Prawdziwa sztuka

Waldemar Badura, docent habilitowany Uniwersytetu Śląskiego, lekko tęgawy i całkiem łysy mężczyzna w zaawansowanym wieku średnim, lekkim krokiem zmierzał ku sali wykładowej i taksując wzrokiem co zgrabniejsze tyłeczki studentów płci obojga – zawsze się szczycił tolerancją i zrozumieniem dla odmienności – po raz milionowy rozmyślał nad tym, co w jego życiu poszło nie tak . W odróżnieniu od większości ludzi, w tym jak sądzę zarówno mnie, jak i was, drodzy czytelnicy, mógł z precyzją co do dnia określić moment, w którym wszystko poszło się jeb…, znaczy się, popsuło –  na skutek tradycyjnego śląskiego wychowania poprawiał siebie nawet w myślach.

Trzydzieści lat wcześniej, pod innym imieniem i nazwiskiem, był przeciętnym studentem zaocznej socjologii na politechnice w Gliwicach i swoją przyszłość widział raczej marnie. Przed maturą myślał o farmacji, była to rzecz jasna jedynie młodzieńcza fantazja wyrajfurowana przez zakoksowanych twórców serialu „Breaking Bad”,  wyniki egzaminu dojrzałości musiały zweryfikować plany. Jedynym kierunkiem pozwalającym na zatrzymanie renty rodzinnej, a przy odrobinie szczęścia nawet na stypendium naukowe, była socjologia i teraz uczył się o Lloydzie, Webberze i Mannheimie.

Dorabiał, oczywiście na czarno, w małej firmie ze swego miasteczka, zajmującej się obsługą techniczną przeróżnych imprez. Jej szef od rana zionął nieprzetrawioną wódą i miał jakieś dojścia do urzędu miasta, co sprawiało, że niemal w każdy weekend jeszcze nie Waldemar od trzeciej rano taszczył żelastwo, rozstawiał światła oraz krzesełka, ciągnął kable i kłaniał się kontestującym postęp prac znerwicowanym urzędniczkom w obowiązkowych żakietach i kostiumach z C&A, przywiezionych jako najnowszy krzyk mody przez familię z Rajchu i podarowanych kochanym szwagierkom w corocznym odruchu dobrego serca.

I właśnie jedna z takich fuch po raz pierwszy odmieniła jego życie. Impreza nazywała się „Z Uśmiechem Przez Życie” i była dwudniowym szkoleniem dla pracowników miejskiego magistratu. Takim nieobowiązkowym, ale jak podsłuchał w damskiej ubikacji – kiedy wymieniał zepsutą żarówkę – lepiej na nim było być, bo imprezę prowadził siostrzeniec kuzyna brata prezydenta miasta, aktualnie próbujący swych sił w coachingu.  Jeszcze nie Waldemar siedział tuż za kurtyną, pilnował nagłośnienia – nie do wiary jakie ludziska miewają parcie na posiadanie prywatnego mikrofonu! – i chcąc nie chcąc słuchał pajaca występującego na scenie. Po latach wie, że miał do czynienia z karykaturą, błazeńskim wykoślawieniem wszelkich zasad świętej nauki coachingu,  hochsztaplerem kalającym prawdziwą sztukę, wtedy słuchał zafascynowany, pełen podziwu dla wyżelowanego młodzieńca w modnych okularkach i w szytym na miarę garniturze. I tylko dlatego nie zmienił swego życia natychmiast, nie posłuchał rad płynących ze sceny i nie wykrzyczał swej nienawiści szefowi, bo chłodno wykalkulował, że nie będzie przecież płacił za kursy jak jakiś przygłupawy Polak, pruska oszczędność po raz kolejny wyparła słowiańską fantazję w jego rozrzedzonej krwi (był astmatykiem).

Przez rok nie opuścił ani jednego eventu coachingowego organizowanego w województwie. Pracował za darmo, przekupywał majstrów, sypiał z ich małżonkami, czynił wszystko, by się za darmo uczyć i zbierać doświadczenia. Z każdym kolejnym show był coraz bardziej pewien, że to coś w sam raz dla niego, życiowe powołanie i triumf woli nad okolicznościami. W jakim innym zawodzie tępy, choć niestety nie głupi, niezbyt przystojny, ale i nie brzydki, nieustosunkowany człeczyna mógł zarabiać grube tysiące bez wielkich inwestycji, jedynie siłą nieograniczonego tupetu własnego? Podpatrując najlepszych polskich coachów kupił sobie okulary z zerówkami, zrzucił pięć kilo, zapuścił brodę, z garderoby zagarnął kilka garniturów i dwie kamizelki. Najwięcej, to prawda, się nauczył oglądając „Magnolię” i Toma Cruise’a w życiowej roli, przez chwilę myślał nawet o zapuszczeniu kucyka, ale już wtedy, w  młodości, najwięcej włosów miał na nogach, więc musiał się zadowolić samurajską kitką na czubku głowy.

Nie będziemy w tym miejscu zanudzać czytelników drobiazgowym opisem rozwoju kariery jeszcze nie Waldemara, wystarczy stwierdzić, że w krótkim czasie wyrobił sobie liczącą pozycję na polskim rynku coachingu, wbrew kłodom rzucanym pod nogi przez zawistnych kolegów i bez uciekania w ceny dumpingowe. Szczególnym uznaniem cieszył się autorski kurs „Jak wyginęły dinozaury”, w którego kulminacyjnym punkcie jeszcze nie Waldemar, przebrany za Freda Flinstone’a, ogłuszał maczugą najładniejszą dziewczynę na widowni i  yabadabadu, odbywał z nią akt miłosny ku początkowej konsternacji, a następnie gromkim wiwatom, widowni. Mimo iż nie zawsze były to uzgodnione profesjonalistki, nigdy nie skończyło się publicznym oskarżeniem, co jest dowodem, że zawsze trzeba czytać notacje drobnym drukiem poczynione, nawet na bilecie komunikacji miejskiej, a co dopiero w takim miejscu. Prawie równie wielkim powodzeniem, i tylko nieznacznie niższą ceną, odznaczała się pięciodniowa szkoła przetrwania „Jak nie popaść w depresję w Katowicach po 18:00” za którą otrzymał dyplom z miasta i dofinansowanie z unijnego programu Stop Samobójcom. I tylko czasem pozwalał sobie na chwilę refleksji,  zastanawiając się, dlaczego tyle mu płacą ludzie, którzy na parkingu nie daliby mu ani jednej złotówki i poszczuli psem, gdyby tylko napomknął o  popilnowaniu służbowego mercedesa.

Wiódł więc jeszcze nie Waldemar spokojne, ustabilizowane życie, powoli rozmyślał o zakupie w leasingu sklonowanego tygrysa szablozębego, który jeszcze bardziej uatrakcyjniłby jego występy, kiedy przez kraj przetoczyła się zorganizowana fala antycoachingu. Jego koledzy z branży, którymi w większości głęboko gardził, zaplanowali sobie zarejestrowanie coachingu jako religii, co spotkało się z odporem nie tylko dotychczasowych kościołów, w tym tego najważniejszego, niewątpliwie mającego fioła na punkcie monopolu, ale i aktualnie rządzącej partii. Jeszcze nie Waldemar od początku z powątpiewaniem patrzył na poczynania Trustu Coachingów (TM), dzięki wrodzonej intuicji oraz kilku wizytom w paru niczym niewyróżniającym się budynkach rządowych, z całej afery wyszedł względnie cało, choć z zerowym stanem konta i zmienioną tożsamością w programie ochrony świadków.

Państwo nie zostawiło go samego, wbrew doniesieniom tabloidów system działał sprawnie, przynajmniej dopóki podopieczny się nie wychylał i z pokorą donosił na współpracowników. Został młodszym wykładowcą w Instytucie Literatury lubelskiego KUL, a po kilku operacjach plastycznych, w stopniu magistra, wrócił w rodzinne strony i od dwudziestu lat prowadził, cieszący się nieustającym powodzeniem, kurs kreatywnego pisania na pierwszym roku polonistyki UŚ. Gryzł się trochę tym, że w życiu wydał ledwie trzy książki, w tym dwie jeszcze w czasach coachingu, a trzecią, opublikowaną przez św. Jacka „Bioenergetykę katolicką” oficjalnie sygnował biskup, jednak jego uczniom najwidoczniej to nie przeszkadzało. Już Waldemar dawno dał sobie spokój z pisaniem i wysyłaniem utworów do wydawnictw, wszystkie odesłano na koszt adresata z dość obelżywymi listami odredaktorskimi. Po prawdzie sam też nie czytał zbyt wiele, bazował głównie na wiedzy zdobytej w czasie kariery coacha i prywatnie, w naprawdę wąskim gronie, propagował ideę głoszącą: czytanie szkodzi osobiście człowiekowi jak i państwu.

Dziś miał omówić twórczość największego żyjącego polskiego pisarza, etatowego kandydata do Nagrody Nobla i kilkukrotnego zdobywcy Zajdla, opiewanego prawie wszędzie i znienawidzonego gdzieniegdzie – co tylko dodawało mu sławy – Łukasza Hassliebe, i bardzo się cieszył na ten wykład. Był to jego ulubiony aktualnie autor i absolutnie nie przeszkadzała mu smutna okoliczność, że najczęściej zasypiał w okolicach piątej strony najnowszej powieści pisarza, a dalsze próby kończyły się powrotem elementów chrapania. Urocza studentka przytrzymała drzwi wejściowe, uśmiechnął się szelmowsko i głęboko ukłonił, maskując ból niemożności jakim znowu przepełniło go wspomnienie dni pełnych chwały i majtek Freda.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s