Pantera

Kiedy rozpoczynałem oficjalną karierę literacką, oczywiście spodziewałem się natychmiastowego napływu rzeszy wiernych fanów, w końcu w dzisiejszych czasach upadku obyczajów i krachu kultury prawdziwa sztuka broni się sama, świecąc jak perła w zalewie szmiry, literatury sprzedajnej i, nie bójmy się tych słów, cynicznej grafomanii promowanej przez obce ambasady. Będę pisał po polsku i po polsku! – takież to przyjąłem założenie, nie uchylając się od najtrudniejszych spraw i problemów polskich, kontynuując linię najwybitniejszych twórców wolnej Rzeczypospolitej, wcześniej Wielkiego Lechistanu, bo też nasza cywilizacja, w brew temu co mówi tzw. nauka, tysiące lat sobie liczy i to my zabiliśmy ostatniego dinozaura, czego świadectwem choćby słynna legenda.

Manewrowałem więc pomiędzy wrodzoną głupotą moich kolegów po fachu, a jawnym zaprzaństwem, mozolnie poszukując praźródeł prawdziwej polskości. I tak to zawędrowałem na Prerię.

Cóż za cudowne przestrzenie dla wolnego ducha! Po horyzonty rozciąga się mazowiecka ziemia, od tysięcy lat uświęcany krwią bohaterów sam środek Europy, zapomniana i wielokroć zdradzona, kolebka. Duchy traw szepczą o pomordowanych, o obcych najazdach, o Gotach i Rzymianach, Krzyżakach i Litwinach, Niemcach i Rosjanach, co tu znaleźli jedyną możliwą karę za ręki podniesienie na glebę świętą. Majowe łąki i jesienne bagna, oto polskość w swej pełnej krasie tętniąca,  jedyna możliwa, nieujarzmiona, niepokonana, nieulękła. Nie da nauczyć się tego w gimnazjum, tu trzeba się pokłonić, ziemię wziąć w dłonie, pokruszyć, powdychać.

I jedno jedyne drzewo, ostatni prastary dąb ze słowiańskich gajów, co nie padł pod wichrami, ani siekierami barbarzyńców. Każdego Polaka to widok rozczulający, w piastowskim DNA od stuleci zapisany jak wódka czy chleb solą posypany.

A na tym drzewie wiszę ja i mi się to kurwa absolutnie nie podoba! Do góry nogami wiszę, krew napływa mi do głowy,  krztuszę się, muszę być cały czerwony na gębie, sarmackie brzuszysko mi się sponad paska wylewa, a pode mną wielkie mrowisko, a nawet dwa, bo widzę jak czerwone mówki gryzą się z czarnymi. Jeszcze nie wykapowały, tyle dobrego, że dwadzieścia centymetrów wyżej wisi kąsek smaczniejszy od tych listków, o które wojny toczą od pokoleń, tym kąskiem smakowitym jestem oczywiście ja,  ale co to będzie jak się zorientują i przerwą wojaczkę?

Ci, co to mnie tu powiesili, płonący pentagram wbili tuż przy świętym dębie, bioszkodnicy niedouczeni. Żeby się nie rozhajcował, bo wtedy już będzie naprawdę źle. Coś też osy i muchy zaczynają latać wokół mnie, czyżbym już cuchnął rozkładem?

W poszukiwaniu źródeł prawdziwej polskości całą Prerię przewędrowałem, noclegów szukając u ludku tutejszego, biednego, skromnego i po staropolsku gościnnego. Nie zginęła całkiem kultura mazowieckich chudopałków, nie rozpłynęła w zalewie zdradzieckiego chłopstwa, co to zrzeczenie pańszczyzny od obcych carów brało, na Polskę plując, dosłownie też, własną śliną co dzień Matkę znieważając. Na proste, z trzech nieheblowanych desek zbite, stoły wjeżdżały potrawy najsmakowitsze, dostarczane białymi rękami uwarkoczewionych dziewoj, czym chata bogata, w dzień i w nocy, czego tu nie zrelacjonuję, bo moje wspomnienia będą kiedyś lekturą szkolną i po cóż przyszłych redaktorów nieobyczajnością frasować?

Dobrze niemożebnie więc było, kiedym, zmęczony już z leksza bimbrem okowicznym, ruszył na zwiedzanie obór i stodół w gospodarstwie mnie tak hucznie przyjmującym. I w klatce najdalszej stwór jakiś nie polski był, że kot to z daleka było widać, ale czemuż to taki wielki – zapytywałem się w duchu. Pantera – dumnie wskazał syn gospodarza – najprawdziwsza pantera. Pijany byłem, to zacząłem się wykłócać, że pantera to zwierzę nie bardzo narodowe, że polskie to ryś lub żbik, a najpewniej wilk, ale nie pantera, łypnął na mnie jednym okiem, drugie wrzód nie leczony mu przykrywał, i zaczął ojców z fuzją wołać. Stary przybiegł, na muszkę mnie wziął, a ten bastard wielką nokię skądś wyciągnął i do Płocka, po wybieraniu numeru rozpoznałem, zadzwonił.

No i przyjechał Magister, niby z miejska ubrany, a jedna sitwa. I orzekł, że kto Pantery nie szanuje, ten na karę najsroższą zasługuje. No i wiszę. Mogło być gorzej, mogło być jak w ruskim filmie, a to tylko taki żart, pocieszam sam siebie, i zaraz przyjdą mnie uwolnić. A jak nie oni, to dobrzy ludzie z ludku okolicznego, w drodze na pola, mnie odetną.

Muszą, prawda?

Gratulacje dla Gorzowa

Witam serdecznie. Nazywam się Małgorzata i opowiem państwu jak być perfekcyjnym prawnikiem we własnym domu, nieprawdopodobnie korekt w dzisiejszych trudnych, zmieniających się czasach. Oto mój partner, Radziu,  wi ar polisz Bekhams, i wspólnie przeprowadzimy was przez meandry elegancji…

Brawo, kurwa!

Porządek w każdym domu jak i życiu osobistym zaczyna się w łazience. Ileż moich związków się rozpadło przez, jako niesamowicie szczera osoba, mogę to przyznać, przez źle wyczyszczone fugi, wielokroć po udanej przygodzie chyłkiem wymykałam się świtem, zniesmaczona, i tyle mnie widział… No chyba, że spotkaliśmy się później na ściance, Warszawa to małe miasto, ale odbiegam od tematu… W celu dokładnego umycia łazienki udajemy się na pobliski targ warzywny i szukamy chętnej Ukrainki, wręczamy szare mydło i zużytą szczoteczkę do zębów, wypuszczamy z łazienki po pięciu godzinach, sprawa się komplikuje, jeśli nie mamy w domu osobnej toalety. Kogo nie stać nawet na Ukrainkę, może kupić serię diwidi z moim programem, w atrakcyjnej cenie, po zakończeniu pokazu.

Wyjazd, wyjazd!

Jako prawnicy na finiszu edukacji już doskonale wiecie co jest najważniejsze w tym zawodzie – gruby, skórzany portfel… a, donoszą mi z reżyserki, że też dobra, skórzana teczka…  no i oczywiście zabójcza fryzura, Radziu, pokaż się panom, i apaszka finezyjnie owinięta wokół szyi, no rzecz jasna skuteczne perfumy, dyskretnie roztaczające woń rześkiego grejpruta i szczyptę aromatycznego cynamonu dziesięć metrów dalej, Radziu, pstryknij panom… cudowny, prawda? Aż żal, że już nie będziecie dłużej jeździć na studia tramwajem, tylko własnymi limuzynami, Radziu pokaż panom zdjęcia.

RM Pako Lorente!

Widzę na sali też panie i jeśli po pięciu latach nadal nie wiecie jak bogato się ożenić i następnie jak najkorzystniej rozwieść, to traciłyście tu tylko czas i nie jestem w stanie  w ogóle wam pomóc. Ewentualnie możecie się zgłosić na casting do drugiej serii mojego najnowszego programu, jak już wrócę z Azji, w nowej ramówce. Jadłam węża…

Już nie ma czasu, gramy na chaos!

Im więcej rzeczy umiesz, im więcej książek przeczytasz, im więcej dobrych dań zjesz, tym bardziej jesteś bogata, tym bardziej możesz osiągnąć więcej. To wszystko połączone razem daje obraz nowoczesnej, pewnej siebie fajnej, zrealizowanej, spełnionej kobiety, tak o sobie myślę. Studia jednego syna już opłaciłam, teraz zarabiam na studia drugiego, mam teraz mniej mejkapu. To było dla nas bardzo miłe doświadczenie. Bez Radzia nigdy, to jest jedyna refleksja…

Cóż mogę powiedzieć po takim spotkaniu? Szybko stracone trzy bramki ustawiły mecz. Walczyliśmy. I gratulacje dla Gorzowa!

Na Prerii

Blady, pomniejszy bóg, aktualnie, na szczęście niezdający sobie z tego sprawy, okrutnie pomniejszony, siedział na werandzie swej hacjendy, bujał się w fotelu, ssał fajkę z łupiny kartofla i niemiłosiernie się nudził. Jak okiem sięgnąć nic się nie działo. Przepastna pustynia nużyła wzrok, w cieniu skarłowaciałych kaktusów skrywały się jedynie skorpiony i żmije zygzakowate, strzelać do nich odechciało mu się już lata temu i od tego czasu skałkowa flinta, jeszcze po dziadku, stała i rdzewiała w sławojce. Fotel skrzypiał z każdym wahnięciem i Blady oddawał się ostalgii, wspominając epokę, w której był jeszcze młodym człowiekiem, a nie porzuconym, odartym z prestiżu, podstarzałym bogiem.

W marcu, kiedy pojawiały się pierwsze mocniejsze płomienie słońca, nadchodziła pora by w końcu dać młodszym siostrom spokój, trzeba było zleźć spod skór z pieca. Nie tylko znużenie nadmiarem rodzinnego hedonizmu skłaniało mieszkańców pegieeru do opuszczenia chat, na przednówku kończyły się zapasy pożywienia, w geesie w ludzkiej cenie sprzedawano tylko zapałki i „Twój weekend”, na resztę asortymentu pozwolić sobie mogli jedynie zagubieni wśród Prerii zniewieściali przybysze z dekadenckich miast na dalekim horyzoncie. Przed Wielkanocą cała wioska ruszała na wielkie polowanie, tropem przybywających na coroczne rytuały płodności metaluchów. Ich stada pozostawały łatwym celem, oprócz ramonesek i solidnych skórzanych butów, łowy te przynosiły sporo delikatnego mięsa i zdrowych kości na szkielety przyzagrodowych łaźni, bo metaluchy choć głupie, to młode wtedy były, nie to co teraz…

Wiosna pobudzała więc corocznie naturę do życia, zwiastowała również nadejście przeróżnych biblijnych plag. Najstraszliwszą z nich był corocznie rój komorników,  budzących się do życia po okresie ochronnym. na szczęście dzięki wielowiekowemu doświadczeniu preriowi tuziemcy nauczyli się z nimi radzić. Jak nie pomagało spicie bimbrem, ani spięte gumką ruloniki banknotów przesłane przez zagubione w wielkim mieście najstarsze dzieci i takiż komornik nadal w stareńkiej singerowskiej maszynie do szycia po prababce widział nowoczesne traktorzysko, to lądował w zagrodzie dla nierogacizny. Sympatyczne czworonogi jesienią spędzano i urządzano wielki przemarsz na południe, ku granicom tajemniczej krainy Ślunskiem zwanej, gdzie na wpół ślepe, mrużące oczy w świetle, gnomy kopalniane przerabiały je na żymloki i krupnioki, bo tu na Wielkiej Prerii, nikt by mięsa karmionej komornikami świni do ust nie wziął, nawet w czasach najstraszniejszego głodu. Komornicy to nie szlachetne, dumne, karmione sucharami, wolno biegające po stepie i lasach metaluchy, ich nieetyczna profesja czyniła ich niejadalnymi, takie to było jedyne tabu tej krainy. Antropo- i etnologowie mieliby  gdzie wydawać ministerialne granty, gdyby nie dawali się łapać w najprymitywniejsze wnyki na samym początku badań.

Aż trafił się komornik z samiuśkiego Płocka, co z pozoru wyglądał jak typowy mieszczuch, w garniturze i z plecaczkiem przyjechał, w białym oplu astrze, i w butach za dwie stówy miedzę ogarniał. Nie dał się przepić, do rana grilla pilnował, pieniądze wziął, łachudra, ale spłaty długu nie chciał prolongować, przed wrzuceniem do świń wybronił go zwierz straszliwy, co to go na smyczy przedtem trzymał, kot jakowyś, albo i nie kot, podśpiewywał sobie „Fir of de dark” przy tej rzezi, najstarsi preriowcy nie wiedzieli cóż to za dziwo: komornik-metaluch? takie coś w przyrodzie nie występuje, żegnali się więc w przestrachu i padali przed nim na kolana. Tak to niebiosa zyskały nowego boga, Księcia Mazowieckiego, bo w tamtych czasach to ludzie wybierali sobie bogów, a nie odwrót i skończył on z praktyką polowań na metaluchów, obdarzając swój lud recepturą mąki z  żołędzi i techniką pozyskiwania pożyczek w Providencie na dowód osobisty nieżyjącej babki.

Wróciło życie na Prerię!

@mlaxis, jak się sprawuje nowa kuweta? Mi już była nie potrzebna, Julka i Margot mają nowe;))))

Bóg pomniejszony

Blady, osławiony w całej Galaktyce pomniejszy bóg, jak co piątek narozrabiał w charakterystycznym dla siebie sposób – nałykał się przed weekendem nielicencjonowanych tabletek i próbował zaczepiać hajskuleczki ze Szkoły Czerwonego Półksiężyca w przerwie reklamowej ulubionego serialu,  takiż to ubaw na miarę jego  możliwości i oczekiwań – tym razem jednak trafiło na kuzynkę siostry brata jednego z urzędników Sekcji Karalnej Bogów, więc sprawy nie dało się zatuszować. Próbował się bronić lewym L-4 i chronicznymi bólami w krzyżu, przyprowadził nawet swego dziecięcego kompana Jezuska, by poświadczył za niego, na nic się zdały te wykręty i prawnicze kombinacje, został skazany na dziesięcioletnią banicję na planecie Kupa w układzie Piasku.

„Cóż to dla mnie dziesięć lat”, pomyślał kopiąc kamień przed sobą, „Tylko dziewczęta będą  zdekomunizowane jak wrócę”, zafrasował się trochę, „No, ale będę jakieś inne wiotkie szatynki”, gęba mu się rozjaśniła w szelmowskim uśmiechu. Planeta, co tu ukrywać, nawet mu się podobała – płaska jak stół, trochę zanadto piaszczysta, ale gdzieniegdzie połyskiwały czarnoziemy jak na Prerii, rodzinnej planecie Bladego. Nawet zapach w powietrzu unosił się znajomy, coś jakby obornika wczesną wiosną, kiedy to z całym klanem ruszali polować na bizony. Zaczynał w nagonce, jako pięciolatek, by po osiągnięciu wieku dojrzałego zostać myśliwym pełną gębą – odpalenie bizona na styk zajmowało mu pół minuty, a rozkręcenie zdobyczy na części maksymalnie pół dnia. Po udanych łowach mógł nic nie robić do następnej wiosny: włóczył się po okolicy, pił bimber, świętował i łapał, na skóry, wobec braku oposów i piesków preriowych, metaluchów. Teraz, na wygnaniu,  nostalgicznie wspominał pierwsze eksperymenty seksualne i aż łza pociekła mu po nosie, ileż to wieków jego bracia i siostry nie żyją? Będzie z piętnaście, w przyszłym miesiącu, sprawnie porachował na palcach.

„Weź się w garść, Blady”, ostrzegawczo syknął do siebie, „Najwyższy czas poszukać miejsca pod hacjendę, niewczesne wspominki”. Jeśli Blady był z czegoś w swoim życiu szczególnie dumny, to z tego że sam siebie wyciągnął z pegieeru, z zafajdanego Peryferyjnego Gwiazdozbioru Rozpaczy, sam zaprojektował i wybudował osobiste schody do nieba i, po wielu przygodach, zyskał boski status oraz pewną sławę w galaktykach. Ba, jego program „Snop z Prerii” był przez długich pięć sezonów najpopularniejszym reality show w całym Kosmosie, a jego wysmakowane, wielokulturowe i wielopiętrowe gry intertekstualne weszły na stałe do języka polskiego, lingua franca Wszechprzestrzeni. Pokaże tym ramolem, jak tylko wróci, kto jest młodzieńczym bogiem, zdolnym do rzeczy wielkich i bez żadnych zahamowań, pieprzyć taką wybiórczą moralność… Postawił wysoko kołnierz płaszcza i opatulił mocniej szalem, bo coś właśnie przesłoniło jedno z trzech słońc planety zesłania, zerwał się silny wiatr i pomrukiwał jakby z kocia, a ziemia zdawała się trząść mu pod nogami.

Margot, Julka, coście narobiły w tej kuwecie? Wynocha!  (…) Haroldzie, nie uważasz, że to trochę zbyt okrutna kara, trącąca osobistą zemstą?

Hałda

Jesienne słońce zachodziło krwawą czerwienią. Bezpańskie psy skowyczały tęsknie w oddali, zapóźnione dziki chyłkiem przemykały ku zagajnikom, gołębie oddawały królowanie nad podniebną przestrzenią nocnym łowcom. W biedaszybach na horyzoncie brudni, obszarpani ludzie kończyli harówkę na dziś, noga za nogą wlekąc się do ziemianek wkopanych w północne zbocza, na których śnieg wiosną topniał kilka tygodni wcześniej niż po drugiej stronie osuwiska. Wielkookie dzieci o twarzach przeoranych znużeniem wpatrywały się w rodziców pustym wzrokiem, naznaczone wielowiekowym doświadczeniem przodków, pokoleniami harówki bez najmniejszego błysku nadziei na odmianę losu.

Przez rozpaczliwą, a jednak hipnotyczną w swej czarniawej powtarzalności, pustkę wędrowało dwóch mężczyzn. Długie płaszcze nie maskowały fatalnego stanu ich miejskich ubrań, kompletowanych najwidoczniej w pośpiechu. Wyższy podpierał się sękatym kijem, nad kapeluszem triumfalnie powiewało kurze pióro, nad brodą migotały dobroduszne oczy. Niższy, bosy i z głęboko naciągniętą czapką-uszanką niósł na plecach wielką torbę. Zatrzymał się na chwilę.

Idymy dalej?

Tak. Tam, po prawej, widać ognisko.

Rzeczywiście, nad suchą, dziko rozrośniętą trawą dwa kilometry na wschodzie, unosiły się kłęby dymu, coraz słabiej widoczne, przytłaczane granatowym majestatem zmierzchu.

Dyć niy bydo to chachory?

Zobaczymy, Alojz.

Przez następne pół godziny słyszeli jedynie swoje przyspieszone oddechy i szelest parującego ortalionu, na hałdzie temperatura obniżała się nocą gwałtownie. Słońce całkiem znikło za krawędzią odwiecznego płaskowyżu. Formacje kamieni pozostałych po wydobyciu węgla rzucały fantazyjne cienie, utrudniając drogę i tak już zmordowanym wędrowcom. W wyrobisku, przed jednym z nieczynnych szybów, huczało wielkie ognisko, rzadki widok w tej krainie, w której każdy kawałek węgla był świętością, i na sprzedaż.

Dobry wieczór.

Gluck Auf.

Mężczyzna przy ognisku skinął głową, ręką wskazując na ławę po drugiej stronie.

Rozgoście się. Poczęstujcie żurem.

Nad ogniem, na trójnogu, wisiał żeliwny kociołek. Bardziej obszarpany z wędrowców wyciągnął ze swego plecaka dwie aluminiowe menażki. Jedli w milczeniu, dyskretnie przyglądając się gospodarzowi. Nawet tak doświadczeni wędrowcy nie potrafili rozpoznać, kim może być, a była to podstawowa umiejętność w ich świecie, w którym szybkość reakcji decydowała o życiu i śmierci. Łowcą? Sędzią? Kapłanem? Najwyraźniej czytał w ich myślach.

Jestem Halba. A to Woytek. Chodź że tukej, nie chowaj się przed gośćmi, lebrze.

Dopiero teraz dostrzegli drugiego człowieka, skrytego dotychczas w wejściu do biedaszybu. Powolnym krokiem zbliżył się do ognia. Łysy, straszliwie wychudzony, ubrany jedynie w kamizelkę odblaskową, sprawiał przygnębiające wrażenie, zwłaszcza przy olbrzymie jakim był jego kolega, który nagle jakby jeszcze urósł. Cylinder na głowie Halby połyskiwał aksamitnie, wyjściowy frak wyglądał jakby ledwie co wyszedł spod ręki najlepszego londyńskiego krawca. Metodycznie głaskał Woytka po głowie.

Okrutne nastały czasy, pra dżentelmeni? Kiedyś i tu mieliśmy cywilizację, opiekę społeczną, dotacje państwowe. Jak szybko umiera kultura, kiedy pojawia się chaos, jego ręka coraz szybciej przesuwała się po czaszce Woytka. Kręcą się i po hałdzie różni wykolejeńcy, zbóje, gotowi bliźniemu albo i bratu rodzonemu, rzucić się do gardła za garść miedziaków, worek węgla zrabować.

Żur jak mojej omy, zjodbych i szałotu z żymłą, bardziej obszarpany próbował przerwać mowę Halby, ten tylko na moment wstrzymał potok słów.

Ja, gotowany na kościach. Upadek człowieka, zaśmiał się zgryźliwie, cóż to był za wspaniały problem, wtedy, tam daleko w wielkich miastach, ileż na ten temat zapisano stron, atramentem, a pustych. Ten tu nasz Woytek też pisał, jego ręka delikatnie pieściła zarośnięty policzek kompana, wojował, wierzył w lepszy świat, bez Boga, winy, kary i odkupienia. I cóż z tego wynikło? Wstał i okręcił się wokół własnej osi, uśmiechając się  drapieżnie.

Akcent olbrzyma stawał się nierozpoznawalny. Nie był to czysty język polski, nie był to też wykoślawiony dialekt śląski, jaki panował w tych stronach od niepamiętnych czasów. Przemawiało przez niego coś starszego niż człowiek, straszniejszego niż ludzkość. Cienie falowały coraz gwałtowniej. Głos brzmiał metalicznie, bez litości. Tak, kiedyś byliśmy ludźmi, ciągnął, niezrażony lękiem malującym się coraz wyraziściej na twarzach rozmówców, wręcz karmiąc się paniką przybyszy. Zacisnął potężne dłonie na szyi Woytka.

Ktoś chce jeszcze żuru?, zapytał odsuwając sztywniejące już ciało trochę dalej.

Parno

Leżę rozciągnięty na deskach i nie mam siły wstać, gorące powietrze drapie mnie w gardle, z oczu ciekną mi łzy, z nosa nie napiszę co takiego,  w każdym razie jest to mocno zielonkawe, w kłębach pary i dymu ledwie dostrzegam duży palec, lewa to czy prawa stopa? wpatruję się weń wnikliwie jak pewien poseł w Warszawę, rozmyślając, jak bohaterowie pana Hrabala o życiu i jego niezrozumiałych kolejach, na samo wspomnienie tego słowa łzy, tym razem rozpaczy, ponownie ciekną mi ciurkiem po twarzy.

Oto ja, wasz bezimienny narrator, którego zostawiliście na bocznicy kopalnianej, a znajdujecie, o zgrozo, na bocznicy życia. Została bowiem zerwana owa mistyczna nić łącząca losy mojej familii, od wieku z górą, z kolejnictwem, w sposób nagły, niespodziewany i bezmiernie niezasłużony, pozostaję bowiem absolutnie niewinny. I tylko Poloki, ciule jedne, muszą robić larmo o głupi wagon węgla, co gdzieś się rzekomo stracił za mojej szychty i nie mogą się go doliczyć, gupieloki, nic dziwnego, że nie mogą porachować, jak żech go sprzedoł, ale żeby od razu za takie coś z roboty wyciepywać?! I to bez żadnej odprawy, w związkach, kaj żech płacił składki od samej zawodówki, ledwo po mordzie nie dali i kazoli wydupcać, won z oczu iść i rzykać do Matki Piekorskiej, że nikt nie chce z tego robić haji, bo dobrą zmianę mamy i rychtig Wielka Polska trzeba w pieruna budować.

Nie dość co by to było nieszczęcśiów, bo przyłaża do chałupy, klucz w zamek wsadzom i nie pasuje. Drzwi moje, patrza, ja, stoi Guinther Bezimienny – stary na starość wrócił do imienia ze chrztu – na tabliczce potatowej, ale klucz jak nie pasuje, tak nie pasuje. Zagadka jakaś. Klupia i „otwierej Andzia” – wołom, słysza jakieś kroki w przedpokoju, ale duże jakowyś, nie babskie i staje przede mną kark wielki, o taaaaaki!, dwa metry na półtorej, nic nie mówi, ino spode grzywki zerko. „Przepraszam, pomyłka”, szepcę i już mnie nie ma. Po schodach leca jak anioł, biję wszelkie rekordy anielskiej prędkości, się kurwa pomyliłem, to nie grzywka była, tylko taki kosmyk co sobie teraz wszystkie chłopy na czubku głowy zostawiają, nawet dresy, za co w 94 wpierdol byłby pewien i zasłużon, na Lipinach i w Chropaczowie, a nawet na Wolce.

Frelka, niech ją skarbniki i  Jadwiga wyklną, jak ino mnie z roboty pogonili, przygruchała sobie chłopa z bojówki Ruchu i wszystkie klamoty z chałpy wyciepła, a mieszkanie to mioł żech po rodzicach, własnoręcznie wykupione. Poszedł żech na Solną, kaj żech mioł iść, policjanci byli nawet mili, zaczęli spisywać, aż się personaliów owego skina nie dopytali i jak nie zaczną pałować i na 48 godzin w anzlu zamkli, jako element niepewny, włóczęgowski i antypatriotyczny, tak stoi w papiórach.  Bo to persona ważna jest na Śląsku, a my teraz dobrą zmianę mamy i rychtig Wielka Polska trzeba w pieruna budować.

Ja wam dam Polskę, lebry jedne, zakład, że nie wytrwa stu lat złączenia z macierzą piastowską, tak żeście mnie wnerwili! Każden kamień, każda bryłka wungla krzyczą tukej o prastarej historii tej ziemi, przez ludek spokojny i pracowity ludzkości ofiarowany, ale nie na zmarnowanie, yno ku Pana Jezuska zmiłowaniu i wiecznej chwale Wielkiego Wulnego Ślunska. To nie Mazowsze, gdzie panowie po karkach szlachty zagrodowej do chłopskich chałup włazili, by baby chędożyć. Tu mieliśmy wodę i sracze, kiedy za Brynicą się na pole za potrzebą łaziło! Czy zimą, czy latem, a żubr w gołą dupę gryzł. Cywilizacja rzymska, Karol Wielki, Krupp i krupnioki…

Nie miał żech sie kaj podziać, na szczęście wspomniało mi się, że starka mi klucze z ogródków działk0wych zostawiła, koty dokarmiać, teraz jesienią, jak ją w krzyżu ciągnie, leża więc teraz na pryczy w laubie, ogień w kozie buzuje, tylko trochę ten dym mnie martwi, duchota straszliwa, za oknem przymrozek i po stokroć przyznaję rację moim internetowym kolegom, Jakubowi i Kamilowi, że baby to najczystsze zło, mam dość tego całego systemu, jeśli Szwejk mógł żyć ze sprzedaży piesków, to ja będę handlował kotami albo założę portal z całą prawdą..

Może chce ktoś jednego? Na cmentarzu znaleziony, miauczy przymilnie, obróżka z dzwoneczkiem, śliczny, cały bielutki, tylko ma brązowo-beżowe plamy na grzbiecie. Jak nikt nie weźmie, to zawsze mogę go zjeść. Jak Thorgal w Zdradzonej czarodziejce.