10.
Byli na patrolu na ziemi niczyjej, już po drugiej stronie rzeki. Szedł jako trzeci, za czujkę robił Ali, tuż przed nim maszerował Twardoch. Wielka puszcza w środku kontynentu, gdzieniegdzie ruiny budynków, formalnie sąsiednie państwo, ale strefa niekontrolowana przez nikogo. Lub wszystkich, zależy jak na to spojrzeć. Wojna domowa zachodnich chrześcijan ciągnęła się od lat, co złośliwsi ulemowie uczyli w szkołach, że zaczęła się w 476 roku ich kalendarza i nigdy nie skończyła. Smród potu i strachu. To Twardoch wystrzelił pierwszy i cały oddział wpadł w amok, serie pocisków rozrywały liście i smugi deszczu aż nastała cisza. Podszedł do skurczonego ciała i odwrócił na plecy. Dziecko. Dziewczynka.
Coś ci powiem wujku. Mieszkasz strasznie daleko… A co to jest?… Najfajniejsze były dinozaury. I żyrafy. Ale dinozaury już nie żyją, skamieniały i mogłem po nich skakać… Co tu jest napisane?… Wujku, a mogę wejść na ten wiatrak? Tylko na chwileczkę… Rodzice, zatrzymajcie się! Musimy porozmawiać… Ja też uciekam przed tatą, kiedy robię krzywdę Emilce i chce mi dać lanie… Nić… Nicz…. Nic!
Poruszała się w niby nieświadomym erotycznym tańcu. Jej krótką sukienkę wiatr kleił do wąskiej talii i pełnych bioder. Pełne żaru czarne oczy…
Demona.
11.
Przez trzy doby pozostawał w śpiączce farmakologicznej.
I przez tydzień w szpitalu.
Odwiedzała go rodzina, koledzy z pracy, przyszedł nawet szef.
Podszedł do lampki obok łózka, odkręcił gwint i wskazał pluskwę.
„Gnieździeński wycofał zgłoszenie, dziewczyna wróciła, kradzieży żadnej nie było, wszyscy wyjechali na wspólne wakacje. Rodzinna sielanka”.
Notował coś na wizytówce.
„Ty masz teraz l-4, a potem bierzesz zaległy urlop z poprzednich lat. Masz wypocząć. Rozumiemy się?”, podniósł głos.
Wcisnął podwładnemu do ręki prostokątny kartonik.
” Kraków. Teofil Gadowski.” I numer telefonu.
12.
Balice. Jedno z dwóch najgorszych lotnisk w imperium. Słabo oświetlone hale z prefabrykatów, rejwach turystów wracających z ofert Last Minute nad Morzem Czarnym, skarpety w klapkach, wszechobecna woń olejku z filtrem i spalonego ciała. Przerażone matki poganiające blade dzieci w bluzach z Myszką Mietkiem, ich cherlawi mężowie o oczach jasnych i włosach jak len, w długich kolejkach do odprawy.
Przed halą nie lepiej. Wielki pusty parking, bo przecież większość podróżnych zostawia samochody u gospodarzy za kilka groszy za dobę mniej. Centusie. I chytrzy taksówkarze polujący na naiwnych podróżnych, młodzi chłopcy proponujący tytoń, tanio, plakaty pałaców rozkoszy „na każdą kieszeń”. Cały ten podróżniczy syf w swej najgorszej, wschodniej odsłonie. Al Puck dotarł na postój taksówek machając z daleka legitymacją, dwóch cwaniaków od razu odjechało, odważył się starszy dziadek w dziesięcioletnim rzęchu.
Kraków. Druga albo trzecia – historycy do dnia dzisiejszego nie ustalili statusu Płocka – stolica Islamskiego Królestwa Polskiego, jeszcze sprzed Ekspansji. Miasto przytłoczone dawno minioną chwałą, skryte pod kurtyną smogu i do bólu, jeśli można tak mówić o jakimkolwiek ośrodku na północ od Rijeki, mieszczańskie. Stare kamieniczki od wieków skrywały swe tajemnice, na blokowiskach królowały gangi młodocianych fanów kopanej. Mury upstrzone napisami, jedni chcieli wieszać i wyruchać matki drugim, wspólne dla obu stref były bodaj jedynie akronimy CHWDP i CHWP.
Chwała Wielkiej Polsce.
Cały stary kraj był taką smutną, pojebaną krainą. Pełną błota, zimna i niewyrażanych głośno pretensji. Niby wszystko tu było bardziej ortodoksyjne, ale i też nikt się nie zanadto przejmował głoszonymi zasadami. Oczywiście, że żyło się tu gorzej niż na południu, jednak nie usprawiedliwiało to panującego powszechnie marazmu i poczucia beznadziei. Każdy kto mógł, już dawno dał z tego błotnistego kraju nogę, pozostali jedynie najbardziej zdesperowani, a może najgłupsi. No i gołębie. Tysiącami obsiadały każdy wolny skrawek betonu.
O tym wszystkim rozmyślał Al Puck wieczorem, już w hostelu, szykując się do snu. Nadal był słaby, przepisane tabletki nieźle kręciły, jednak to nie tylko one wywoływały stan melancholii. Coś było w tutejszym powietrzu, coś – o mdłym zapachu płonącego bagna – się kryło w atmosferze. A Mieszko coraz bardziej czuł się jak bohater słabo napisanego kryminału…