Kiedy Stefan B., mój pradziadek, wrócił z wojny, miał 56 lat, na świecie pierwszą wnuczkę i tyfus. Umarł jeszcze przed świętami, tylko już nikt nie pamięta – wielkanocnymi czy Bożego Narodzenia.
Nie chce mi się sprawdzać, kiedy dokładnie w 45 roku był Zajączek, wątpliwe zresztą, by przyszedł do wielu domów. Wiem, że córka pradziadka, wtedy w zaawansowanej ciąży, z całej wojny najbardziej bała się przyjścia Armii Czerwonej. Do babci te wspomnienia wróciły na progu demencji, kiedy obrazy z młodości zaczęły się mieszać z rodzinnymi tajemnicami, a nawet pretensjami, i stały się ważniejsze od tu i teraz. Opowiadając o tym strachu mogła chwilę później przeskoczyć do bojowej pieśni o dzielnym Rydzu-Śmigłym, bo nastoletnia babcia przed wojną, krótko przed tym nim stała się obywatelką III Rzeszy, brała udział w czymś, co nazywało się hufcami pracy, a było – no właśnie, nigdy nie dopytałem – szkoleniem? Młodzieżowym obozem? Programem społecznym?
Tak, w styczniu 1945 roku babcia była obywatelką niemiecką, a jej ojciec do domu wrócił niekoniecznie w mundurze formacji pomocniczej Wermachtu, ale na pewno w nim poszedł na front. Legenda rodzinna chce, że Rosjanie złapali go w tym mundurze sto metrów od domu krewniaków, w którym chciał przebrać się w cywilne ciuchy i wrócić do żony. Ku mojej konfuzji miało to mieć miejsce w (ówczesnym? dzisiejszym?) Bytomiu. Czy to znaczy, że część mojej familii przed 39 roku mieszkała po drugiej stronie granicy? W zasadzie: dlaczego miałoby mnie to dziwić?
O tym pradziadku całe dzieciństwo słyszałem, że do Piekar (Radzionkowa?) przyszedł z „głębi Niemiec” i, kto wie?, może po I wojnie światowej. Zgadliście, nie mam pojęcia czy walczył na jakimkolwiek froncie – na marginesie, lista poległych żołnierzy (niemieckich) z mojej dzisiejszej dzielnicy liczy kilkaset nazwisk! – ale moja babcia urodziła się w 1920 roku, prawdopodobnie sakramentalne dziewięć miesięcy po ślubie. I została oddana na wychowanie na kilka miesięcy kilkadziesiąt kilometrów dalej. Czy mogło chodzić o politykę? A może prababcia chorowała?
Bo te „głębokie Niemcy” to podobno – ileż razy muszę tak pisać – zapadła dziś wioska, na mapie nad Opolem, chyba bliżej Poznania niż Breslau. Pradziadek na nagrobku ma inną formę imienia, Szczepan; Proszę Państwa Szanownego: przysięgam, nie kłamię. Pod jakim imieniem się urodził, a jakie dostał na chrzcie nie wiem i wątpię, by ktokolwiek się kiedykolwiek dowiedział. Nazwisko, takie króciutkie, też można w dokumentach odmieniać na kilka sposobów.
Nie mam złudzeń. Ślązacy są jednymi z najdoskonalszych konformistów paskudnego wieku dwudziestego. Tak, często dorabiana jest im, nam, czorno gęba, dwa wielkie żywioły polityczne – to paracytat z niedawnych i chyba przyszłych podręczników – grały na odwiecznych ziemiach piastowskich kilkakroć w pokera (raczej w kółko i krzyżyk) niezbyt licząc się ze zdaniem miejscowych autochtonów (to podobno fraza do pewnego momentu używana oficjalnie przez prlowską propagandę), ale w śląskim charakterze jest coś śliskiego. Zbyt często objawia się cwaniacka chęć wykorzystania każdej możliwej okazji, „należy nam się, bo…”, bez współczucia i poczucia, że są społeczności wielokroć bardziej poszkodowane przez historię.
Oddaliłem się jednak dość znacznie od mojego pradziadka. Nie wiem, w jakim był obozie: polskim czy radzieckim, enkawudowskim czy ubeckim. Może w ogóle nie trafił do obozu? Jego historia skończyła się prawie szczęśliwie, szybko wrócił do powiększonej rodziny, wnuczkę – z daleka – zobaczył. Gdyby nie ten tyfus…
***
Interpretować powyższej opowieści nie zamierzam. Od tego są na świecie historycy i ich instytuty.
Tylko dwie refleksje.
Nie wiem, gdzie dokładnie znajdował się obóz na Zgodzie. Przypuszczam, że wychodząc z bloku mógłbym tam dojść przed upływem godziny, ale sprawdzać nie zamierzam, boję się. Bo to nawet nie jest wstyd, tylko bezradność.
Ale kiedy czytam, że komendant tego obozu był Żydem (bo już nie żydem?) sowieckiego wychowania, więc Polsce nic do tego, to… jest to spychologia najgorszego sortu.
***
Pierwszy budynek mojej szkoły podstawowej liczył sobie chyba 100 lat. Na pewno niewiele mniej. Biliśmy się o pierwszeństwo z kolegami z innych szkół, nie mając najpewniej racji (tamte, choć starsze, były otynkowane i pomalowane, co dawało złudzenie nowości, nasza nie). Znajdowało się w nim sześć niewielkich klas, dwie dodatkowe sale na potrzeby gimnastyki i zajęć praktycznych, strych i pomieszczenia gospodarcze w piwnicy. Poza budynkiem rozpadające się toalety (nigdy z nich nie skorzystałem, tak się bałem, sikało się pod drzewem kilka metrów dalej) i malutkie, już asfaltowe, boisko z dwiema żelaznymi bramkami.
Nikt nam nie mówił wtedy, że w czasie wojny znajdował się tu obóz. Co prawda „tylko” przesiedleńczy. Najpierw etap mieli tu Niemcy z Bałkanów albo Siedmiogrodu, potem Polacy z Zagłębia Dąbrowskiego i Sosnowca (do III Rzeszy bezpośrednio przyłączono, oprócz odwiecznie śląskich ziem, także te pobliskie kawałki Polski, które dobrze rokowały gospodarczo, co zaowocowało pojawieniem się w gwarze najbardziej, moim zdaniem oczywiście, charakterystycznego ślunskiego słowa – Altrajch). Przez budynek przewinęło się kilka tysięcy ludzi, jednorazowo do dwustu – wydaje się to niemożliwe; kilkoro zmarło.
Po wojnie szkoła wróciła do pierwotnej funkcji. Przez wioskę, potem dzielnicę, przewijały się masy ludzi, budowano bloki, całkiem niedawno otwarto nową, budowaną 20 lat szkołę i stary gmach przestał być potrzebny. Od miasta wynajął go miejscowy Janusz biznesu, dokładniej to nawet Roman (postać godna opisania, może kiedyś…), ale budynek się rozsypywał, miasto nie bardzo wiedziało co zrobić i dekadę temu, za czasów unijnego wzmożenia, umyślono przerobienie dawnej budy na lofty. Pan Roman musiał wyprowadzić firmę, przy okazji jego pracownicy wycięli co drugi pręt z zabytkowej – jak sądzę – poręczy przy schodach. Niegłupio uczynili.
Bo kiedy miasto zaczęło się przygotowywać do rozpisania przetargu, miejscowi pasjonaci historii przypomnieli sobie, że „obóz tu był, tu umierali ludzie, Polacy ginęli”, więc jak można planować w tym miejscu luksusowe apartamenty. Inwestycję przerwano, teren z perturbacjami odsprzedano. Nowy właściciel w końcu uzyskał pozwolenie na wyburzenie i teraz na drugim końcu działki się buduje. Na płocie, w jednym fragmencie jeszcze szkolnym, powiewa reklama miejscowego dostarczyciela betonu.
Nie zasłania wielkiego dołu.