4.
Sprawa wydawała się banalna. Rano zniknęła służąca, wieczorem okazało się że razem z nią wyparowało trochę biżuterii, 6548 złotych polskich, z tego część bitych w prawdziwym złocie oraz bliżej nieokreślone w raporcie „pamiątki rodzinne”. Al Puck wspinał się służbowym polonezem na wzgórza okalające Polski Konstantynopol. Nowa Warszawa była odległym przedmieściem stolicy, nieledwie wsią zagubioną pośród gajów cyprysów, drzewek figowych i dębów, nie docierał do niej gwar, a przede wszystkim smród, odległego portu. Widok zapierał dech w piersiach; w zależności od kąta padania promieni słonecznych morze przybierało najróżniejszą barwę, od zielonkawej zgnilizny po najgłębszą ultramarynę.
Ceny gruntów również przyduszały. Oprócz najstarszych rodów imperium na luksus mieszkania w tej okolicy mogli sobie pozwolić tylko najbogatsi Grecy. Okresowo wynajmowali wille cudzoziemcy próbujący wkraść się w łaski finansowych elit imperium, ale z reguły zwijali się wcześniej niż później, na ich miejsce wskakiwali kolejni, szukający politycznego azylu albo tylko partnerów do zrobienia szybkiego interesu. Dworek Gnieździeńskich, w późnym stylu bizantyjskim, nie szokował wielkością, w tej enklawie bogactwa trafiały się kilkakroć większe konstrukcje, jedyne co mogło zaskakiwać, to prywatny meczet w ogrodzie. Jeszcze w czasach ostatnich kniaziów zakazano ich wznoszenia, część przejęli licencjonowani przez państwo mufti, niektóre rozebrano. Ten stał i najwyraźniej nadal był używany.
Rodzina al Puck swoje meczety potraciła już dawno, jeden z pradziadków ostrzeliwał kniaziowych urzędników z wieży minaretu, za co został rozwłóczony końmi. Gnieźdźieńskich nie spotkały żadne szykany, nawet nadzór budowlany od stulecia z hakiem zdawał się ignorować istnienie nielegalnego przybytku modlitwy. I nikogo to nie dziwiło. Prawo i sprawiedliwość w Polsce miały długą tradycję omijania.
Nazwisko rodowe Gnieździeńskich bezpośrednio upamiętniało miasto, wówczas najpewniej zagrodę z kilkoma chałupkami, może otoczoną ostrzonymi palami, w którym Mieszko I, imię jego niech będzie święte, zadecydował o przyjęciu islamu dla całego swego księstwa. O pierwszym Gnieździeńskim nie jest pewne, czy był jednym z wojów drużyny Mieszka I, imię jego niech będzie święte, czy też znajdował się w delegacji przysłanej z dalekiego Bagdadu, na pewno był świadkiem debaty w której uczeni mężowie islamu pokonali chrześcijańskich i żydowskich dyskutantów. Ród kilkakrotnie, w epokach co bardziej podejrzliwych kniaziów, stawał na granicy zagłady, jednak zawsze się odradzał. Jak bazyliszek z popiołów.
5.
Domowy eunuch z zawodową powściągliwością zaprowadził sierżanta bezpośrednio do gabinetu głowy domu. Brzetysław ibn Hadji Gnieździeński był szpakowatym mężczyzną koło sześćdziesiątki, ze starannie wypielęgnowanym wąsem i śladami zarostu na brodzie. Krytycznie lustrował gładko wygoloną czaszkę Mieszka. Al Puck był przyzwyczajony do tych spojrzeń, w niektórych sferach jego styl bycia, zwłaszcza nowolechistański ubiór, były niemile widziane i „zwyczajnie nie uchodziły” jak mawiała jego świętej pamięci matka. Lubił swoje marynarki i zielone dżinsy, niczego nie zamierzał zmieniać.
Gnieździeński wskazał rozmówcy misternie rzeźbione krzesło, sam rozsiadł się na fotelu za olbrzymim biurkiem – widocznie w kwestiach meblarskich nie był tak ortodoksyjnie tradycyjny – i po wymianie grzecznościowych pozdrowień od razu przeszedł do rzeczy:
– Pański szef polecił mi pana i mam nadzieję, że się nie zawiodę. Pieniądze są bez znaczenia, stratę biżuterii jakoś przebolejemy, ale pamiątki…
– No właśnie, jeśli mogę przerwać? – Podirytowany policjant wszedł w słowo Gnieździeńskiemu. – Dlaczego w raporcie nie ma spisu ukradzionych przedmiotów?
– Dopiero sprawdzamy co mogło zniknąć – Na czole starszego z mężczyzn pojawił się pot. – Wie pan, w takim domu jak ten jest sporo wartościowych rzeczy, często kurzą się one latami, nikt, poza służbą, nie zwraca na nie uwagi. Dopóki nie znikną. – Pokręcił głową, jakby zadziwiony własnym gapiostwem .
– Ale chyba wstępną listę macie?
– Ależ oczywiście, proszę – Podał funkcjonariuszowi dwie spięte kartki – Kilka samarkandzkich piórników, srebrne lichtarze z drugiego wieku hidżry, i reprint pierwszego wydania krakowskiego Koranu. To wiemy na pewno.
Al Puck aż się wzdrygnął. Jeśli dobrze zrozumiał, chodziło o specjalną edycję Koranu, którą Mieszko III Światły uczcił setną rocznicę wydania pierwszej drukowanej księgi w dziejach świata. Nie zachował się ani jeden egzemplarz pionierskiej edycji mistrza Dobrogórskiego, Koranów Światłego – wiernie wzorowanych na słynnej poprzedniczce – pozostawało w antykwarycznym obiegu zaledwie kilka. A typ po drugiej stronie przemawiał z takim spokojem i opanowaniem jakby stracił pięćdziesięciogroszówkę podczas spaceru w parku.
– Czy mógłbym porozmawiać ze służbą? Obejrzeć pokój zaginionej? Jak w ogóle się nazywała?
– Nie wiem, nie znałem jej bliżej. Chyba Hamida… jakoś tak, naprawdę nie pamiętam, pracowała u nas dopiero od miesiąca. Proszę popytać w kuchni.
– To by było na tyle. Dziś. – Al Puck wstał i wyciągnął rękę. Gnieźdźieński mocno ją uścisnął.
– Proszę pozdrowić ojca, sierżancie. Pańska matka była piękną kobietą – Wyrosły jak spod ziemi eunuch, inny niż poprzednio, otwierał już drzwi. Mieszko, po raz kolejny podczas tej rozmowy, z trudem zachował spokój. „Nie daj się sprowokować temu głupcowi”, pomyślał i odkłonił.
6.
Hamida Sara Czarnowicka. Tak nazywała się zaginiona dziewczyna. Niecałe dwadzieścia lat, średniego wzrostu, ładna, ale bez przesady – tyle się dowiedział z rozmów ze służbą. W jej pokoju, malutkiej służbówce pod schodami, niczego nie znalazł. Albo zabrała wszystkie swoje rzeczy ze sobą albo Gnieźdźieński kazał dokładnie posprzątać swoim ludziom. Chyba nie tylko niechęć do faceta sprawiała się, że bardziej skłaniał się do drugiej możliwości.
Nie miał czego dłużej szukać we dworku Gnieździeńskiego. Nikt mu niczego ważnego nie powie. Nie żeby jego rozmówcy byli nieuprzejmi albo zasłaniali się niepamięcią, odpowiadali pewnie i w pełni profesjonalnie, ale właśnie to było jasnym sygnałem – człowieku, spadaj. W końcu to nie ty płacisz nasze pensje.
Mieszko miał jednak asa, powiedzmy że asa – pomyślał zgryźliwie – w rękawie. Zjechał ze wzgórz i zatrzymał się przed niskim budynkiem z napisem Ochrona nad wejściem. Minął młodego ochroniarza, zanim ten zdążył wypowiedzieć choćby jedno słowo i skierował się prosto do biura. Na drzwiach wisiała tabliczka ” Ibn Rutkowski&Synowie”, w środku siedział sam dumny właściciel firmy i nazwiska. O synach al Puck nic nie słyszał, ale może coś się zmieniło ostatnimi czasy?
Rutkowski był jego partnerem przed piętnastu laty, kiedy dopiero zaczynał karierę w policji. Skuteczny glina, ale do tego pijak, hazardzista i łapówkarz. To nie mogło dobrze się skończyć. Z każdym rokiem służby coraz bardziej jechał po bandzie, aż w końcu go wywalono. Nie na zbity pysk, zachował częściową emeryturę, jednak oficjalnie od dekady departament policji Polskiego Konstantynopola nie miał z nim nic wspólnego. Nieoficjalnie zaś… no cóż…
– Napijesz się piwa Puck? – Stary wyga nie wyglądał na zaskoczonego jego przybyciem. Nalewał coś do dwóch szklanek. – Najlepsze płockie krafty, prosto ze starego kraju. – Spojrzał na twarz sierżanta i wybuchnął szczerym śmiechem – Na Mariam, aleś zielony na gębie, synku.
Puck rzucił na blat listę skradzionych rzeczy, Rutkowski dźwignął papiery i szybko je przejrzał.
– Dziwna sprawa synku, tyle ci powiem. Z reguły nasze państwo bogaczyki nie wzywają policji, wołają mnie i moich chłopaków. A tu wszystko postawione na głowie, zakazano mi zbliżać się bliżej niż na kilometr, a jak tylko pierdnę, stracę kontrakt. Tak to jest, synku. – Pociągnął dużego łyka.- No i dziewczyna…
Zawiesił głos, jakby tylko czekał na zachętę. Puck nie miał głowy do tych gierek, zniecierpliwiony machnął ręką.
– Popytałem tu i tam, nikt mi nie będzie rozkazywać, co mam robić, synku i terefere kuku: to żadna służąca, a czwarta żona naszego wielmożnego sahiba Gnieździeńskiego, ostoi moralności i fundamentu naszego społeczeństwa. – Wielożeństwo, tak jak prywatne meczety, zostało zakazane jeszcze za ostatnich kniaziów, w szeregu aktów modernizacyjnych, ale co bogatsi Polacy nadal utrzymywali po kilka żon. Niektóre z nich sobie ceniły ten system, inne, zwłaszcza młodsze, absolutnie nie. – No i się stary strasznie ściął z z synami z poprzednich małżeństw, aż ulubieniec, Sa Adam, trzasnął drzwiami i wyprowadził się z domu. Zamieszkał gdzieś w okolicy kampusu. Tak, gdybym był wielkim śledczym, od niego bym zaczął, synku, poszukiwania. – Piana ściekała mu z brody.
– I wiesz synku, strasznie niechodliwe to fanty, ale w Kaganacie nie takie skarby znikają – Machnął listą – oczywiście popytam i o nie. Nic się nie martw synku, dam znać.