy do jednej szkoły, graliśmy  w fusball na tym samym dzikim boisku, szabrowaliśmy te same ogródki. Ofiarą naszej drapieżności padały więc przede wszystkim kury, których po podwórku włóczyło się zdecydowanie więcej niż kotów, a te ostatnie były zbyt szybkie dla takich leni jak my. Później do administracji przychodziły panie wyrzekające, że najpierw skradziono im ziemię, a teraz nawet kur nie mogą puścić luzem.

Gablę zgubiłem, przehandlowałem albo mi ją skradziono? Czasem spotykam ojca tego kolegi, który mi ją podarował, mówimy sobie dzień dobry. Dzieciaki mają mniej przestrzeni do ganiania, podwórko zapchane samochodami. Koty przetrwały, któreś ich pokolenie śmiga mi pod nogami zawsze, kiedy się zapomnę i zbyt gwałtownie otworzę drzwi klatki. Schodowej.

11 przypadków Zuchwałego Mittensa na wypadek podróży do Bangladeszu

I

Zuchwały Mittens spożywa na kolację ekologiczną marchewkę, kiedy jej wzrok pada na opakowanie. „Produkt może zawierać śladowe ilości świniny”. Krztusi się.

II

Zuchwały Mittens uwielbia kolarstwo. Przed rozpoczęciem Tour de Biedronka przedawkowuje EPO. Akcja reanimacyjna na parkingu dyskontu gromadzi zachwycony tłumek gapiów.

III

Zuchwały Mittens, boże dziecię zesłane na świat 24 grudnia, przechodzi koło drewnianego kościoła, kiedy bez ostrzeżenia spada cegła. Połowa jej znajomych niezwłocznie się nawraca, połowa żąda obowiązkowego zakładania kasków podczas mszy.

IV

Zuchwały Mittens to gryfno frelka, co przekludziła się do nos z NordRejchu. Nawonioła się świeżego luftu, zjadła wodzionka bez krupnioka y żymloka i polazła na Lipiny oglądać szmaterloki. Z Lipinów żodyn karlus ni karluska ni wrócił nigdy nazod. Bajtle, jedzcie wuszty!

V

Zuchwały Mittens nieopatrznie zaczęła rozmawiać o polityce. Teraz spożywa ostatni posiłek i zaciąga się ostatnim papierosem, myśląc o ostatnim życzeniu. Po całym budynku roznosi się stuk kubków o kraty. O 15:20 ma spotkanie z plutonem egzekucyjnym.

VI

Zuchwały Mittens wykazuje zrozumiałą skądinąd awersję do kopinogów, choć absolutnie nie ma ona źródła w sercu złamanym przez piłkarza miejscowego Stomilu, jak wspominają domorośli plotkarze. Miłość jednak nie wybiera i dziś po raz pierwszy w życiu idzie na mecz, z nową koleżanką. Nikt jej nie powiedział, że lepiej nie łapać piłki wykopniętej przez zawodnika z numerem 81.

VII

Zuchwały Mittens jest najpiękniejszą i najszczęśliwszą panną młodą, jej ślub zgromadził tłumy złorzeczących i podpitych kolegów. Nie wie, że Ziemowit Korneliusz Radziwiłł to nie spadkobierca rodowej fortuny, a Tomasz Sz. (31 l.), zwyrodniały seryjny morderca specjalizujący się w spożywaniu małżonek w noc poślubną. „Chciała tylko bogato się rozwieść” –  zgodnie wspominają znajomi, nadal podpici.

VIII

Zuchwały Mittens leży w ogródeczku na leżaczku, nad nią lata dronik i strasznie brzęczy, czyta ten tekst i nie umie powstrzymać ataku śmiechu.

IX

Zuchwały Mittens własnoręcznie dusi pseudo Szczepka, wstrętnego autora tych wypocin. Nie wie, że dzień wcześniej sejm RP przywrócił karę śmierci.

X

Zuchwały Mittens, najlepsza kocia mama jaką tylko można sobie wymarzyć, bierze na wychowanie małego tygrysa syberyjskiego. Nie potrafi się rozstać z podopiecznym.

XI

Zuchwały Mittens? Tak, była kiedyś taka osoba, w czasach, gdy można było z Warszawy do Londynu w trzy godziny dolecieć samolotem, nie wgapiajcie tak we mnie oczu, tylko podejdźcie bliżej koksownika, to taki wielki ptak, co nie machał skrzydłami, a leciał, opowiem, jak mi przyniesiecie kilka jabłek więcej. Ech, kiedyś to byłe Ajple, nie to co teraz. Byłem wtedy dziennikarzem, związkowcem i nauczycielem uniwersyteckim, a żeby porozmawiać ze znajomym nie musiałem do niego krzyczeć, ani miesiącami wędrować przez radioaktywny bór, wystarczyło tylko włączyć komunikator, ach wy nie wiecie, co to komunikator, kiedyś na zajęciach wyjaśniłbym wam, i już można było rozmawiać ze wszystkimi. I była to słynna herosbaba, co nie lękała żadnego trolla ani ogra, owijała ich sobie koło palca, nigdy nie płacąc myta za przejście pod mostem. Ogry i smoki jadły jej z ręki, a trolle panicznie uciekały na samo wzmiankę o jej imieniu. Nie bała się niczego i nikogo,  wielki ból jej sprawiało zsyłanie tłuków do Bangladeszu, bo łaskawa pani to była i wielka dama, gdzieniegdzie dobrą carycą nazywana. Ale i na nią spadła kryska na Matyska, to takie ówczesne powiedzenie, którego nikt już wtedy nie rozumiał, a dziś całkiem się zdezaktualizowało, jak aktualizacja Windowsa, ale wy nie wiecie co to…

Złote batki 2

III

Nie miałem pojęcia, gdzie się znajduję. Nad sobą widziałem ostre światło, szeregi jarzeniówek wirowały w wariackim pędzie, całym ciałem odczuwałem równomierny stukot kół przesuwających się po betonowej posadce.  Gdzie mnie wieziono? Nie mogłem się poruszyć, byłem tak słaby i bezbronny jak nowo narodzony szczeniaczek.

– Obudził się – W pustym korytarzu, bo to musiał był korytarz, echo męskiego głosu rozdzierało bębenki. Próbowałem krzyczeć, jednak z mych ust wydobywał się jedynie żałosny pisk. Przed sobą zobaczyłem kobiecą dłoń, całkiem ładna to dłoń była, ze strzykawką, na czubku igły perliła się już kropla płynu jak na … Au!

Ponownie straciłem przytomność.

IV

Znowu leżałem na łóżku. Mogłem jednak poruszać rękami i nogami, choć każdy ruch wywoływał istne trzęsienie ziemi w mojej czaszce. Pokój wyglądał jak psychiatryczna izolatka, żadnych okien, pomalowane na biało łóżko i nic więcej. Stęknąłem  i ostrożnie postawiłem się do pionu. Kolejna niespodzianka – moje ubranie zniknęło, miałem na sobie szpitalny fartuch i szlafrok. Czy już mówiłem jak bardzo nie znoszę szlafroków?

Szczęknął klucz, chyba muszą mieć poukrywane kamery w suficie, jeśli zareagowali tak szybko i w drzwiach stanął sympatyczny okularnik w moim wieku.

– Panie Adamie,  widzę, że wypoczął pan i już może wracać na oddział – To poważna sprawa, jeśli przysłali samego ordynatora. Skąd wiem, że to ordynator, a ta placówka to najsłynniejszy Ośrodek Zdrowia w mojej ojczyźnie, jeśli emigracja i seanse hipnozy połączonej z akupunkturą miały skutecznie wymazać ten niepotrzebny epizod z mojej pamięci?

Jęknąłem, jednak zdusiłem w sobie chęć oporu i posłusznie ruszyłem za ordynatorem. Odprowadził mnie do mojego pokoju, skąd wiem, że to mój pokój? i zastałem w nim, a jakże, kolegę Bladego, wpatrzonego w obraz z Papieżem, Kwaśniewskim i Tatrami. Może, jak zacznie się przerwa reklamowa, będę mógł z nim chwilę porozmawiać. Ciekawe jaki serial jest teraz modny, w Londynie trochę wypadłem z obiegu. Praca i inne obowiązki uniemożliwiały mi trzymanie ręki na pulsie popkultury.

Ech, znowu kradziony stream z neta ogląda kolega, ciągiem, pewnie to produkcja Netflixu. Co było robić, nie będę mu przeszkadzać, wyszedłem sam rozejrzeć się po moim  – znowu ten cholerny zaimek dzierżawczy! Skąd ja wiem, co to zaimek dzierżawczy? – oddziale. Większość starych znajomych, kiwali mi z powagą głową, kilka nowych twarzy wgapionych we mnie jak w obrazek, jakbym był legendą… Fikusy tylko bujniejsze i bardziej kolorowe niż pamiętałem, musieli testować ostatnio nową generację leków. Frakcje cały czas spoglądają na siebie wilkiem.

Znowu znajduję się na moim oddziale.

Nawet basen widocznie naprawiono pod czas mojej nieobecności, bo pluska się w nim salowa Marta. Salowa Marta… Zakręciło mi się w głowie, musiałem przysiąść na niewykarczowanym pniaku. Trząsłem się cały, obraz przed moimi oczami się rozmywał… do salowej Marty podbiega jednorożec i kładzie się na podołku, wielkie oczy Alicji, Kot z Chestire, uderzenie młotka, platynowe blondynki dwie, śmiechozgryz…

Ileż prawdy jest w powiedzeniu, że kiedy spoglądasz w otchłań, ona również patrzy na ciebie. Spadałem. I modliłem się, prawdziwy agnostyk, by bolało jak najmniej.

V

Ocknąłem się. Tym razem chyba naprawdę. Śmierdziałem alkoholem, a z rozporka kurczył się na zimnie mój interes – widocznie i w tym ludzkim kraju znajdują się jacyś czytelnicy Ludluma. Stary detektywistyczny numer, walisz kogoś w łeb, oblewasz wódą, hmm, ma smak białej żubrówki, ciekawe i koleś ląduje na izbie wytrzeźwień. Na szczęście szok i wspomnienia wybudziły mnie wcześniej, nie stać by mnie było na… Zaraz, mój portfel? Jest! Bez dokumentów, ale funty od Bishopa nie ruszone. Acha. Kluczyki. Gdzie jest opel!? Stary mnie zabije!

Jutro się nad tym zastanowię. Teraz nie mam siły. Co to, Soho? Au, żebym żadnego choróbska nie złapał, co mnie ta dupa tak boli! Taksówki, jak ja kurwa potrzebuję taksówki… choćby takiej z plakatem Khana w środku i Pakistańcem nie rozumiejącym ani słowa po polsku, mogliby się już nauczyć, lenie. Kto im trzyma gospodarkę w równowadze, jak nie my?

Złote batki

I

Biurowiec nie wyróżniał się niczym szczególnym. Nie była to okolica tak modna jak jeszcze dwadzieścia lat temu, finansowe centrum miasta przeniosło się o ćwierć mili na północ, ale nadal był to niezły adres, wymagający konta premium w pobliskim rodzinnym banku i gwarantujący dochody na poziomie kilkuset tysięcy funtów rocznie. Drogi równe, rabatki zadbane, parkingi strzeżone, w powietrzu unosił się mdławy zapach kwitnących japońskich wiśni; zacząłem kichać. Antyludzkie pyłki. Zaparkowałem opla za rogiem i dziarskim krokiem ruszyłem w kierunku drzwi wejściowych. Po wczorajszym przepiciu łeb pękał okrutnie, ale musiałem trzymać fason, na wypadek gdyby klient akurat spojrzał przez okno.

Windziarzem był starszy, zasuszony facecik, z ogromnym wąsem zakręconym do góry. Zdziwiłem się – Brytole mieli nie przyjmować uchodźców. Zagadka się wyjaśniła, kiedy usłyszałem jak biedaczyna mruczy pod nosem: „Matko Boska, żeż kurwa, co za spedalony chujek mi tu w mokrym płaszczu włazi”.  Rzeczywiście – padało; jesteśmy wszędzie w tym cholernym mieście. Wysiadłem na 12. piętrze i zastukałem do drzwi opatrzonych tabliczką  In hlb We Trust”. Nikt nie odpowiedział, więc lekko je pchnąłem i znalazłem się w wystroju żywcem przeniesionym z początku lat 2000 – obite „ekologiczną” skórą fotele,  biurko wielkości trzech zwyczajowych boksów w City, staroledowe oświetlenie, w rogu dostrzegłem nawet maszynę do robienia dymu. Poza drzwiami którymi wszedłem, znajdowały się tu jeszcze tylko jedne i stał w nich Harold Lewis Bishop, mój, taką przynajmniej miałem nadzieję, przyszły pracodawca.

– Proszę się rozgościć i nie przejmować tym bałaganem – Ręką wskazał na sterty skoroszytów zawalających każdą wolną powierzchnię gabinetu – Sekretarka już wyszła, a sprzątaczka się rozchorowała. – Na ścianie, obok obowiązkowych w takim miejscu dyplomów, znajdowała się gablota z czerwonymi szelkami, zauważyłem rónież zdjęcie mojego rozmówcy z premierem Cameronem, młodszymi o dwadzieścia lat, i jakąś świnią.

Przypatrywałem się Bishopowi z ciekawością. Wyraźnie po czterdziestce, nadal jednak przystojny, choć zdecydowanie musi zacząć uważać, by wkrótce nie stracić młodzieńczego uroku. Przypominał jednego polityka z mojego kraju, na twarzach obu ciągły wysiłek utrzymywania w równowadze wrodzonej dobrotliwości z koniecznym w ich branżach poziomem cynizmu, wyżłobił głębokie zmarszczki; Grzegorz Schetyna się ten polityk nazywał, ale to naprawdę nieistotne. Bishop niemal upadł po krachu dotcomów, przeczołgał go straszliwie kryzys roku 2008, ale ciągle walczył o utrzymanie się na powierzchni. Jak my wszyscy.

– Panie Ko… – Zająknął się. – Hmm, Kavalsky –  Specjalnie wybrałem najłatwiejsze z polskich nazwisk, dla Brytoli i tak zbyt trudne –  Na wstępie muszę zaznaczyć, że nie mam nic do pańskiego kraju, ani pańskich rodaków i kompletnie nie rozumiem antyimigranckich fobii naszego społeczeństwa, jednak sprawa, do której chcę pana zatrudnić wiąże się z przestępstwem popełnionym przez pana rodaka. Jeśli ma pan jakieś obiekcje, to zapłacę 25 funtów za fatygę i możemy się pożegnać.

– Pozwoli pan, że sam zdecyduję, jak już wyłuszczy mi pan swój problem – Mój angielski nie jest może najlepszy, ale kiedy muszę, potrafię prowadzić miłą konwersację, nawet small talki o pogodzie. „No i przecież im więcej tych kretynów zamkniecie tu, tym mniej ich zostanie na bagnach”. Tego już powiedzieć nie mogłem, a szkoda, bo chętnie zobaczyłbym jak niesmak wykrzywia gębę prawdziwemu angielskiemu dżentelmenowi.

– Z mojego domu letniskowego… skradziono, hmmm, pewną pamiątkę. Nie jest szczególnie cenna, wątpię, by na rynku można dostać za nią więcej niż kilkaset funtów, jednak dla mnie… wartość sentymentalna, rozumie pan? Kradzieży mógł dokonać jedynie człowiek remontujący łazienkę, zwłaszcza, że poza tą rzeczą nic nie zniknęło. – Zauważył, że chcę mu przerwać – Jeszcze chwila, młody człowieku – Śmiesznie zamachał rękami, notabene nie wyglądał na starszego ode mnie o więcej niż 15 lat – . Człowiek ten jest Polakiem. Jak pan. Bierzesz tę robotę?

– Co skradziono?

– Dowie się pan, jeśli podpiszemy umowę.

Zamknąłem oczy udając głębokie zastanowienie. Sprawa spadała mi z nieba, praca na bramce w angielskim Tesco była jeszcze nudniejsza niż w polskim, a miałem kilka dni zaległego urlopu. – 200 za dzień plus wszystkie koszty – Rzuciłem.

– 150 i tylko te na rachunku – Skinąłem głową.

– To dowiem się teraz, co skradziono? – Specjalnie zaakcentowałem „now”, ale poczucie ironii u Angoli jest jest zjawiskiem niewystępującym, nauczyłem się tego już pierwszego dnia po przylocie, kiedy za żarty z rodziny królewskiej obili mi mordę. Murzyn i dwóch Pakistańczyków.

– Złote Batki Hilfigera.

– Co? – Byłem pewien, że się przesłyszałem.

– Tak, spodenki kąpielowe. Dokładnie: specjalna seria szyta 24 karatowym złotem, wykonana i sygnowana własnoręcznie przez samego mistrza. – Na twarzy odbijała się ekscytacja i niemaskowana złość – Jest tylko dziesięć sztuk takich spodenek na całym świecie. Moje mają numer 05.

Znowu zamilkł, tym razem go nie poganiałem.

– Specjalnie fachowca ściągałem z Holandii, łazienkę mi zrobił na błysk,  to prawda, ale zniknął. Ze wszystkimi narzędziami i batkami – Pilnie udawałem, że notuję. – Moja sekretarka sprawdziła na Twitterze, sam się nie znam na tym w ogóle, to ona prowadzi mi konto, ten łobuz wrzuca fotki z miasta… jak się ono nazywało, a Danzig!, niosą na drzwiach trupa, czy jakoś tak. Chcę, żeby pan go dopadł. Koszty, w granicach rozsądku, nie grają roli.

Zerwał się z krzesła z niespotykaną w jego wieku żywotnością.

– Tu ma pan jego dane i londyński adres kontaktowy. – Wręcz wypychał mnie teraz za drzwi, ciekawe dlaczego?  – I trzysta funtów zaliczki, gotówką, proszę podpisać. – Już byłem sam.

Dochodziła piąta i zastanawiałem się, czy nie pogadać jeszcze z windziarzem. Ale on też zniknął. Echo moich kroków niosło się po korytarzach, nie napotykając najmniejszej przeszkody.

Tea time.

II

Za wycieraczką opla znalazłem mandat, przedarłem i wrzuciłem do aktówki Nie po to od trzech lat trzymam auto na polskich numerach, ojcowych zresztą, bym teraz miał płacić cokolwiek Brytolom. Niech żerują na swoich koloniach, a nie gnębią przedstawiciela dumnego narodu zdradzonego w Teheranie i Magdalence. Usiadłem za kierownicą i zacząłem rozmyślać, co teraz robić. Kusiło zabukowanie najbliższego lotu do Amsterdamu, w Gdańsku też dawno nie byłem, ostatecznie jednak zwyciężyło wrodzone poczucie obowiązku i profesjonalna duma. Odszukałem kartkę z adresem poszukiwanego i skierowałem się na autostradę.

Nie ma co ukrywać, mój cel nie mieszkał w specjalnie komfortowych warunkach. Dzielnica wyraźnie podupadła w ostatnim czasie, funkcjonowały w niej jedynie sklepy z polskimi szyldami, nawet budka z kebabami była wymalowana w biało-czerwone flagi, gdyby nie ruch lewostronny, pomyślałbym, że jadę przez Ligotę. Podany adres skrywał szeregowca jakby żywcem przeniesionego z biało-czarnego filmu z Tomem Courtenayem, jednak już wtedy, przed 50 laty, musiał znajdować się on na skraju upadku. Upływający czas go nie wyprostował.

Wokół nie było widać żywej duszy, więc śmiało popchnąłem furtkę i już z ganku zauważyłem, że drzwi wejściowe są lekko uchylone. Mocniej chwyciłem trzonek służbowej latarki i ostrożnie wszedłem do środka. Przede mną, odwrócona tyłem, stała długowłosa kobieta i czegoś wypatrywała za oknem.

– Hello! – Wzdrygnęła się i nerwowo skierowała twarz w moją stronę. Miałem do czynienia z bardzo młodą dziewczyną, ubraną w koszulkę Reserved. Postanowiłem kierować się instynktem i rzuciłem po polsku -Dzień dobry.

– Dzień dobry – Odpowiedziała machinalnie i i przygryzła górną wargę. Wyglądała naprawdę uroczo, ale miałem sprawę do załatwienia. – Kim pani jest? I co tutaj robi?

Zawahała się. Na ulotny momencik, ale moje wprawne oko natychmiast to zauważyło.

– Mieszkam tu – Teraz to ja się trochę zdziwiłem.

– Z Chorym Systemem? Przecież on ma żonę w Holandii.

Zapłoniła się. – Jesteśmy tylko współlokatorami. – Chyba zauważyła cień niedowierzania w moich oczach, bo rzuciła zaczepnie: – Naprawdę! Jestem dorosła. – Znowu to zawahanie; mówiła po polsku składnie, ale z obcą, nieokreśloną intonacją, tak jakby nasza cudowna mowa nie była jej pierwszą. – Na ile mnie pan ocenia?

Dałbym jej jakieś czternaście lat, ale nie chciałem sprawiać przykrości, więc powiedziałem na głos – Osiemnaście. – Zaśmiała się jakoś dziwnie, ale bez wahania zaprowadziła mnie do sypialni Systemu, przeprosiła i odeszła.

Pokój jak pokój. Emigrancki. Wielki plecak turystyczny, puszki po konserwach, zapomniane skarpetki, których odór drażnił mnie już od progu, kilka zestawów Lego i plakat z MJ wycięty jeszcze z SuperBasketu. Wiem, bo sam taki miałem nad łóżkiem. W szufladach zadziwiający porządek, pod łóżkiem pusto. Stęknąłem wstając z kolan, to już nie na moje kości, ale może  właśnie ta pozycja pozwoliła mi odkryć, co tu nie grało: Ani jednego damskiego fatałaszku w całym mieszkaniu, żadnych szminek porozrzucanych na stole, kuchnia sterylnie czysta, ale po męsku zimna. „Współlokatorka, dobre sobie” i wtedy poczułem, że coś ciężkiego spada mi na kark.