Obywatel Wojciech

Nim opiszę niedawne wydarzenia, które wstrząsnęły stolicą naszego średniej wielkości i znaczenia, acz starożytnego i dumnego państwa, muszą przedstawić czytelnikom tej kroniki, prowadzonej z pełną pulą mego niewielkiego talentu, skądinąd dobrze gdzieniegdzie znanego i lubianego redaktora Wojciecha O.

Był to człowiek niemłody, ale też jeszcze nie zgrzybiały – jego skroni ani czaszki nie okalała senatorska siwizna. Prostej postawy, z niezgasłym młodzieńczym błyskiem w oku i mocnych przekonań, przedstawianych ku wykształceniu publiki, czyli nas samych, jego duchowych wychowanków, wszędzie, gdzie tylko zachciano go słuchać. Elokwentny, dowcipny, cierpliwy dla opinii innych; sądy – nielicznych, dodajmy – przeciwników przecinał błyskotliwymi ripostami, z precyzją miecza laserowego uderzając w najsłabsze punkty ich retoryki.

Dziś jednak muszę,  dokładnie znając wydarzenia i nie chcąc fałszować relacji, stwierdzić, iż była to wielkość już z lekka przebrzmiała, nieprzystająca do wyzwań czasów obecnych. Jak wszyscy najwięksi w jego pokoleniu, kosztem wyrzeczeń rodziny i ufny w swą inteligencję, studiował chemię na uniwersytecie w …, udzielał się wtedy w ruchu prawdziwie socjalistycznym, szedł pod prąd ówczesnych tendencji powszechny poklask mających w naszym kraju. Czasy to tak nieodległe, a jakże dawne – chce się zakrzyknąć!

Jednak życie każdego z nas skazuje, by w końcu otrząsnął się z młodzieńczych złudzeń oraz próżnych nadziei, nadchodzi więc pora dorosnąć, zgodzić się na kompromisy, i Wojciech O. – na skutek pewnych wydarzeń, których tutaj nie musimy relacjonować – wylądował w słynnej spółce, onegdaj pierwszej w kraju, o wpływach i kontaktach ponadregionalnych. I tak, pozostając w chwiejnej równowadze między swymi ideami a prozą życia mierzoną w nabywanych suvach, przepracował w niej 20 lat, ślepy na wszelkie możliwości awansu kosztem innych, nawet mniej od niego uzdolnionych. Jeden z jego synów, po wizycie w redakcji, powiedział „Stary, ty wiesz, naczelnym by cię tu zrobili, aleś głuchy i głupi jak byłeś, tak jesteś”. Synów miał trzech, co jeden to dorodniejszy i mądrzejszy, ale złośliwe były to charaktery ludzkie. Nie z ich winy zresztą, a na skutek trendów wychowawczych panujących w ich dzieciństwie, którym to okcydentalnym modom Wojciech O. wiernie i ku swej późniejszej, jak się przekonamy, zgubie hołdował.

Było to dwadzieścia lat, nie ukrywajmy, życiowego i intelektualnego marazmu, jedynie raz przerwanego energicznym działaniem. Ileż się szacowny obywatel Wojciech wtedy nadenerwował, namęczył, nastraszył. Serce tłukło jak oszalałe, kiedy przemierzał kilometrami korytarze, spiskował w kawiarniach, konspirował jak Róża Luksemburg z Leninem. Jakież to miny mieli w związku, gdy on, słynny Wojciech O., przyszedł się zapisać i w wianie przyniósł prawie cały nasz klub towarzyski. Gapili się na niego jak na Hugo-Badera pracującego nad głośnym reportażem współczującym, ale do związku przyjęli. I nawet wąsa zapuszczać nie kazali, co Wojciech O. przyjął z ulgą, bo zarost miał od dziecka nie nazbyt spektakularny.

I tak oto dotarliśmy do wydarzeń niedawnych, które to wydarzenia wstrząsnęły naszą małą stolicą, a Wojciecha O. uczyniły słynnym w całym kraju. Stanęły naprzeciw siebie dwie demonstracje, potężne, ludzkie, każda setki tysięcy obywateli licząca. Jedna głębokie modły do Boga zanosiła, „Nie rzucim ziemi skąd nasz ród” niosło się pod niebem błękitnym, druga na znicze pluła i hit dawny „Chcemy bić ZOMO, jeszcze” skandowała w antypolskim zacietrzewieniu. Twarze nienawiścią przepełnione, dłonie wzajemnie sobie wygrażające, kije z transparentów gdzieniegdzie w ruch szły. Policmajstrzy na koniach powariowali w tymże rejwachu, sprzeczne rozkazy powarkiwały z krótkofalówek, telewizje informacyjne transmitowały jak świat długi i szeroki ten upadek ducha ludzkiego.

Pośrodku stanął on, dumny inteligent starej daty i wszechstronnego wykształcenia, dzielny nasz Wojciech O. Powiewał flagą Solidarności ze związkowego magazynu wyfasowaną, wszystkie oddziały w W… musiały na demonstrację iść, więc i on znalazł się w związkowym tłumie. Serce go jednak ciągnęło ku ludziom po drugiej stronie linii niewidzialnej, acz strasznej, ku ideom w zaprzeszłej młodości głoszonym, złamał więc szeregi i stanął między kordonami. On to, wielki człowiek czasów minionych, powiewał flagą biało-czerwoną, gorączkowo nucąc, co wyłapały telewizyjne mikrofony „Wyklęty powstań ludu ziemi”, na klęczkach – bo tyka ciężka była – opamiętania, zmiłowania Boga, jeśli On tylko istnieć może, dla tej tłuszczy przebrzydłej, wypatrując.

I wtedy obie fale zwarły się z sobą, topiąc, dusząc Wojciecha O. z furią nieujarzmioną, nienawiścią czystą i okrutną, ponad moralnością stojącą, nieludzką i bezczasową zarazem. Jak to się stało, szeptaliśmy potem, można się było przecież dogadać; człowieka zawsze szkoda najbardziej, do takiego to ostatecznego wniosku doszło grono klubowych  weteranów, kończąc nasze dywagacje i spory.

1 komentarz do “Obywatel Wojciech

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s