Kiedy rozpoczynałem oficjalną karierę literacką, oczywiście spodziewałem się natychmiastowego napływu rzeszy wiernych fanów, w końcu w dzisiejszych czasach upadku obyczajów i krachu kultury prawdziwa sztuka broni się sama, świecąc jak perła w zalewie szmiry, literatury sprzedajnej i, nie bójmy się tych słów, cynicznej grafomanii promowanej przez obce ambasady. Będę pisał po polsku i po polsku! – takież to przyjąłem założenie, nie uchylając się od najtrudniejszych spraw i problemów polskich, kontynuując linię najwybitniejszych twórców wolnej Rzeczypospolitej, wcześniej Wielkiego Lechistanu, bo też nasza cywilizacja, w brew temu co mówi tzw. nauka, tysiące lat sobie liczy i to my zabiliśmy ostatniego dinozaura, czego świadectwem choćby słynna legenda.
Manewrowałem więc pomiędzy wrodzoną głupotą moich kolegów po fachu, a jawnym zaprzaństwem, mozolnie poszukując praźródeł prawdziwej polskości. I tak to zawędrowałem na Prerię.
Cóż za cudowne przestrzenie dla wolnego ducha! Po horyzonty rozciąga się mazowiecka ziemia, od tysięcy lat uświęcany krwią bohaterów sam środek Europy, zapomniana i wielokroć zdradzona, kolebka. Duchy traw szepczą o pomordowanych, o obcych najazdach, o Gotach i Rzymianach, Krzyżakach i Litwinach, Niemcach i Rosjanach, co tu znaleźli jedyną możliwą karę za ręki podniesienie na glebę świętą. Majowe łąki i jesienne bagna, oto polskość w swej pełnej krasie tętniąca, jedyna możliwa, nieujarzmiona, niepokonana, nieulękła. Nie da nauczyć się tego w gimnazjum, tu trzeba się pokłonić, ziemię wziąć w dłonie, pokruszyć, powdychać.
I jedno jedyne drzewo, ostatni prastary dąb ze słowiańskich gajów, co nie padł pod wichrami, ani siekierami barbarzyńców. Każdego Polaka to widok rozczulający, w piastowskim DNA od stuleci zapisany jak wódka czy chleb solą posypany.
A na tym drzewie wiszę ja i mi się to kurwa absolutnie nie podoba! Do góry nogami wiszę, krew napływa mi do głowy, krztuszę się, muszę być cały czerwony na gębie, sarmackie brzuszysko mi się sponad paska wylewa, a pode mną wielkie mrowisko, a nawet dwa, bo widzę jak czerwone mówki gryzą się z czarnymi. Jeszcze nie wykapowały, tyle dobrego, że dwadzieścia centymetrów wyżej wisi kąsek smaczniejszy od tych listków, o które wojny toczą od pokoleń, tym kąskiem smakowitym jestem oczywiście ja, ale co to będzie jak się zorientują i przerwą wojaczkę?
Ci, co to mnie tu powiesili, płonący pentagram wbili tuż przy świętym dębie, bioszkodnicy niedouczeni. Żeby się nie rozhajcował, bo wtedy już będzie naprawdę źle. Coś też osy i muchy zaczynają latać wokół mnie, czyżbym już cuchnął rozkładem?
W poszukiwaniu źródeł prawdziwej polskości całą Prerię przewędrowałem, noclegów szukając u ludku tutejszego, biednego, skromnego i po staropolsku gościnnego. Nie zginęła całkiem kultura mazowieckich chudopałków, nie rozpłynęła w zalewie zdradzieckiego chłopstwa, co to zrzeczenie pańszczyzny od obcych carów brało, na Polskę plując, dosłownie też, własną śliną co dzień Matkę znieważając. Na proste, z trzech nieheblowanych desek zbite, stoły wjeżdżały potrawy najsmakowitsze, dostarczane białymi rękami uwarkoczewionych dziewoj, czym chata bogata, w dzień i w nocy, czego tu nie zrelacjonuję, bo moje wspomnienia będą kiedyś lekturą szkolną i po cóż przyszłych redaktorów nieobyczajnością frasować?
Dobrze niemożebnie więc było, kiedym, zmęczony już z leksza bimbrem okowicznym, ruszył na zwiedzanie obór i stodół w gospodarstwie mnie tak hucznie przyjmującym. I w klatce najdalszej stwór jakiś nie polski był, że kot to z daleka było widać, ale czemuż to taki wielki – zapytywałem się w duchu. Pantera – dumnie wskazał syn gospodarza – najprawdziwsza pantera. Pijany byłem, to zacząłem się wykłócać, że pantera to zwierzę nie bardzo narodowe, że polskie to ryś lub żbik, a najpewniej wilk, ale nie pantera, łypnął na mnie jednym okiem, drugie wrzód nie leczony mu przykrywał, i zaczął ojców z fuzją wołać. Stary przybiegł, na muszkę mnie wziął, a ten bastard wielką nokię skądś wyciągnął i do Płocka, po wybieraniu numeru rozpoznałem, zadzwonił.
No i przyjechał Magister, niby z miejska ubrany, a jedna sitwa. I orzekł, że kto Pantery nie szanuje, ten na karę najsroższą zasługuje. No i wiszę. Mogło być gorzej, mogło być jak w ruskim filmie, a to tylko taki żart, pocieszam sam siebie, i zaraz przyjdą mnie uwolnić. A jak nie oni, to dobrzy ludzie z ludku okolicznego, w drodze na pola, mnie odetną.
Muszą, prawda?