I
Biurowiec nie wyróżniał się niczym szczególnym. Nie była to okolica tak modna jak jeszcze dwadzieścia lat temu, finansowe centrum miasta przeniosło się o ćwierć mili na północ, ale nadal był to niezły adres, wymagający konta premium w pobliskim rodzinnym banku i gwarantujący dochody na poziomie kilkuset tysięcy funtów rocznie. Drogi równe, rabatki zadbane, parkingi strzeżone, w powietrzu unosił się mdławy zapach kwitnących japońskich wiśni; zacząłem kichać. Antyludzkie pyłki. Zaparkowałem opla za rogiem i dziarskim krokiem ruszyłem w kierunku drzwi wejściowych. Po wczorajszym przepiciu łeb pękał okrutnie, ale musiałem trzymać fason, na wypadek gdyby klient akurat spojrzał przez okno.
Windziarzem był starszy, zasuszony facecik, z ogromnym wąsem zakręconym do góry. Zdziwiłem się – Brytole mieli nie przyjmować uchodźców. Zagadka się wyjaśniła, kiedy usłyszałem jak biedaczyna mruczy pod nosem: „Matko Boska, żeż kurwa, co za spedalony chujek mi tu w mokrym płaszczu włazi”. Rzeczywiście – padało; jesteśmy wszędzie w tym cholernym mieście. Wysiadłem na 12. piętrze i zastukałem do drzwi opatrzonych tabliczką In hlb We Trust”. Nikt nie odpowiedział, więc lekko je pchnąłem i znalazłem się w wystroju żywcem przeniesionym z początku lat 2000 – obite „ekologiczną” skórą fotele, biurko wielkości trzech zwyczajowych boksów w City, staroledowe oświetlenie, w rogu dostrzegłem nawet maszynę do robienia dymu. Poza drzwiami którymi wszedłem, znajdowały się tu jeszcze tylko jedne i stał w nich Harold Lewis Bishop, mój, taką przynajmniej miałem nadzieję, przyszły pracodawca.
– Proszę się rozgościć i nie przejmować tym bałaganem – Ręką wskazał na sterty skoroszytów zawalających każdą wolną powierzchnię gabinetu – Sekretarka już wyszła, a sprzątaczka się rozchorowała. – Na ścianie, obok obowiązkowych w takim miejscu dyplomów, znajdowała się gablota z czerwonymi szelkami, zauważyłem rónież zdjęcie mojego rozmówcy z premierem Cameronem, młodszymi o dwadzieścia lat, i jakąś świnią.
Przypatrywałem się Bishopowi z ciekawością. Wyraźnie po czterdziestce, nadal jednak przystojny, choć zdecydowanie musi zacząć uważać, by wkrótce nie stracić młodzieńczego uroku. Przypominał jednego polityka z mojego kraju, na twarzach obu ciągły wysiłek utrzymywania w równowadze wrodzonej dobrotliwości z koniecznym w ich branżach poziomem cynizmu, wyżłobił głębokie zmarszczki; Grzegorz Schetyna się ten polityk nazywał, ale to naprawdę nieistotne. Bishop niemal upadł po krachu dotcomów, przeczołgał go straszliwie kryzys roku 2008, ale ciągle walczył o utrzymanie się na powierzchni. Jak my wszyscy.
– Panie Ko… – Zająknął się. – Hmm, Kavalsky – Specjalnie wybrałem najłatwiejsze z polskich nazwisk, dla Brytoli i tak zbyt trudne – Na wstępie muszę zaznaczyć, że nie mam nic do pańskiego kraju, ani pańskich rodaków i kompletnie nie rozumiem antyimigranckich fobii naszego społeczeństwa, jednak sprawa, do której chcę pana zatrudnić wiąże się z przestępstwem popełnionym przez pana rodaka. Jeśli ma pan jakieś obiekcje, to zapłacę 25 funtów za fatygę i możemy się pożegnać.
– Pozwoli pan, że sam zdecyduję, jak już wyłuszczy mi pan swój problem – Mój angielski nie jest może najlepszy, ale kiedy muszę, potrafię prowadzić miłą konwersację, nawet small talki o pogodzie. „No i przecież im więcej tych kretynów zamkniecie tu, tym mniej ich zostanie na bagnach”. Tego już powiedzieć nie mogłem, a szkoda, bo chętnie zobaczyłbym jak niesmak wykrzywia gębę prawdziwemu angielskiemu dżentelmenowi.
– Z mojego domu letniskowego… skradziono, hmmm, pewną pamiątkę. Nie jest szczególnie cenna, wątpię, by na rynku można dostać za nią więcej niż kilkaset funtów, jednak dla mnie… wartość sentymentalna, rozumie pan? Kradzieży mógł dokonać jedynie człowiek remontujący łazienkę, zwłaszcza, że poza tą rzeczą nic nie zniknęło. – Zauważył, że chcę mu przerwać – Jeszcze chwila, młody człowieku – Śmiesznie zamachał rękami, notabene nie wyglądał na starszego ode mnie o więcej niż 15 lat – . Człowiek ten jest Polakiem. Jak pan. Bierzesz tę robotę?
– Co skradziono?
– Dowie się pan, jeśli podpiszemy umowę.
Zamknąłem oczy udając głębokie zastanowienie. Sprawa spadała mi z nieba, praca na bramce w angielskim Tesco była jeszcze nudniejsza niż w polskim, a miałem kilka dni zaległego urlopu. – 200 za dzień plus wszystkie koszty – Rzuciłem.
– 150 i tylko te na rachunku – Skinąłem głową.
– To dowiem się teraz, co skradziono? – Specjalnie zaakcentowałem „now”, ale poczucie ironii u Angoli jest jest zjawiskiem niewystępującym, nauczyłem się tego już pierwszego dnia po przylocie, kiedy za żarty z rodziny królewskiej obili mi mordę. Murzyn i dwóch Pakistańczyków.
– Złote Batki Hilfigera.
– Co? – Byłem pewien, że się przesłyszałem.
– Tak, spodenki kąpielowe. Dokładnie: specjalna seria szyta 24 karatowym złotem, wykonana i sygnowana własnoręcznie przez samego mistrza. – Na twarzy odbijała się ekscytacja i niemaskowana złość – Jest tylko dziesięć sztuk takich spodenek na całym świecie. Moje mają numer 05.
Znowu zamilkł, tym razem go nie poganiałem.
– Specjalnie fachowca ściągałem z Holandii, łazienkę mi zrobił na błysk, to prawda, ale zniknął. Ze wszystkimi narzędziami i batkami – Pilnie udawałem, że notuję. – Moja sekretarka sprawdziła na Twitterze, sam się nie znam na tym w ogóle, to ona prowadzi mi konto, ten łobuz wrzuca fotki z miasta… jak się ono nazywało, a Danzig!, niosą na drzwiach trupa, czy jakoś tak. Chcę, żeby pan go dopadł. Koszty, w granicach rozsądku, nie grają roli.
Zerwał się z krzesła z niespotykaną w jego wieku żywotnością.
– Tu ma pan jego dane i londyński adres kontaktowy. – Wręcz wypychał mnie teraz za drzwi, ciekawe dlaczego? – I trzysta funtów zaliczki, gotówką, proszę podpisać. – Już byłem sam.
Dochodziła piąta i zastanawiałem się, czy nie pogadać jeszcze z windziarzem. Ale on też zniknął. Echo moich kroków niosło się po korytarzach, nie napotykając najmniejszej przeszkody.
Tea time.
II
Za wycieraczką opla znalazłem mandat, przedarłem i wrzuciłem do aktówki Nie po to od trzech lat trzymam auto na polskich numerach, ojcowych zresztą, bym teraz miał płacić cokolwiek Brytolom. Niech żerują na swoich koloniach, a nie gnębią przedstawiciela dumnego narodu zdradzonego w Teheranie i Magdalence. Usiadłem za kierownicą i zacząłem rozmyślać, co teraz robić. Kusiło zabukowanie najbliższego lotu do Amsterdamu, w Gdańsku też dawno nie byłem, ostatecznie jednak zwyciężyło wrodzone poczucie obowiązku i profesjonalna duma. Odszukałem kartkę z adresem poszukiwanego i skierowałem się na autostradę.
Nie ma co ukrywać, mój cel nie mieszkał w specjalnie komfortowych warunkach. Dzielnica wyraźnie podupadła w ostatnim czasie, funkcjonowały w niej jedynie sklepy z polskimi szyldami, nawet budka z kebabami była wymalowana w biało-czerwone flagi, gdyby nie ruch lewostronny, pomyślałbym, że jadę przez Ligotę. Podany adres skrywał szeregowca jakby żywcem przeniesionego z biało-czarnego filmu z Tomem Courtenayem, jednak już wtedy, przed 50 laty, musiał znajdować się on na skraju upadku. Upływający czas go nie wyprostował.
Wokół nie było widać żywej duszy, więc śmiało popchnąłem furtkę i już z ganku zauważyłem, że drzwi wejściowe są lekko uchylone. Mocniej chwyciłem trzonek służbowej latarki i ostrożnie wszedłem do środka. Przede mną, odwrócona tyłem, stała długowłosa kobieta i czegoś wypatrywała za oknem.
– Hello! – Wzdrygnęła się i nerwowo skierowała twarz w moją stronę. Miałem do czynienia z bardzo młodą dziewczyną, ubraną w koszulkę Reserved. Postanowiłem kierować się instynktem i rzuciłem po polsku -Dzień dobry.
– Dzień dobry – Odpowiedziała machinalnie i i przygryzła górną wargę. Wyglądała naprawdę uroczo, ale miałem sprawę do załatwienia. – Kim pani jest? I co tutaj robi?
Zawahała się. Na ulotny momencik, ale moje wprawne oko natychmiast to zauważyło.
– Mieszkam tu – Teraz to ja się trochę zdziwiłem.
– Z Chorym Systemem? Przecież on ma żonę w Holandii.
Zapłoniła się. – Jesteśmy tylko współlokatorami. – Chyba zauważyła cień niedowierzania w moich oczach, bo rzuciła zaczepnie: – Naprawdę! Jestem dorosła. – Znowu to zawahanie; mówiła po polsku składnie, ale z obcą, nieokreśloną intonacją, tak jakby nasza cudowna mowa nie była jej pierwszą. – Na ile mnie pan ocenia?
Dałbym jej jakieś czternaście lat, ale nie chciałem sprawiać przykrości, więc powiedziałem na głos – Osiemnaście. – Zaśmiała się jakoś dziwnie, ale bez wahania zaprowadziła mnie do sypialni Systemu, przeprosiła i odeszła.
Pokój jak pokój. Emigrancki. Wielki plecak turystyczny, puszki po konserwach, zapomniane skarpetki, których odór drażnił mnie już od progu, kilka zestawów Lego i plakat z MJ wycięty jeszcze z SuperBasketu. Wiem, bo sam taki miałem nad łóżkiem. W szufladach zadziwiający porządek, pod łóżkiem pusto. Stęknąłem wstając z kolan, to już nie na moje kości, ale może właśnie ta pozycja pozwoliła mi odkryć, co tu nie grało: Ani jednego damskiego fatałaszku w całym mieszkaniu, żadnych szminek porozrzucanych na stole, kuchnia sterylnie czysta, ale po męsku zimna. „Współlokatorka, dobre sobie” i wtedy poczułem, że coś ciężkiego spada mi na kark.