Na moim oddziale jest super i o nic nie chodzi

Gdybym stwierdził, że lato minęło w naszym ośrodku spokojnie, to jednakowoż rozminąłbym się ani chybi o drobną różniczkę z rzeczywistością, językowi puryści lub filozofowie społeczni mogliby mnie bezkarnie oskarżyć o kłamstwo i hołdowanie plażowemu polskiemu chamstwu nie tylko werbalnemu, takie jest jednak stanowisko aktualnego kierownictwa naszego ośrodka, więc – by nie narażać się, że w kuchni obsługa napluje mi do zupy – z dumą stwierdzam, że w naszym ośrodku wakacje minęły nadzwyczaj spokojnie.

Może niektórzy z Was, moi najukochańsi czytelnicy, pamiętają, wczesną wiosną w naszym ośrodku panowało wrzenie rewolucyjne, wszystkie oddziały  wiecowały, tworząc długaśne listy postulatów określających na jaką modłę nasz ośrodek należałoby usprawnić, co bardziej gwałtowni wyrywali drzewka w ogródku na transparenty, niejako przy okazji tworząc nowe zasady życia w części wspólnej oddziału i opracowując znowelizowany regulamin na wizytę spodziewanych gości zza płotu i z pobliskiego ośrodka kultu religijnego, dający większą władzę władzom ośrodka, tymczasowo zmienionym.

W lipcu nikomu się już nie chciało, nic więc dziwnego, że obie wizyty zakończyły się spektakularnym sukcesem, nic nie wybuchło, ani nawet nie spłonęło, co natychmiast na zebraniu rad oddziału ogłosił nowy-stary dyrektor ośrodka, po raz pierwszy korzystając z większych uprawnień i teraz nie używamy w ogóle telefonów komórkowych, a już zwłaszcza tych wyobrażonych, bo wszyscy wiedzą, że oni je kontrolują, tak jak i inne kanały przepływu informacji, dlatego też piszę te wspominki w głębokim ukryciu, w gąszczu akacji, nie zważając na ukłucia wczesnojesiennych komarów i kuriozalnych małych muchopajączków, co zawsze spadają na spocone czoło.

Najsystematyczniejszą zmianą w zarządzie był rzecz jasna pan Bartłomiej, taki sympatyczny miś z czasów naszego dzieciństwa, choć z wieloletnim doświadczeniem, rozdał wszystkim na wejściu długopisy, za co chóralnie i grzecznościowo wykrzyczeliśmy „Czołem panie ministrze!”, ponieważ więc bardzo szanujemy naszych zwierzchników, a następnie wzięliśmy się do wykłuwania oczu, swoich i personelu, przez co pan Bartłomiej nie jest już chyba w zarządzie naszego ośrodka, za co pana Bartłomieja bardzo ale to bardzo przepraszamy, przecież na pewno chciał dobrze, ale widocznie jeszcze nie dorośliśmy do nowych warunków w naszym ośrodku.

Wydarzenia wiec w naszym ośrodku ogólnie mocno wyhamowały, najsmutniej jednak patrzeć na młodych doktorów, stosujących nowoczesną kurację symetryzmem, a w zasadzie na ostatniego z doktórów, bo został tylko jeden i samotnie przechadza się chodnikami naszego ośrodka, drugiego doktora przeniesiono, pardon, wysłano na staż zagraniczny i na recepcji można sobie obejrzeć, za kaucją, wysyłane przez niego śliczne kartki pocztowe, ofrankowane z niemiecka, z widoczkami uroczych wsi i miasteczek wybrukowanych kostką sto lat temu i elegancko wplecionym dopiskiem „ha ha ha”.

Reszta pensjonariuszy ma się dobrze, mojego współlokatora wywiało na kilka dni, wydawał się gotów do życia na zewnątrz, szybko wrócił z jakimś choróbskiem, podobno tryprem, i teraz znowu wgapia się w znajomy landszaft na ścianie, z cykliczną przerwą na reklamy i mamrotanie o hajskuleczkach, taki z niego miejscowy don juan, bo też nie wiecie: teraz mamy się zamienić w pilotażową placówkę oświaty i już nawet siostra Marta mówi językami, próbując je nam, dobrocią, a nie siłą, wbić do głów, co idzie, z naszej winy – przyznajmy, dość opornie.

Z okna czasem widujemy starego ordynatora, jeszcze na etacie, jak samotnie stoi przed naszym ośrodkiem i protestuje przeciw zmianom, choć wszyscy wiedzą, że jest biedak na wylocie i żadne kodeksy mu nie pomogą, najpóźniej w grudniu będzie po sprawie, a my pod, w końcu dobrym kierownictwem, ruszymy ko nowym celom, bo stare już wypełnione, skandując radośnie „Chwałą Wielkiemu Ośrodkowi!” i uczymy się na ten przyszły historyczny moment eleganckiego maszerowania w równych czworobokach, ubrani w nowe piżamy, z czarnym orłem i wielkim napisem Odrodzenie Neurotyczno Radykalne z przodu długiego rękawa…

Born to be wild

Niewiele jest na świecie spraw i rzeczy bardziej tajemnych i zaskakujących niż zmienność i różnorodność ludzkich natur, a nic tak nie sprawdza charakterów jak czas próby. Powyższy wniosek odkryto zanotowany już na najstarszych glinianych tabliczkach z pismem klinowym i nic w tym dziwnego: W sytuacjach krańcowych wielu się załamało, zaprzestało walki, porzuciło marzenia i zaczęło kolekcjonować znaczki lub oglądać TVN, całkiem najsłabszym pozostawiając edytowanie polskiej wikipedii. Dziś więc, ku pokrzepieniu serc, opowiemy o człowieku, który w poszukiwaniu samego siebie dotarł na sam kres. Trasy europejskiej. I przetrwał.

Gdy tylko przekroczył Wisłę, wcisnął gaz do dechy i pomknął suvem w niemym zachwycie, ledwie powstrzymując się przed zatrzymywaniem pod każdym wiaduktem, by malować wielkie czerwone serca z nazwiskami zasłużonych ministrów, Grabarczyka i Nowaka. Sprayem, jakby była potrzeba, to i własną krwią. Dla jego pokolenia spełnił się najbardziej wstydliwy ze snów, możliwość pędzenia własnym samochodem po prostych, równych drogach wywoływała na twarzach jego, i jego równolatków, niemowlęcy błogostan wymieszany z poczuciem niedowierzania i lęku przed odebraniem ukochanej zabawki.

Zbliżał się do pięćdziesiątki, nadal był przystojny, choć może trochę misiowaty, tak w posturze, jak i ruchach. A właśnie od misia zaczęła się cała ta awantura. Na imieniny przyszedł jak zwykle wuj, taki z wąsem, co to był we wszystkich możliwych partiach, za to zawsze zwycięskich i po kilku kolejkach wzięło go na wspominki. „No Wojtku” – Zagaił rozochocony wujcio – „Ale wiesz po kim masz imię, prawda”? Nasz bohater bał się zapytać o to rodziców, podejrzewał Jaruzelskiego, prawie na 100% wykluczył Manna, rzeczywistość okazała się jednak znacznie okrutniejsza i absolutnie nie-do-przyjęcia. Imię dostał albowiem po słynnym szeregowcu z armii Andersa, niedźwiadku wyklętym, syryjskim wojowniku o Polskę zdradzonym w Jałcie, na emigracji pozostałym i osadzonym za kratami w Edynburgu, gdzie finalnie mu się zdechło. Ta Szkocja go – znaczy się Wojciecha – przerażała chyba najbardziej. A że bezpiecznie czuł się tylko w suvie…

Przez Niemcy przejechał błyskawicznie, wyciskając z suva ile indyjska fabryka na japońskich podzespołach dała. Nie zatrzymywał się ani razu, w geście solidarności z polskimi tirowcami sikał do plastykowej butelki i złośliwie mknął cały czas środkowym pasem. Nie potrafił się jednak powstrzymać przed zjechaniem do Chemnitz, gdzie na moment uchylił okienko, by pooddychać atmosferą ulic po których wędrował i rozmyślał najdowcipniejszy z braci Marks – Karol, największy z jego idoli. Cóż to był za myśliciel, prawie równy mnie! – ośmielał się czasem formułować tę cokolwiek ekscentryczną hipotezę.

Już dawno doszedł albowiem do wniosku, że w życiu wykańczała go wrodzona dobroduszność, ideowość, no i naukowe ambicje. Już w latach osiemdziesiątych, kiedy większość jego pokolenia zaczytywało się w Stachurze, słuchało Kaczmarskiego i skandowało „precz skomunom”, on usilnie pracował nad własnym samorozwojem – słuchał francuskich piosenek, oglądał amerykańskie filmy, programował (w zeszycie w linie) i czytał, czytał, czytał Lema oraz Ziemkiewicza, marząc o podróżach w Kosmos. Dlatego też nie wybrał łatwych studiów humanistycznych, ambitnie wylądował na chemii i nawet skończył ten kierunek. Była już wtedy połowa następnej dekady, wszyscy wokół zakładali biznesy, chrzcili dzieci, a on… no, też ochrzcił trzech synów, ale kolejny raz dała znać o sobie przekorna natura Wojtkowa (może jednak, wraz z imieniem, odziedziczył coś po misiu?) i tak wylądował w najbardziej lewackiej gazecie na rynku. Miał być twardym jak Tommy Lee Jones w ściganym albo jak bohater Millenium lub jak Nemo (rybka, nie kapitan) niezłomnym dziennikarzem śledczym, demaskatorem wielkich afer, burzycielem filisterskiego spokoju współobywateli, wylądował w dziale kultury i tak pozostało do dziś.

Do Paryża wjechał późną nocą, stanął suvem naprzeciw najmodniejszych bistr, wcinał kanapkę z mielonką popijając ciepławą kolą ze specjalnej limitowanej butelki z 76 roku, przede wszystkim jednak wdychał atmosferę cudownego miasta i wsłuchiwał się w niepokojącą zmysłowość języka francuskiego. Gdyby rozumiał choć słowo, pewnie zemdlałby, tak wielka była jego rozkosz, może dobrze, bo skąd by potem wziął witalną siłę do dalszego wojażu (erudycyjnie przypomniał sobie, że słowo to pochodzi od francuskiego przeboju „Włojaż, włojaż” i odruchowo zanucił refren). Zapiszczała komórka, szukano go w robocie, ale miał to głęboko w plonkownicy. I nic nie mogli mu za to zrobić.

Pozostawał bowiem w związku. Nie tylko w małżeńskim, ale i w zawodowym. Co więcej, był jego szefem, kimś takim prawie jak Hoffa. Była to – stworzenie związku, dopowiedzmy na wszelki wypadek – nie tylko najlepsza decyzja w jego życiu, ale chyba i najbardziej heroiczna. Do dziś czuł ciarki na plecach jak wspominał spotkania w tajemnicy, głęboką konspirację i wytrzeszczone oczy faceta w siedzibie związku, kiedy w końcu przyszli się zarejestrować. Musiał okłamać, w dobrej sprawie oczywiście, samą szefową wszystkich szefów, dotarły do niej jakieś pogłoski widocznie i zapytała, co to za grupowe pogaduszki w piwnicy urządzają. Zadrżał, że wszystko się wydało, ale przytomnie wybrnął, pikantnie relacjonując rzekome erotyczne ekscesy redakcyjnych swingersów. Szefowa zamilkła speszona, nawet jeśli byłoby to jej w niesmak, nie mogła zaprotestować, w końcu całym swym życiem dawała dowody bycia prawdziwym lewicowym liberałem. Działo się to wszystko w 2011 roku, niemal dokładnie 22 lata po tym jak jego miejscu pracy odebrano znaczek „Solidarności”.

W Pirenejach wypatrywał nieboszczyków na szubienicach i srebrnych cukierniczek, a trafiał jedynie na kolarzy, Basków, kozy i owce. Co jak co, ale sportu kompletnie nie rozumiał, a już zwłaszcza tych dziwnych zawodów w spędzaniu stad bydła rogatego jesienią. Czuł już jednak bliskość morza i może to, a może zmęczenie dwudziestogodzinną jazdą wywołało w nim stany euforyczne. Co rusz otwierał szyberdach i na zjazdach wystawiał wysoko łysą głowę głośno krzycząc: „Viva Zapatero! Viv la Revolution!”.

Zaczynał znowu podobać się sobie. W końcu nie jest takim złym człowiekiem i redaktorem, prawda? We wstecznym lusterku dostrzegał kępki zarostu, nad wargą zaczynały się one modelować w gustownego wąsa. Odruchowo się pogładził, może nie będzie golić? W końcu prawdziwy związkowiec chyba musi mieć wąsa, a jak już i tak ma imię po misiu? Co gorszego może go spotkać? No i prawie już miał ten kontrakt na kolejną książkę do wydania w NCK, taki wąs mógłby być w obecnej sytuacji życiowo-politycznej nie lada argumentem. Wielu demokratycznych socjalistów takie nosiło, niczego w poglądach tych kilka włosów nie zmieniało. Nadal chętnie by płacił jak najwyższe podatki, nawet 92% – gdyby tylko tyle zarabiał, by wpadać w ten próg.

Na lizbońską plażę zajechał z odzyskanym fasonem, obsypując fontannami piasku spod kół rozstępione kobiety w bikini, ostro hamując dopiero na linii pocałunku oceanu z ziemią. Położył rękę na gorącą maskę swego dzielnego suva, prezentując roznegliżowanym urlopowiczom dyskretną elegancję optymalnego stroju plażowego – klapki, hofingery, marynarka na gołe ciało, apaszka i upudrowana peruka – i wpatrywał się w zachodzące w Atlantyku słońce, rozpaczliwie tęskniąc za nieistniejącym, hen daleko daleko za horyzontem.