Arabska piękność (7)

18.

… może nie byłem zbyt dobrym człowiekiem, ale nie można też powiedzieć, że jestem bezspornie zły. W medresie miałem same piątki i szóstki, sufi mnie zapraszał do swych prywatnych pokojów (teraz o tym myśląc, może od tego rozpoczął się mój upadek?), byłem pupilkiem wszystkich nauczycieli. A nie była to szkoła w wielkim mieście, taka elitarna, a popegeerowska placówka oświaty, naznaczona czarnobylskim fluidem, co tylko ukazuje jak wielką drogę, nie chwaląc się zanadto, przebyłem, by zostać głównym rachmistrzem tak uznanej spółki giełdowej jak „Bodex. Reimport, kompleksowe usługi dla ludności” (gdzie w biurealu upadlały mnie panie Irenki i Beatki).

Nie ma co ukrywać, już wtedy byłem uzależniony. Od szatynek, polskiego chłamowego podziemnego rapu, sziszy i pełnych krwi seriali z kaganatu. Oglądałem nieprawomyślne filmy, czytałem zakazane książki („Obcy” Kamyka, ta okrutna pochwała egoizmu w realiach śnieżnej zamieci powinna zostać całkiem zniknięta, a śmierć w wypadku to absolutnie najniższy wymiar kary dla autora), zgoliłem brodę, turban wykorzystywałem jako chusteczkę do nosa. Tak naprawdę wykończył mnie jednak stres związany z pracą, brałem coraz większe ilości tabletek, coraz trudniej się  regenerowałem, brałem jeszcze więcej proszków, by w końcu sięgnąć po zakazane środki (albo i nie zakazane).

Aż znalazłem się na ulicy! Sypiałem po bramach, punktach przesyłu ciepła, w ziemiankach. Potrzebowałem coraz większych dawek, brałem wszystko, kupowałem modele do sklejania jak na rynku nie było niczego, bo granice były mocniej pilnowane przez naszą dzielną policję (i słusznie!). Dla kilku miligramów białego lub różowego proszku robiłem straszne rzeczy, kradłem, rabowałem, sprzedawałem się, pracowałem w Biedronce. Ale nigdy nikogo nie zabiłem, tego jednego jestem pewien!!!

W dniu śmierci Al Pucka miałem to szczęście (albo nieszczęście), że już od rana mogłem przygrzać, więc usiadłem na ławeczce w parku przed stadionem naszej Wisełki (która potęgą jest i basta!!!). Słońce przygrzewało, w końcu czerwiec, ostatnia kolejka, niedziela cudów, pozostawałem w sennym półśnie przez cały dzień, aż mnie zatrzymano za zabójstwo. Ale nie zrobiłem tego!!!!!

19.

Ulica Tomska znowu była zakorkowana. Jej bruk rozjeżdżały transportery półgąsienicowe, czołgi klasy Twardy i długie ciężarówki wypełnione żołnierzami obojga płci. Wojskowe konwoje mijały się na rogatkach Płocka, jeden zmierzał na wschód, drugi na zachód, młodzieńcze twarze pod hełmami wciąż wyrażały butę i pewność siebie, które znikną po pierwszych starciach z berserkami lub ruskimi wojami. Na zachodzie trwała tradycyjna wojna podjazdowa, w Moskwie zmarł jednak książę i jak to zwykle przy takich okazjach – inni bojarzy podnieśli łby, węsząc, co by dla siebie wyszarpać. Polska załoga na Kremlu wymagała wzmocnienia, by nie powtórzyła się tragedia sprzed stuleci, kiedy to Polak jadł Polaka, a ludzkie ciała były, dosłownie, bezcenne.

„Nie były to najlepsze dwa lata mojego życia – westchnął pod nosem Marcin El Arafat – a teraz to”. List przyszedł bez adresu nadawcy, spisany na marnym papierze, upstrzony kleksami, jednak zdawał się być prawdziwy; w tym sensie, że nie tylko istniał, ale był autentyczny. El Arafat aż się uśmiechnął wspominając zarówno wykłady profesora Galopka z pierwszego roku jak i samego ekscentrycznego uczonego – z wiecznymi czerwonymi plamami na mankietach i fantazyjnymi skarpetami na stopach. Blademu R. – domniemanemu zabójcy Al Pucka – widocznie udało się go przeszmuglować poza teren ślunskiej gruby, swoją drogą jak na takiego mizeraka, długo pożył w gnomich sztolniach najgłębszych pokładów.

„Domniemanego?  – sahib Marcin kontynuował dialog ze sobą – ten R. to oczywisty degenerat, widać to choćby z samej formuły listu, zakończonego peeesem ZNAJDZIEMY CIĘ I PRZEROBIMY NA PINIATĘ DYNDAJĄCĄ NA WIERZVIE PŁACZĄCEJ!, ale nie wyglądał na typa zdolnego do morderstwa, nawet pod wpływem narkotyków. Ot, drobny kombinator, co wyrwie staruszce torebkę albo zabierze jej emeryturę z konta i przeleje do Panamy. Zabójstwo wymaga jednak pewnej dozy odwagi, heroizmu no i umiejętności, a tymi cechami nie wykazują się nieporadni złoczyńcy w rodzaju R., raczej ofiary losu niż osobistych skłonności.”

El Arafat nie był domorosłym psychologiem, ważył się na takie sądy nie na podstawie książkowej wiedzy, a z własnych wieloletnich obserwacji. Pozostawał jednym z najwybitniejszych praktyków prawa, zarówno koranicznego jak i państwowego, w imperium i tylko dlatego nie zasiadał jeszcze w Trybunale Konstantynopolskim, bo nie potrafił opuścić swojego ukochanego Płocka.

20.

Teraz stał przed potężnym dylematem moralnym.

Pewne rzeczy w liście Bladego R. go szczególnie niepokoiły, wystawiając nie tylko jego honor, ale i odwagę na próbę. Uprawdopodobniały wersję wydarzeń podaną przez mazowieckiego niebieskiego bociana. Wspominał on na przykład, że ciało Al Pucka zostało wyrzucone z czarnego opla przez ludzi w takiż to kontuszach.

W Płocku każde dziecko wiedziało, że takimi samochodami jeździ ochrona Rafinerii. A gdzie Rafineria, tam i służby. Od lat trzymane silną ręką przez pułkownika Kamińskiego vel Babinicza.

Arabska piękność (6)

15.

Mogła być sobie Warszawa, urocze pięćdziesięciotysięczne miasteczko położone w malowniczym zakolu Wisły, nominalną stolicą Północy, jednak nikt nie mógł zaprzeczyć, że serce starego kraju biło w Płocku, prężnej pięciomilionowej konurbacji, mieście z tysiącletnią historią i jeszcze światlejszą przyszłością. Jak we wszystkich współczesnych miastach świata islamu potężne biurowce wyrastały dziesiątkami w centrum, przytłaczając zabytkowe minarety, głos muezzinów jednak niezłomnie płynął nad uliczkami na których sąsiadowały ze sobą stuletnie kawiarnie i ledwo co otwarte punkty obsługi bankowej. I tylko uważny obserwator potrafiłby odgadnąć, że to w tych pierwszych zawierano intratniejsze kontrakty, że wygrywano – i przegrywano – w tych spekulacjach olbrzymie sumy.

Bo też Płock od zawsze był finansowym centrum tego regionu znanego świata. To tu handlowano germańskimi brańcami za czasów pierwszych Piastów, to przez płockie spichrze przechodziło kresowe zboże, to stąd finansowano rewolucję przemysłową na Górnym Śląsku, to tu – już współcześnie – kontrolowano przepływ pieniędzy i surowców ze zhołdowanego Wschodu: niechby jakiś Książę Moskiewski próbował się buntować, to od razu miałby na głowie siły szybkiego reagowania z Płocka, współpracujące ze stałą polską załogą na Kremlu. Złośliwie nazywano miasto szejkanatem, na wzór arabskich satrapii naftowych, mazowieckim, jednak w tym określeniu kryły się również szacunek i podziw dla miejsca w którym byle pucybut mógł zostać milionerem, a stare fortuny rozpływały się w powietrzu (przyznajmy, niezbyt nadającym się do oddychania).

16.

Kontaktem Al Pucka w Płocku był szajch Marcin El Arafat, miły i piękny człowiek, a do tego doskonały prawnik. Głównie to jemu, no i wpływom rodzinnym, Al Puck mógł zawdzięczać, że pobicie porucznika Błaszczaka nad Łabą skończyło się jedynie wydalaniem z wojska. Arafat wykorzystał swą prezencję, no i dogłębną znajomość prawa, by zamącić wysokiemu sądowi, tak się składa że atrakcyjnej brunetce w wieku balzakowskim, w głowie i w ten sposób Al Puck pożegnał się z wojskiem niemal bez strat.

W woju za sobą specjalnie nie przepadali, zupełnie różne osobowości i charaktery, jednak ten proces scementował ich przyjaźń na zawsze. Marcin był nawet świadkiem na ślubie Al Pucka (dawno minione czasy, okazała się złą kobietą być),  ten z kolei na uroczystości ślubnej szajcha (bardzo udany związek), wielokrotnie wzajemnie siebie gościli w Płocku i Konstantynopolu.

Tym razem Al Puck wpadł jednak do mieszkania El Arafata jak huragan, nie miał czasu zupełnie na nic, wypił dwa crafty i poszedł spać. Zniknął chyba jeszcze o świcie, pozostawiając Marcinowi wiadomość, by się nie martwili o niego, załatwi tylko dwie sprawy na mieście i pogadają jak za starych czasów.

17.

To on dwa dni później musiał zawiadomić rodziców Al Pucka, że ich syna znaleziono martwego pod stadionem miejscowej Wisły, krótko po zwycięskich derbach z Legią – ach cóż to był za pogrom! 5:0 było absolutnie najniższym wymiarem kary, sam Lewandowski mógł do klasycznego hattricka dołożyć jeszcze ze dwie bramki, ale niesamowicie, to trzeba przyznać, w bramce warszawskiego zespołu bronił młody Szczęsny, już czwarte pokolenie doskonałych golkyperów – z biletem na pociąg do Olsztyna w kurczowo zaciśniętej dłoni i niezbyt gustownej damskiej bieliźnie pod szarym dresem z emblematem Polski Walczącej nad dumnym łbem wilka (ale tego ostatniego szajch Marcin krewnym już nie przekazał).

Na miejscu zbrodni zatrzymano zakrwawionego trzydziestolatka, pozostającego pod wpływem przeróżnych zakazanych substancji, znanego już miejscowej policji. Dobry niegdyś chłopak, rachunkowa podpora jednej z wielkich korporacji, ale nie był w stanie opanować nałogów i z każdym dniem staczał się coraz niżej, aż w końcu zabił człowieka dla głupich 30 złotych. Pół roku później skazano go na 25 lat ciężkich robót w kopalni „Ziemowit Piast”.

Mieszko Al Puck został pochowany z honorami na cmentarzu komunalnym w Polskim Konstantynopolu. Na uroczystości przemawiał minister spraw wewnętrznych, był też obecny jeden z byłych prezydentów Islamskiej Republiki Polski, prywatnie kolega ze szkolnej ławy Pucka seniora, oraz dziennikarze mediów nie tylko krajowych. Komenda główna miejskiej policji w porozumieniu z rodziną ufundowała stypendium dla uczniów szczególnie uzdolnionych.

I tak na jeden dzień w roku Puck wracał do świata żywych.

Arabska piękność (5)

13.

Gdyby nie dwie subtelne różnice Teofil Gadowski mógłby być bratem bliźniakiem komisarza Wilimowskiego. Te same zmarszczki na czole, zmęczone oczy starego gliniarza, oczy które zdecydowanie widziały zbyt dużo, ten sam sarmacki wąs, nadal woskowany, ale już nie farbowany. Gadowski miał jednak o odcień jaśniejszą skórę, no i był chrześcijaninem.

Siedzieli w jednej z licznych w tym mieście kawiarń, przy Floriańskiej, bruk odbijał krople deszczu, sprzedawcy obwarzanków z kija chowali się po bramach, dorożkarze stawiali dachy, widoczki Wiednia zdobiły każdą ścianę. Przy sąsiednim stoliku upijał się na smutno słynny poeta, demonstracyjnie ignorując jeszcze słynniejszego kolegę siedzącego przy barze. Al Puck pił tzw. małą białowieską w filiżance (odrobina kawy i kilka kropel żubrówki), jego rozmówca zamówił szejtana w szklance (i metalowym koszyczku).

– Z młodym Gnieździeńskim to tak, że oficjalnie był studentem Akademii Jagiellońskiej, ale jak popytać, to nikt na oczy nie widział. Ani studenci, ani kadra, dozorcy i reszta personalu technicznego… – Gadowski syknął sparzywszy się wrzątkiem – … też nie. Ale oceny w indeksie pojawiały się regularnie, wypłacano mu nawet stypendium. Na konto pocztowe, potem szły do Zabrza. Tyle udało mi się wyniuchać. O resztę popytamy na miejscu.

„Już prawie nic nie mówię”, pomyślał Al Puck, „Tylko słucham, potakuję i daję się obwozić po całym kraju”. Wilimowski spokojnie siorbał swą kawę, Mieszko dyskretnie przypatrywał się kunsztownemu żelaznemu krzyżykowi zwisającemu mu z szyi. Takie od pokoleń nosili górale, jedna z kilku większych grup chrześcijańskich w imperium. Nikt nie wie od kiedy siedzieli w tych swoich Taterkach, mrukliwie spoglądali na przybyszy i raz do roku schodzili na handel w doliny. Co kilka pokoleń bardziej ambitny  z lokalnych wezyrów próbował ich zislamizować, wtedy brali stada owiec i szli jeszcze wyżej, na drugą stronę Karpat, a z posłanych za nimi oddziałów wojska nie wracał nikt. Mimo że od stu lat byli równoprawnymi obywatelami imperium, do obcych i władz zachowywali dystans, ale – jak widać – co niektórzy robili pomniejsze kariery w służbie imperium.

– Przejaśnia się – Jak Wilimowski to dostrzegł dla Pucka pozostawało zagadką. Dla niego za oknem od rana nic się nie zmieniło, jak było smutno i szaro, tak było. Starszy z mężczyzn wrzucił dwie kostki cukru oraz darmowe ciastko do saszetki, wyciągając z niej kluczyki z efektownym logo poloneza – Jedziemy.

14.

Górny Śląsk przez tubylców zwany Silesią był krainą równie dziwaczną jak Małopolska, jednak jego inność miała, oczywiście, inne źródła. U początków królestwa była to ziemia sporna, miejsce rywalizacji pierwszych Piastów z potężnym wóczas Cesarstwem Rzymskim Narodu Niemieckiego, a miejscowi Słowianie przez blisko 200 lat byli zmuszeni do wyrzeczenia się polskiej tradycji i religii. Nikt nie wie, ilu wiernych siłą zmuszono do konwersji, ilu spalono na stosach lub wysiedlono, jednak mimo to wiara proroka i pamięć Mieszka I przetrwały i po ciężkich walkach pradawne ziemie piastowskie zostały rodzącemu się imperium przywrócone. To tu miała miejsce rewolucja przemysłowa, tu, między Piekarami a Królewską Hutą, skutecznie ujarzmiono energię pary wodnej. Przeskok do węgla, ropy i atomu stał się kwestią czasu.

Miejscowy ludek był jednak z tego wszystkiego rozbisurmaniony jak rzadko który w imperium polskim. Byli to oczywiście dobrzy muzułmanie, szanujący rodzinę i swoją pracę, posłuszni władzy, ale równocześnie kłótliwi, wietrzący wszędzie spiski i mówiący odmianą polskiego w której pobrzmiewała zepsuta niemczyzna. Od kilku lat silnie działał Ruch Autonomii Śląska, pod hasłem „Annaberg blisko, Konstantynopol daleko”, ale nie odnosił większych sukcesów nawet w wyborach lokalnych. „Prawdziwy Hanys (czyli Ślązak) prędzej zaufa Polokowi niż innemu Hanysowi” – żalono się na forach internetowych.

Dzieciak jestem – Informator Wilimowskiego zdawał się żywym wcieleniem wszystkich tych paradoksów – Alojz Dzieciak, do usług.

Do Al Pucka podszedł dopiero pod długich negocjacjach. Sierżant zza szyb poloneza obserwował jak mężczyźni się kłócą, wymachują rękami i dopiero po krótkiej przemowie policjanta chłopak zgodził się podejść. W okularach, w koszulce z logo Narvany – to kolejny zespół z młodości Mieszka,  jego lider wywołał niegdyś państwowy skandal w wyniku którego ze stołka poleciał minister zdrowia. Kurt (te niemieckie imiona!) C. próbował popełnić samobójstwo, jednak stryczek się urwał i młodzian tylko złamał nogę. Wdała się gangrena i dwa tygodnie później umarł, a dziś nadal pamiętają o nim, o dziwo, nie tylko młode dziewczyny – respekt wzbudzała przede wszystkim imponująca broda. Rozsiewał wokół siebie jakiś perwersyjny urok, nawet Al Puck, zdecydowanie heteronormatywny, odczuwał ten wpływ na sobie.

– Ja mówię, pan nie pyta, ja? – Też mi nowość gorzko pomyślał Puck – Pracowałem z nim pół roku, dobry fachowiec, ale trochę wariat. Potrafił nie przyjść do roboty albo urwać się w południe i nikt mu za to pretensji nie robił. Gadoliśmy na wydziale, czy nie mo pleców w służbach… Ale dla mnie był ok, byliśmy nawet na feście w parku.

– Ale czym się zajmowaliście? – Dzieciak ponownie spojrzał na Gadowskiego, ten lekko skinął głową.

– Pracujemy nad silnikiem… – Zawahał się znowu – … no nad silnikiem wodnym. Energia całkowicie odnawialna, prawie darmowa, kończąca wojny na świecie. Bez ograniczeń atomu, o wynglu nie mówiąc – Z niesmakiem wskazał na hałdę i wielkie kopcące kominy nad nią – przyszłość, nowy wspaniały XV wiek. Ludzkość w końcu uwolniona od konieczności walki o każdy dżul energii – Teraz się widocznie rozmarzył.

Al Puck wyciągnął zdjęcie z portfela.

– Widziałeś ją?

– Taaaaaaak – Skinął – Całkiem niezła. Hania jakaś tam. Dziewczyna Adiego. Gdzieś z Mazowsza… – Nerwowo podrapał się w brodę – Wie Pan nie myślałem o tym, ale… służby, atom, węgiel, to by pasowało, prawda?

Al Puck w myślach przyznał Dzieciakowi rację.

Płock.

Arabska piękność (4)

10.

Byli na patrolu na ziemi niczyjej, już po drugiej stronie rzeki. Szedł jako trzeci, za czujkę robił Ali, tuż przed nim maszerował Twardoch. Wielka puszcza w środku kontynentu, gdzieniegdzie ruiny budynków, formalnie sąsiednie państwo, ale strefa niekontrolowana przez nikogo. Lub wszystkich, zależy jak na to spojrzeć. Wojna domowa zachodnich chrześcijan ciągnęła się od lat, co złośliwsi ulemowie uczyli w szkołach, że zaczęła się w 476 roku ich kalendarza i nigdy nie skończyła. Smród potu i strachu. To Twardoch wystrzelił pierwszy i cały oddział wpadł w amok, serie pocisków rozrywały liście i smugi deszczu aż nastała cisza. Podszedł do skurczonego ciała i odwrócił na plecy. Dziecko. Dziewczynka.

Coś ci powiem wujku. Mieszkasz strasznie daleko… A co to jest?… Najfajniejsze były dinozaury. I żyrafy. Ale dinozaury już nie żyją, skamieniały i mogłem po nich skakać… Co tu jest napisane?… Wujku, a mogę wejść na ten wiatrak? Tylko na chwileczkę… Rodzice, zatrzymajcie się! Musimy porozmawiać… Ja też uciekam przed tatą, kiedy robię krzywdę Emilce i chce mi dać lanie… Nić… Nicz…. Nic!

Poruszała się w niby nieświadomym erotycznym tańcu. Jej krótką sukienkę wiatr kleił do wąskiej talii i pełnych bioder. Pełne żaru czarne oczy…

Demona.

11.

Przez trzy doby pozostawał w śpiączce farmakologicznej.

I przez tydzień w szpitalu.

Odwiedzała go rodzina, koledzy z pracy, przyszedł nawet szef.

Podszedł do lampki obok łózka, odkręcił gwint i wskazał pluskwę.

„Gnieździeński wycofał zgłoszenie, dziewczyna wróciła, kradzieży żadnej nie było, wszyscy wyjechali na wspólne wakacje. Rodzinna sielanka”.

Notował coś na wizytówce.

„Ty masz teraz l-4, a potem bierzesz zaległy urlop z poprzednich lat. Masz wypocząć. Rozumiemy się?”, podniósł głos.

Wcisnął podwładnemu do ręki prostokątny kartonik.

” Kraków. Teofil Gadowski.” I numer telefonu.

12.

Balice. Jedno z dwóch najgorszych lotnisk w imperium. Słabo oświetlone hale z prefabrykatów, rejwach turystów wracających z ofert Last Minute nad Morzem Czarnym, skarpety w klapkach, wszechobecna woń olejku z filtrem i spalonego ciała. Przerażone matki poganiające blade dzieci w bluzach z Myszką Mietkiem, ich cherlawi mężowie o oczach jasnych i włosach jak len, w długich kolejkach do odprawy.

Przed halą nie lepiej. Wielki pusty parking, bo przecież większość podróżnych zostawia samochody u gospodarzy za kilka groszy za dobę mniej. Centusie. I chytrzy taksówkarze polujący na naiwnych podróżnych, młodzi chłopcy proponujący tytoń, tanio, plakaty pałaców rozkoszy „na każdą kieszeń”. Cały ten podróżniczy syf w swej najgorszej, wschodniej odsłonie.  Al Puck dotarł na postój taksówek machając z daleka legitymacją, dwóch cwaniaków od razu odjechało, odważył się starszy dziadek w dziesięcioletnim rzęchu.

Kraków. Druga albo trzecia – historycy do dnia dzisiejszego nie ustalili statusu Płocka – stolica Islamskiego Królestwa Polskiego, jeszcze sprzed Ekspansji. Miasto przytłoczone dawno minioną chwałą, skryte pod kurtyną smogu i do bólu, jeśli można tak mówić o jakimkolwiek ośrodku na północ od Rijeki, mieszczańskie. Stare kamieniczki od wieków skrywały swe tajemnice, na blokowiskach królowały gangi młodocianych fanów kopanej. Mury upstrzone napisami, jedni chcieli wieszać i wyruchać matki drugim, wspólne dla obu stref były bodaj jedynie akronimy CHWDP i CHWP.

Chwała Wielkiej Polsce.

Cały stary kraj był taką smutną, pojebaną krainą. Pełną błota, zimna i niewyrażanych głośno pretensji. Niby wszystko tu było bardziej ortodoksyjne, ale i też nikt się nie zanadto przejmował głoszonymi zasadami. Oczywiście, że żyło się tu gorzej niż na południu, jednak nie usprawiedliwiało to panującego powszechnie marazmu i poczucia beznadziei. Każdy kto mógł, już dawno dał z tego błotnistego kraju nogę, pozostali jedynie najbardziej zdesperowani, a może najgłupsi. No i gołębie. Tysiącami obsiadały każdy wolny skrawek betonu.

O tym wszystkim rozmyślał Al Puck wieczorem, już w hostelu, szykując się do snu. Nadal był słaby, przepisane tabletki nieźle kręciły, jednak to nie tylko one wywoływały stan melancholii. Coś było w tutejszym powietrzu, coś – o mdłym zapachu płonącego bagna – się kryło w atmosferze. A Mieszko coraz bardziej czuł się jak bohater słabo napisanego kryminału…

Arabska piękność (3)

7.

Pani Basia w dziekanacie może wyglądała i zachowywała się jak mityczny cerber, od dziesiątków lat straszono nią pierwszorocznych studenciaków, ale porządek w papierach miała na bum cyk cyk i to od niej Al Puck dostał nowy adres Sa Adama Gnieźdźieńskiego, po starej znajomości, jak podkreśliła. „Praca magisterska to dlaczego nie obroniona, panie Puck?”, policjant się jedynie uśmiechnął,  co mu pozostawało; był pewien, że jego niezbyt udana kariera akademicka jest epizodem dawno zapomnianym przez wszystkich, pani Basia wyprowadziła go z błędu: „O Piastach śląskich pan tak pięknie pisał”.

Zawsze kiedy śledztwo prowadziło go w pobliże uniwersytetu, nie mógł oprzeć się pokusie i wstępował do „Wiedeńskiego Husarza”. Knajpa była jeszcze bardziej obskurna niż przed dwudziestu laty, na jej ścianach wisiały dokładnie te same plakaty co wtedy, sławiące herosów młodzieżowej muzycznej rewolucji – KSU, Piersi i Naukę o Gównie, ale podawano tu najlepsze kebaby po obu stronach Bosforu. Prawdziwy sos średni, nie wymieszane razem ostry i łagodny, do tego czerwona kapusta i ogórki kiszone. Niebo w gębie.

Kończył podwójnego w cieście i na domofonie szukał nazwiska Gnieździeńskiego, gdy z oficyny wyskoczyła potężna kobieta w czerni i jak nie wrzaśnie:

– Co żre i się gapi? – Nie wiadomo skąd w jej rękach pojawiła się miotła. – Mam męża wołać, by mu wyjebał? – Sztyl znajdował się już niebezpiecznie blisko jego głowy, jednak zdążył wyciągnąć z kieszeni legitymację i wycharczeć, bo usta miał ciągle pełne mięsa – Policja.

– Czemu od razu nie mówi? – Twarz herod baby wyraźnie się rozpogodziła, nawet wyraźny wąsik wydawał się mniej groźny niż jeszcze przed chwilą – Czego chce?

– Gnieździeński jest w domu?

– Nie ma. Ale weźmie ten klucz – Dozorczyni na chwilę zniknęła w oficynie. – Trzecie piętro, po lewej. Trzynastka.

8.

Kawalerka, ale przestronna, z dużym aneksem kuchennym i wanną w łazience. Widać było, że lokator nie mieszkał tu długo, prawie wszystkie szafki były puste. Stos ubrań na dwóch krzesłach, niepościelone łóżko, trochę książek i płyt na regale. Zdjęcie młodej kobiety z bobaskiem, sądząc po szczegółach tła sprzed dobrych dwudziestu lat. Pewnie on sam, z matką.

Na stole miska płatków ze śniadania i otłuczony kubek po kawie. I jedyna ciekawa rzecz w całym mieszkaniu – gruby maszynopis. Al Puck spojrzał na pierwszą stronę, była pusta. Na drugiej zaczynał się od razu tekst. Pogrążył się w lekturze.

Kiedy mikroskopijna flota złożona z trzech mizernych statków dobiła po długiej podróży do lądu, jej dowódca był przekonany, że dopłynął do Indii, w najgorszym razie do Chin lub Japonii. Miał pozostawać w tym przekonaniu do końca życia, co odniosło  pośrednio ten skutek, że to nie jego nazwiskiem nazwano odkryty kontynent, a imieniem innego włoskiego awanturnika, Amerigo Vespucciego. Prawdziwemu odkrywcy przypadły jedynie skrawki nazewniczej sławy, ziemie na które 500 lat później szalony narkoboss miał sprowadzić mordercze hipopotamy, by mnożyły się ku jego pośmiertnej chwale.

Historycy spierali się, czy Krzysztof Kolumb był geograficznym ignorantem, czy przynależał bardziej do przemijającej czy nadchodzącej epoki, czy był Genueńczykiem, Katalończykiem, żydem, a może Polakiem, jednak jego odkrycie na zawsze odmieniło losy świata. Temu nikt nie może przeczyć. Trochę wcześniej tego roku, 1492 po narodzinach Chrystusa, bo to ten kalendarz miał wkrótce zatriumfować nad innymi, jego sponsorzy, ultrakatoliccy monarchowie hiszpańscy, zdobyli Grenadę, kończąc rekonkwistę i wypychając islam z zachodniej Europy.

Muzułmańscy kronikarze tego okresu, spisując tragiczne dzieje wygnanych z Półwyspu Iberyjskiego wiernych i żydów,  pomijali milczeniem istnienie Ameryki, więcej uwagi skupiając na bliźniaczych wyprawach portugalskich dzikusów, którzy w tym samym czasie dopłynęli na Wschód, zaburzając odwieczny rytm tysiącletnich szlaków handlowych. Wydarzenia te zwiastowały powolny kres Świata Islamu, krach ostatecznie nadszedł w XIX i XX wieku, kiedy to chrześcijańskie mocarstwa, natchnione ziemniakiem i pomidorem, podzieliły świat według własnych mniemań, lęków i obsesji…

9.

Przerwał czytanie w tym miejscu, ale musiał przyznać, że jest pod wrażeniem. Nie wiedział co zaintrygowało go bardziej, wykwintny styl opowieści, czy zawarte w niej szaleństwo, wiedział jednak, że ma w ręku… dzieło frapujące. Takie sformułowanie nasunęło mu się pierwsze, po drobnych poprawkach i redaktorskiej obróbce mógł być z tego niezły kawał literatury. Poczuł ukłucie zazdrości, pisarskie ambicje nie wypaliły się w nim widocznie tak doszczętnie jak dotychczas sądził.

Jeszcze raz przekartkował maszynopis – wypadła z niego koperta, odruchowo ją podniósł. W środku znajdowało się tylko jedno zdjęcie, polaroid. Chłopak na nim, najwidoczniej sam Sa Adam, przytulał się do równie młodej jak on dziewczyny, oboje radośnie uśmiechnięci, w letnich ubraniach, za nimi ział ogniem smok wawelski. Spojrzał na datę, zdjęcie pochodziło sprzed niecałego roku. Odwrócił odbitkę, drukowanymi łacińskimi literami napisano „Hamida”. Ponownie spojrzał na fotografię, tym razem bliżej przypatrując się dziewczynie. Czy to może być ona? Wiek się zgadzał.

Postanowił zabrać zdjęcie, maszynopis położył na stole, tak jak go znalazł. Ponownie rozejrzał się po izbie, chyba niczego ważnego nie przegapił. Zamykał już drzwi wejściowe, kiedy usłyszał za sobą ciche kroki. Poczuł okropny ból na potylicy, z ust trysnęły na wpół strawione kawałki kebaba, upadł.

Arabska piękność (2)

4.

Sprawa wydawała się banalna. Rano zniknęła służąca, wieczorem okazało się że razem z nią wyparowało trochę biżuterii, 6548 złotych polskich, z tego część bitych w prawdziwym złocie oraz bliżej nieokreślone w raporcie „pamiątki rodzinne”. Al Puck wspinał się służbowym polonezem na wzgórza okalające Polski Konstantynopol. Nowa Warszawa była odległym przedmieściem stolicy, nieledwie wsią zagubioną pośród gajów cyprysów, drzewek figowych i dębów, nie docierał do niej gwar, a przede wszystkim smród, odległego portu. Widok zapierał dech w piersiach; w zależności od kąta padania promieni słonecznych morze przybierało najróżniejszą barwę, od zielonkawej zgnilizny po najgłębszą ultramarynę.

Ceny gruntów również przyduszały. Oprócz najstarszych rodów imperium na luksus mieszkania w tej okolicy mogli sobie pozwolić tylko najbogatsi Grecy. Okresowo wynajmowali wille cudzoziemcy próbujący wkraść się w łaski finansowych elit imperium, ale z reguły zwijali się wcześniej niż później, na ich miejsce wskakiwali kolejni, szukający politycznego azylu albo tylko partnerów do zrobienia szybkiego interesu. Dworek Gnieździeńskich, w późnym stylu bizantyjskim, nie szokował wielkością, w tej enklawie bogactwa trafiały się kilkakroć większe konstrukcje, jedyne co mogło zaskakiwać, to prywatny meczet w ogrodzie. Jeszcze w czasach ostatnich kniaziów zakazano ich wznoszenia, część przejęli licencjonowani przez państwo mufti, niektóre rozebrano. Ten stał i najwyraźniej nadal był używany.

Rodzina al Puck swoje meczety potraciła już dawno, jeden z pradziadków ostrzeliwał kniaziowych urzędników z wieży minaretu, za co został rozwłóczony końmi. Gnieźdźieńskich nie spotkały żadne szykany, nawet nadzór budowlany od stulecia z hakiem zdawał się ignorować istnienie nielegalnego przybytku modlitwy. I nikogo to nie dziwiło. Prawo i sprawiedliwość w Polsce miały długą tradycję omijania.

Nazwisko rodowe Gnieździeńskich bezpośrednio upamiętniało miasto, wówczas najpewniej zagrodę z kilkoma chałupkami, może otoczoną ostrzonymi palami, w którym Mieszko I, imię jego niech będzie święte, zadecydował o przyjęciu islamu dla całego swego księstwa. O pierwszym Gnieździeńskim nie jest pewne, czy był jednym z wojów drużyny Mieszka I, imię jego niech będzie święte, czy też znajdował się w delegacji przysłanej z dalekiego Bagdadu, na pewno był świadkiem debaty w której uczeni mężowie islamu pokonali chrześcijańskich i żydowskich dyskutantów. Ród kilkakrotnie, w epokach co bardziej podejrzliwych kniaziów, stawał na granicy zagłady, jednak zawsze się odradzał. Jak bazyliszek z popiołów.

5.

Domowy eunuch z zawodową powściągliwością zaprowadził sierżanta bezpośrednio do gabinetu głowy domu. Brzetysław ibn Hadji Gnieździeński był szpakowatym mężczyzną koło sześćdziesiątki, ze starannie wypielęgnowanym wąsem i śladami zarostu na brodzie. Krytycznie lustrował gładko wygoloną czaszkę Mieszka. Al Puck był przyzwyczajony do tych spojrzeń, w niektórych sferach jego styl bycia, zwłaszcza nowolechistański ubiór, były niemile widziane i „zwyczajnie nie uchodziły” jak mawiała jego świętej pamięci matka. Lubił swoje marynarki i zielone dżinsy, niczego nie zamierzał zmieniać.

Gnieździeński wskazał rozmówcy misternie rzeźbione krzesło, sam rozsiadł się na fotelu za olbrzymim biurkiem – widocznie w kwestiach meblarskich nie był tak ortodoksyjnie tradycyjny  – i po wymianie grzecznościowych pozdrowień od razu przeszedł do rzeczy:

– Pański szef polecił mi pana i mam nadzieję, że się nie zawiodę. Pieniądze są bez znaczenia, stratę biżuterii jakoś przebolejemy, ale pamiątki…

– No właśnie, jeśli mogę przerwać? – Podirytowany policjant wszedł w słowo Gnieździeńskiemu. – Dlaczego w raporcie nie ma spisu ukradzionych przedmiotów?

– Dopiero sprawdzamy co mogło zniknąć – Na czole starszego z mężczyzn pojawił się pot. – Wie pan, w takim domu jak ten jest sporo wartościowych rzeczy, często kurzą się one latami, nikt, poza służbą, nie zwraca na nie uwagi. Dopóki nie znikną. – Pokręcił głową, jakby zadziwiony własnym gapiostwem .

– Ale chyba wstępną listę macie?

– Ależ oczywiście, proszę – Podał funkcjonariuszowi dwie spięte kartki – Kilka samarkandzkich piórników, srebrne lichtarze z drugiego wieku hidżry, i reprint pierwszego wydania krakowskiego Koranu. To wiemy na pewno.

Al Puck aż się wzdrygnął. Jeśli dobrze zrozumiał, chodziło o specjalną edycję Koranu, którą Mieszko III Światły uczcił setną rocznicę wydania pierwszej drukowanej księgi w dziejach świata. Nie zachował się ani jeden egzemplarz pionierskiej edycji mistrza Dobrogórskiego, Koranów Światłego – wiernie wzorowanych na słynnej poprzedniczce – pozostawało w antykwarycznym obiegu zaledwie kilka. A typ po drugiej stronie przemawiał z takim spokojem i opanowaniem jakby stracił pięćdziesięciogroszówkę podczas spaceru w parku.

– Czy mógłbym porozmawiać ze służbą? Obejrzeć pokój zaginionej? Jak w ogóle się nazywała?

– Nie wiem, nie znałem jej bliżej. Chyba Hamida… jakoś tak, naprawdę nie pamiętam, pracowała u nas dopiero od miesiąca. Proszę popytać w kuchni.

– To by było na tyle. Dziś. – Al Puck wstał i wyciągnął rękę. Gnieźdźieński mocno ją uścisnął.

– Proszę pozdrowić ojca, sierżancie. Pańska matka była piękną kobietą – Wyrosły jak spod ziemi eunuch, inny niż poprzednio, otwierał już drzwi. Mieszko, po raz kolejny podczas tej rozmowy, z trudem zachował spokój. „Nie daj się sprowokować temu głupcowi”, pomyślał i odkłonił.

6.

Hamida Sara Czarnowicka. Tak nazywała się zaginiona dziewczyna. Niecałe dwadzieścia lat, średniego wzrostu, ładna, ale bez przesady – tyle się dowiedział z rozmów ze służbą. W jej pokoju, malutkiej służbówce pod schodami, niczego nie znalazł. Albo zabrała wszystkie swoje rzeczy ze sobą albo Gnieźdźieński kazał dokładnie posprzątać swoim ludziom. Chyba nie tylko niechęć do faceta sprawiała się, że bardziej skłaniał się do drugiej możliwości.

Nie miał czego dłużej szukać we dworku Gnieździeńskiego. Nikt mu niczego ważnego nie powie. Nie żeby jego rozmówcy byli nieuprzejmi albo zasłaniali się niepamięcią, odpowiadali pewnie i w pełni profesjonalnie, ale właśnie to było jasnym sygnałem – człowieku, spadaj. W końcu to nie ty płacisz nasze pensje.

Mieszko miał jednak asa, powiedzmy że asa – pomyślał zgryźliwie – w rękawie.  Zjechał ze wzgórz i zatrzymał się przed niskim budynkiem z napisem Ochrona nad wejściem. Minął młodego ochroniarza, zanim ten zdążył wypowiedzieć choćby jedno słowo i skierował się prosto do biura. Na drzwiach wisiała tabliczka ” Ibn Rutkowski&Synowie”, w środku siedział sam dumny właściciel firmy i nazwiska. O synach al Puck nic nie słyszał, ale może coś się zmieniło ostatnimi czasy?

Rutkowski był jego partnerem przed piętnastu laty, kiedy dopiero zaczynał karierę w policji. Skuteczny glina, ale do tego pijak, hazardzista i łapówkarz. To nie mogło dobrze się skończyć. Z każdym rokiem służby coraz bardziej jechał po bandzie, aż w końcu go wywalono. Nie na zbity pysk, zachował częściową emeryturę, jednak oficjalnie od dekady departament policji Polskiego Konstantynopola nie miał z nim nic wspólnego. Nieoficjalnie zaś… no cóż…

– Napijesz się piwa Puck? – Stary wyga nie wyglądał na zaskoczonego jego przybyciem. Nalewał coś do dwóch szklanek. – Najlepsze płockie krafty, prosto ze starego kraju. – Spojrzał na twarz sierżanta i wybuchnął szczerym śmiechem – Na Mariam, aleś zielony na gębie, synku.

Puck rzucił na blat listę skradzionych rzeczy, Rutkowski dźwignął papiery i szybko je przejrzał.

– Dziwna sprawa synku, tyle ci powiem. Z reguły nasze państwo bogaczyki nie wzywają policji, wołają mnie i moich chłopaków. A tu wszystko postawione na głowie, zakazano mi zbliżać się bliżej niż na kilometr, a jak tylko pierdnę, stracę kontrakt. Tak to jest, synku. – Pociągnął dużego łyka.- No i dziewczyna…

Zawiesił głos, jakby tylko czekał na zachętę. Puck nie miał głowy do tych gierek, zniecierpliwiony machnął ręką.

– Popytałem tu i tam, nikt mi nie będzie rozkazywać, co mam robić, synku i terefere kuku: to żadna służąca, a czwarta żona naszego wielmożnego sahiba Gnieździeńskiego, ostoi moralności i fundamentu naszego społeczeństwa. – Wielożeństwo, tak jak prywatne meczety, zostało zakazane jeszcze za ostatnich kniaziów, w szeregu aktów modernizacyjnych, ale co bogatsi Polacy nadal utrzymywali po kilka żon. Niektóre z nich sobie ceniły ten system, inne, zwłaszcza młodsze, absolutnie nie. – No i się stary strasznie ściął z z synami z poprzednich małżeństw, aż ulubieniec, Sa Adam, trzasnął drzwiami i wyprowadził się z domu. Zamieszkał gdzieś w okolicy kampusu. Tak, gdybym był wielkim śledczym, od niego bym zaczął, synku, poszukiwania. – Piana ściekała mu z brody.

– I wiesz synku, strasznie niechodliwe to fanty, ale w Kaganacie nie takie skarby znikają – Machnął listą – oczywiście popytam i o nie. Nic się nie martw synku, dam znać.

Arabska piękność

1.

Mieszka al Puck straszliwie napierdalała głowa, głęboko oddychał i z trudem opanowywał torsje targające jego potężną piersią, ból rozlewał się aż do zatok. Nie było to spowodowane atmosferą kostnicy – jasne, w pełni sterylne pomieszczenie lśniło czystością, wypucowane do połysku metalowe stoły aż nazbyt wyraźnie odbijały jego napuchniętą twarz, a sam Puck był na tyle doświadczonym gliniarzem, by nie rzygać na widok byle trupa. Poprzedniego dnia, dokładniej w nocy, trochę zbyt mocno świętował z kumplami zakończenie ramadanu. Piwo lało się strumieniami, w tym roku edycja specjalna Browarom Tyskim rzeczywiście się udała.

– No tak, siedmioro chrześcijan z Zachodu, jeden z południa i trzech Arabów, też z południa – Doktor Edelman relacjonował mu makabryczne żniwa ostatniej nocy. – Wszyscy utonęli, ale tych dwóch Arabów musiało się przed śmiercią pobić ze sobą – Wskazał sine ślady na szyi pierwszego i wybroczyny na plecach drugiego.

Mieszko al Puck jedynie musnął wzrokiem twarze dwóch mężczyzn, znacznie ciekawiej prezentował się trzeci przybysz z południa, a dokładniej: przybyszka. – Ładna, co? – Spytał patolog, widząc jednak wyraz twarzy policjanta, zmienił temat. – Przesadzają ci wahabici, no nie?

– Gdzieś już widziałem tę twarz… – Półgłosem szepnął Mieszko, ale szum i tak o mało co nie rozerwał mu bębenków – Mówisz, że dopiero przypłynęła, Mosze? Ciekawe… Podpisz te papiery, do jutra. Mocno się naprzykrzają ci z Kaganatu?  – Spytał rytualnie na zakończenie, żydowski medyk jedynie wzruszył ramionami – No to niech będzie pochwalony Allach.

– Allach pochwalony.

2.

Mieszko był detektywem w stopniu sierżanta, w zasadzie to nie do jego obowiązków należało poranne odbieranie raportów koronera, ale z całego komisariatu IV tylko jego było stać na mieszkanie tuż nad cieśniną i do szaroburego betonowego budynku kostnicy miejskiej mógł dotrzeć spacerkiem w pięć minut. Stąd do miejsca pracy miał już tylko 1/4 staja. Poranne marsze nie tylko pozwalały mu zachować tężyznę fizyczną, ale i czerpał z nich sporo przyjemności, zwłaszcza wiosną, kiedy wiatry Morza Czarnego rywalizowały jak szalone ze śródziemnomorskimi. Przynajmniej zwykle tak było, ale nie dziś – znowu poczuł wściekły ból w zatokach, a polopiryna, jak na złość, właśnie się skończyła.

Al Puck był postawnym mężczyzną koło czterdziestki. Pochodził ze zasłużonego dla imperium rodu, wywodzącego genealogię jeszcze ze starej Polski, i podobno nie był to efekt zręcznego fałszerstwa poczynionego w dziewiątym wieku hidżry, ale historyczna prawda. „Są trzy rodzaje prawdy, synu – Żartował jego ojciec – prawda, całą prawda i łajnoprawda”, ale nie zmieniała to faktu, że al Puckowie już dawno zamienili jedno morze na drugie, dobrowolnie i z korzyścią dla siebie, co w tamtych czasach nie było oczywistością.

Po prawdzie, dysponując takimi koneksjami, Mieszko już dawno powinien mieć oficerski patent w policji miejskiej Polskiego Konstantynopola. Na drodze stała mu nie tylko ledwo uchwytna aura magnackiej wyższości, ale i krewki charakter. Do policji trafił bezpośrednio z elitarnego oddziału Obrony Terytorialnej, jak plotkowano miał odmówić strzelania do cywilów, uciekinierów próbujących przekroczyć granicę na Łabie w czasie tzw. wojny dwóch krzyży, prowadzonej przed dwudziestoma latami przez chrześcijańskich władców barbarzyńskiej północy. Sprawę zatuszowano, al Puck wrócił pospiesznie do stolicy i wkrótce wstąpił do policji.

3.

W gabinecie czekał na niego ten sam stos papierów co zawsze. Nie żeby wierzył w dżinny światowidzkie, w dzisiejszych czasach spotykało się je tylko w bajkach dla małych dzieci, choć jego prababka spod Krakowa zaklinała się, że w ich chacie mieszkał jeden, z ogromnym wąsem i w sukmanie, ale miło by było wleźć kiedyś do tej nory i mieć posprzątane. U góry leżała notatka służbowa z wczoraj i wezwanie do szefa, z dopiskiem: Natychmiast.

Stosunki pomiędzy Mieszkiem a komendantem  Osamą ben Wilimowskim pozostawały w chwiejnej równowadze.  Wilimowski był „nowym człowiekiem”, dopiero jego ojciec z trudem awansował do klasy średniej, na twarzy obu, syna chyba nawet bardziej, geny potrafią zaskakiwać, dało się dostrzec mocne kości policzkowe murzyńskich przodków. Może dawnej niewolnicy, a może któregoś z dawno zamienionych w proch żołnierzy imperium? Komendant traktował al Pucka dokładnie tak samo jak każdego innego podwładnego i właśnie ta postawa, charakterystyczna sztywna elegancja, turban aż nazbyt dokładnie zawinięty nad żupanem, kazała temu drugiemu zastanawiać się czasem, co też stary tak naprawdę o nim myśli.

– Al Puck – Bez powitania. Wilimowski nie lubił dużo gadać, choć trzeba przyznać, że znał się na robocie. – Weźmiesz i dokładnie przeczytasz te akta – Mieszko jęknął w duchu, kolejna teczka .- A potem pojedziesz do Nowej Warszawy. Okradziono willę Brzetysława ibn Hadjiego Gnieździeńskiego.