Jesienne słońce zachodziło krwawą czerwienią. Bezpańskie psy skowyczały tęsknie w oddali, zapóźnione dziki chyłkiem przemykały ku zagajnikom, gołębie oddawały królowanie nad podniebną przestrzenią nocnym łowcom. W biedaszybach na horyzoncie brudni, obszarpani ludzie kończyli harówkę na dziś, noga za nogą wlekąc się do ziemianek wkopanych w północne zbocza, na których śnieg wiosną topniał kilka tygodni wcześniej niż po drugiej stronie osuwiska. Wielkookie dzieci o twarzach przeoranych znużeniem wpatrywały się w rodziców pustym wzrokiem, naznaczone wielowiekowym doświadczeniem przodków, pokoleniami harówki bez najmniejszego błysku nadziei na odmianę losu.
Przez rozpaczliwą, a jednak hipnotyczną w swej czarniawej powtarzalności, pustkę wędrowało dwóch mężczyzn. Długie płaszcze nie maskowały fatalnego stanu ich miejskich ubrań, kompletowanych najwidoczniej w pośpiechu. Wyższy podpierał się sękatym kijem, nad kapeluszem triumfalnie powiewało kurze pióro, nad brodą migotały dobroduszne oczy. Niższy, bosy i z głęboko naciągniętą czapką-uszanką niósł na plecach wielką torbę. Zatrzymał się na chwilę.
Idymy dalej?
Tak. Tam, po prawej, widać ognisko.
Rzeczywiście, nad suchą, dziko rozrośniętą trawą dwa kilometry na wschodzie, unosiły się kłęby dymu, coraz słabiej widoczne, przytłaczane granatowym majestatem zmierzchu.
Dyć niy bydo to chachory?
Zobaczymy, Alojz.
Przez następne pół godziny słyszeli jedynie swoje przyspieszone oddechy i szelest parującego ortalionu, na hałdzie temperatura obniżała się nocą gwałtownie. Słońce całkiem znikło za krawędzią odwiecznego płaskowyżu. Formacje kamieni pozostałych po wydobyciu węgla rzucały fantazyjne cienie, utrudniając drogę i tak już zmordowanym wędrowcom. W wyrobisku, przed jednym z nieczynnych szybów, huczało wielkie ognisko, rzadki widok w tej krainie, w której każdy kawałek węgla był świętością, i na sprzedaż.
Dobry wieczór.
Gluck Auf.
Mężczyzna przy ognisku skinął głową, ręką wskazując na ławę po drugiej stronie.
Rozgoście się. Poczęstujcie żurem.
Nad ogniem, na trójnogu, wisiał żeliwny kociołek. Bardziej obszarpany z wędrowców wyciągnął ze swego plecaka dwie aluminiowe menażki. Jedli w milczeniu, dyskretnie przyglądając się gospodarzowi. Nawet tak doświadczeni wędrowcy nie potrafili rozpoznać, kim może być, a była to podstawowa umiejętność w ich świecie, w którym szybkość reakcji decydowała o życiu i śmierci. Łowcą? Sędzią? Kapłanem? Najwyraźniej czytał w ich myślach.
Jestem Halba. A to Woytek. Chodź że tukej, nie chowaj się przed gośćmi, lebrze.
Dopiero teraz dostrzegli drugiego człowieka, skrytego dotychczas w wejściu do biedaszybu. Powolnym krokiem zbliżył się do ognia. Łysy, straszliwie wychudzony, ubrany jedynie w kamizelkę odblaskową, sprawiał przygnębiające wrażenie, zwłaszcza przy olbrzymie jakim był jego kolega, który nagle jakby jeszcze urósł. Cylinder na głowie Halby połyskiwał aksamitnie, wyjściowy frak wyglądał jakby ledwie co wyszedł spod ręki najlepszego londyńskiego krawca. Metodycznie głaskał Woytka po głowie.
Okrutne nastały czasy, pra dżentelmeni? Kiedyś i tu mieliśmy cywilizację, opiekę społeczną, dotacje państwowe. Jak szybko umiera kultura, kiedy pojawia się chaos, jego ręka coraz szybciej przesuwała się po czaszce Woytka. Kręcą się i po hałdzie różni wykolejeńcy, zbóje, gotowi bliźniemu albo i bratu rodzonemu, rzucić się do gardła za garść miedziaków, worek węgla zrabować.
Żur jak mojej omy, zjodbych i szałotu z żymłą, bardziej obszarpany próbował przerwać mowę Halby, ten tylko na moment wstrzymał potok słów.
Ja, gotowany na kościach. Upadek człowieka, zaśmiał się zgryźliwie, cóż to był za wspaniały problem, wtedy, tam daleko w wielkich miastach, ileż na ten temat zapisano stron, atramentem, a pustych. Ten tu nasz Woytek też pisał, jego ręka delikatnie pieściła zarośnięty policzek kompana, wojował, wierzył w lepszy świat, bez Boga, winy, kary i odkupienia. I cóż z tego wynikło? Wstał i okręcił się wokół własnej osi, uśmiechając się drapieżnie.
Akcent olbrzyma stawał się nierozpoznawalny. Nie był to czysty język polski, nie był to też wykoślawiony dialekt śląski, jaki panował w tych stronach od niepamiętnych czasów. Przemawiało przez niego coś starszego niż człowiek, straszniejszego niż ludzkość. Cienie falowały coraz gwałtowniej. Głos brzmiał metalicznie, bez litości. Tak, kiedyś byliśmy ludźmi, ciągnął, niezrażony lękiem malującym się coraz wyraziściej na twarzach rozmówców, wręcz karmiąc się paniką przybyszy. Zacisnął potężne dłonie na szyi Woytka.
Ktoś chce jeszcze żuru?, zapytał odsuwając sztywniejące już ciało trochę dalej.