7.
Pani Basia w dziekanacie może wyglądała i zachowywała się jak mityczny cerber, od dziesiątków lat straszono nią pierwszorocznych studenciaków, ale porządek w papierach miała na bum cyk cyk i to od niej Al Puck dostał nowy adres Sa Adama Gnieźdźieńskiego, po starej znajomości, jak podkreśliła. „Praca magisterska to dlaczego nie obroniona, panie Puck?”, policjant się jedynie uśmiechnął, co mu pozostawało; był pewien, że jego niezbyt udana kariera akademicka jest epizodem dawno zapomnianym przez wszystkich, pani Basia wyprowadziła go z błędu: „O Piastach śląskich pan tak pięknie pisał”.
Zawsze kiedy śledztwo prowadziło go w pobliże uniwersytetu, nie mógł oprzeć się pokusie i wstępował do „Wiedeńskiego Husarza”. Knajpa była jeszcze bardziej obskurna niż przed dwudziestu laty, na jej ścianach wisiały dokładnie te same plakaty co wtedy, sławiące herosów młodzieżowej muzycznej rewolucji – KSU, Piersi i Naukę o Gównie, ale podawano tu najlepsze kebaby po obu stronach Bosforu. Prawdziwy sos średni, nie wymieszane razem ostry i łagodny, do tego czerwona kapusta i ogórki kiszone. Niebo w gębie.
Kończył podwójnego w cieście i na domofonie szukał nazwiska Gnieździeńskiego, gdy z oficyny wyskoczyła potężna kobieta w czerni i jak nie wrzaśnie:
– Co żre i się gapi? – Nie wiadomo skąd w jej rękach pojawiła się miotła. – Mam męża wołać, by mu wyjebał? – Sztyl znajdował się już niebezpiecznie blisko jego głowy, jednak zdążył wyciągnąć z kieszeni legitymację i wycharczeć, bo usta miał ciągle pełne mięsa – Policja.
– Czemu od razu nie mówi? – Twarz herod baby wyraźnie się rozpogodziła, nawet wyraźny wąsik wydawał się mniej groźny niż jeszcze przed chwilą – Czego chce?
– Gnieździeński jest w domu?
– Nie ma. Ale weźmie ten klucz – Dozorczyni na chwilę zniknęła w oficynie. – Trzecie piętro, po lewej. Trzynastka.
8.
Kawalerka, ale przestronna, z dużym aneksem kuchennym i wanną w łazience. Widać było, że lokator nie mieszkał tu długo, prawie wszystkie szafki były puste. Stos ubrań na dwóch krzesłach, niepościelone łóżko, trochę książek i płyt na regale. Zdjęcie młodej kobiety z bobaskiem, sądząc po szczegółach tła sprzed dobrych dwudziestu lat. Pewnie on sam, z matką.
Na stole miska płatków ze śniadania i otłuczony kubek po kawie. I jedyna ciekawa rzecz w całym mieszkaniu – gruby maszynopis. Al Puck spojrzał na pierwszą stronę, była pusta. Na drugiej zaczynał się od razu tekst. Pogrążył się w lekturze.
Kiedy mikroskopijna flota złożona z trzech mizernych statków dobiła po długiej podróży do lądu, jej dowódca był przekonany, że dopłynął do Indii, w najgorszym razie do Chin lub Japonii. Miał pozostawać w tym przekonaniu do końca życia, co odniosło pośrednio ten skutek, że to nie jego nazwiskiem nazwano odkryty kontynent, a imieniem innego włoskiego awanturnika, Amerigo Vespucciego. Prawdziwemu odkrywcy przypadły jedynie skrawki nazewniczej sławy, ziemie na które 500 lat później szalony narkoboss miał sprowadzić mordercze hipopotamy, by mnożyły się ku jego pośmiertnej chwale.
Historycy spierali się, czy Krzysztof Kolumb był geograficznym ignorantem, czy przynależał bardziej do przemijającej czy nadchodzącej epoki, czy był Genueńczykiem, Katalończykiem, żydem, a może Polakiem, jednak jego odkrycie na zawsze odmieniło losy świata. Temu nikt nie może przeczyć. Trochę wcześniej tego roku, 1492 po narodzinach Chrystusa, bo to ten kalendarz miał wkrótce zatriumfować nad innymi, jego sponsorzy, ultrakatoliccy monarchowie hiszpańscy, zdobyli Grenadę, kończąc rekonkwistę i wypychając islam z zachodniej Europy.
Muzułmańscy kronikarze tego okresu, spisując tragiczne dzieje wygnanych z Półwyspu Iberyjskiego wiernych i żydów, pomijali milczeniem istnienie Ameryki, więcej uwagi skupiając na bliźniaczych wyprawach portugalskich dzikusów, którzy w tym samym czasie dopłynęli na Wschód, zaburzając odwieczny rytm tysiącletnich szlaków handlowych. Wydarzenia te zwiastowały powolny kres Świata Islamu, krach ostatecznie nadszedł w XIX i XX wieku, kiedy to chrześcijańskie mocarstwa, natchnione ziemniakiem i pomidorem, podzieliły świat według własnych mniemań, lęków i obsesji…
9.
Przerwał czytanie w tym miejscu, ale musiał przyznać, że jest pod wrażeniem. Nie wiedział co zaintrygowało go bardziej, wykwintny styl opowieści, czy zawarte w niej szaleństwo, wiedział jednak, że ma w ręku… dzieło frapujące. Takie sformułowanie nasunęło mu się pierwsze, po drobnych poprawkach i redaktorskiej obróbce mógł być z tego niezły kawał literatury. Poczuł ukłucie zazdrości, pisarskie ambicje nie wypaliły się w nim widocznie tak doszczętnie jak dotychczas sądził.
Jeszcze raz przekartkował maszynopis – wypadła z niego koperta, odruchowo ją podniósł. W środku znajdowało się tylko jedno zdjęcie, polaroid. Chłopak na nim, najwidoczniej sam Sa Adam, przytulał się do równie młodej jak on dziewczyny, oboje radośnie uśmiechnięci, w letnich ubraniach, za nimi ział ogniem smok wawelski. Spojrzał na datę, zdjęcie pochodziło sprzed niecałego roku. Odwrócił odbitkę, drukowanymi łacińskimi literami napisano „Hamida”. Ponownie spojrzał na fotografię, tym razem bliżej przypatrując się dziewczynie. Czy to może być ona? Wiek się zgadzał.
Postanowił zabrać zdjęcie, maszynopis położył na stole, tak jak go znalazł. Ponownie rozejrzał się po izbie, chyba niczego ważnego nie przegapił. Zamykał już drzwi wejściowe, kiedy usłyszał za sobą ciche kroki. Poczuł okropny ból na potylicy, z ust trysnęły na wpół strawione kawałki kebaba, upadł.