Nasz ośrodek przechodził w ostatnim roku liczne zaburzenia wieloletniego porządku, zmiany profilu działalności, rewolucje i reformy (co starałem się zgodnie z prawdą zrelacjonować), a także etapy manii seksualnej i religijnej (co dyskretnie pominąłem w swych notatkach), jednak w tym wariactwie jedna rzecz była constans – spokój panienki Marty i jej ludzkie obejście z pensjonariuszami w tym, długimi okresami tak bywało, nie da się ukryć, antyludzkim ośrodku. Jej pogodne usposobienie, brak zahamowań towarzyskich, urok osobisty i wrodzona inteligencja sprawiały, że nasz oddział mógł funkcjonować nawet w najcięższym okresie, tak zwanej jesieni średniowiecza, kiedy to procesje biczowników mijały się z grupkami pensjonariuszy zmierzającymi na seanse leczniczego sadomaso, bardziej nieśmiali chowali się po piwnicach i schowkach na miotły.
Oczywiście panienka Marta to nie sam cukier, słodkości i różne śliczności, bo jak każda kocia mama potrafi dać awanturującemu się delikwentowi w nos, czasem w sensie metaforycznym, ale i jak najbardziej dosłownym! Wszyscy się w niej podkochiwaliśmy, czy to z pierwszego, czy drugiego oddziału, maślanym okiem wodzili nawet za nią oddziałowi geje i kurwy wegany, którzy – w zasadzie – nie wiadomo jak tutaj trafili, po korytarzach plotkowano o nowej sensacyjnej terapii, ale pytania o szczegóły spotykały się z gorączkowymi zaprzeczeniami i skierowaniem na sesję elektrowstrząsów. W każdym razie liczył się z jej zdaniem ordynator (zanim sobie polazł), dwaj młodzi doktorowie od terapii symetryzmem (jako jedyna zdawała się rozumieć ich dziwaczne koncepcje), liczni spece od politykierstwa; nawet mój kolega z pokoju, jak wiadomo powszechnie – raczej warzywo – zdradzał oznaki życia w jej obecności, zresztą z reguły nadmierne. Ba, z co błyskotliwszymi podopiecznymi, prowadziła długie, fascynujące, dyskusje, o życiu, filozofii i wutce.
– Ani chybi z nieba spaść musiała – nieśmiało szeptali co bardziej religijni, bardzo nieliczni, współpensjonariusze oraz jeden niegroźny maniak seksualny z Szombergu – I jeszcze mówi językami – zachwycali się inni. Na cud biblijny zaprawdę zakrawało, to co panienka Marta czyniła, z Haroldem. Nie był to nasz stały pacjent, wpadał jednak regularnie na okresowe kuracje i wtedy po lordowsku tłukł wszystkich wokół górniczą szablą, pokrzykując zberezeństwa pseudopolską gwarą. Postać niejednoznaczna, nie wiadomo – bardziej z Dickensa czy Cormakowska, stary człek co nie morze (Bałtyckie), profesor bagienny, ponoć objaśniacz przyszłości i rzekomo niegdysiejszy nasz rodak; miękł jedynie w obecności panienki Marty, dawał się grzecznie w kaftan związać i nie straszył nas więcej biało-czerwonawymi pośladkami.
To już jednak przeszłość. Panienka Marta ma jakoweś inksze problemy i znacznie mniejszą uwagą poświęca nam, bezbronnym i opuszczonym. Nauki skomplikowane pobiera, często nie mając czasu na nic innego poza gotowaniem klusków, a że pogoda zrobiła się obiektywnie paskudna i sensownych butów kupić nie sposób, to nas, hadźko to przyznawać, czasem dręczy wymyślnie z tego niezadowolenia. Nawet uniżonych ulubieńców, co usilnie obmyślają strategie zarobienia dwóch milionów w twardej walucie, by się potem móc rozwieść, traktuje inaczej. Ostatnio obmyśliła, iż „Adaś is the new Marcin”, nie bardzo wiemy, coby to mogło znaczyć, i intensyfikuje kontakty z prawnikami. A ja mam na imię Adam.
Jak z niemieckiej pornoreklamy, cholera mać!