Ratujcie, ludzie! Jezus! Jezus! M a r i o! – Po korytarzach dortmundzkiego Domu Opieki Osób Starszych co kilka nocy niósł się krzyk pensjonariusza z pokoju 271. Dręczyły go koszmary, łatwo się jednak uspokajał. Wystarczyło podejść do łóżka, poprawić poduszkę i do rana spał jak niemowlę.
Josef „Jozek” Krencischek był jednym z najstarszych gości domu starców, ale też jednym z najspokojniejszych i najłatwiejszych w codziennej obsłudze. Zachował dyskretną elegancję starych czasów, z niewielką tylko pomocą codziennie rano się golił i ubierał sztruksową marynarkę ze skórzanymi łatami na łokciach. Zasiadał w fotelu przy oknie i godzinami spoglądał w dal. Posługiwał się staroświecką niemczyzną, z lekkim tylko obcym akcentem. Umysł miał jak brzytwa.
Nocami krzyczał w języku polskim. Odkryła to salowa Marta, której rodzina przeniosła się do Zagłębia Ruhry w połowie lat 80. z Olsztyna i potem rozjechała po Niemczech. Marta urodzona już tutaj, mówiła kilkoma językami, polskim co prawda najsłabiej, ale rozumiała wszystko i szybko rozszyfrowała, że są to słowa modlitwy.
Ale ogólnie był to bardzo miły, spokojny starszy pan.
****
„Mioł żeś gizdzie pieruńskie szczęście”.
Dziś wstyd się do tego przyznawać, ale do wojska poszedł sam. Miał prawie osiemnaście lat, nie uśmiechała mu się robota w rodzinnej piekarni, nawet z dyplomem cukiernika. Kopalni się bał od dziecka, od czasu jak pochowali wujka Antka, jeszcze w wielkim kryzysie. Pamiętał strach ludzi wokół, straszliwą biedę, nieledwie głód, czerstwe bułki, które przynosili z rodzeństwem do szkoły znikały z ławek długo przed pierwszym dzwonkiem.
Zgłosił się więc do Wermachtu sam, kilka miesięcy czy nawet rok, już nie pamiętał, przed terminem. I latem 42 roku forsował rzeki na Ukrainie. Kłosy pszenicy falowały po horyzont, nigdzie potem już nie widział takich zmierzchów, a oni maszerowali maszerowali maszerowali na wschód. Czasem tylko podwożeni furmankami. Mijali kolumny sowieckich jeńców, spalone wsie, masowe groby. Wyganiali tutejszych z chałup i piekli prosiaki na ogniskach, o innych rzeczach nie chciał pamiętać. Nie był nawet jedynym mówiącym po polsku w swym pododdziale.
Ale miał przecież szczęście. Nie dotarł do Stalingradu. Tak go poharatali wcześniej. Blizny, od brzucha po łydkę, teraz już były prawie niewidoczne, wyglądały jak rozmyte tatuaże.
****
W Polsce już by pewnie nie żył. Żona tak bardzo nie chciała jechać. Krótko przed śmiercią mamrotała do siebie, skarżąc się wszystkim wokół, jak to porwał ją z Szarleja wbrew woli. Trzeba było jechać. Najmłodszemu synowi rozpadało się małżeństwo, a w 87 roku pieniądze na zagospodarowanie dla auslanderów to był potężny geld. Żałował tylko jednego, że nie zostawili sobie mieszkania. Dwa lata później padł mur i wszelkie lokale znacznie zyskały na wartości. Niektóre wnuki, ku jego zdziwieniu, obecnie wracały na Ślunsk, próbowały robić tam interesy albo zwyczajnie kupowały kawałek ziemi. I się budowały.
Dzieci z pierwszego małżeństwa, z prawdziwą Niemką z Chropaczowa, wyjechały na początku lat osiemdziesiątych. Najstarszy nawet wcześniej, przed Solidarnością, sam mu załatwiał wyjazd na mecz z Holandią. Rodzinę synek sprowadził trzy lata później, jego żona – „tam” (czy „tu”, sam nie wiedział) absolwentka studiów muzycznych – zaczynała od pracy w MacDonaldzie. Do dziś pamiętał opowieści, że trzeba umieć robić wszystko, od szmaty po sprzedaż. Inne dzieci przyszywały metki różnych producentów do identycznych ubrań albo pakowały parówki, zawsze po pięć sztuk, do słoików. Wnuki z Polski, bo dwie córki, z drugiej żony, zostały tam – czy tu – objadały się nimi do oporu.
****
Ponownie powołano go latem 44 roku. Na wschodzie było źle, brali wszystkich i nie miało znaczenia, że jelita mogły mu się rozpłynąć w każdej chwili. W końcu, jakby nie patrzeć, był starym frontowcem. Tym razem trafił do Prus, tych prawdziwych, 500 km na północ. Siostrze w prezencie ślubnym przesłał zegar, do dziś pamięta markę, oryginalny Gustav Becker, wyszabrowany w jednym ze wzmacnianych na chybcika bunkrów.
Znowu miał farta. Przetrwał zimową ofensywę. Przetrwał marsz przez Zalew Wiślany. I trafił do radzieckiej niewoli. Rosjanie nadal robili straszne rzeczy, ale niesieni pewnością zwycięstwa krasnoarmiejcy nie rozwalali już na miejscu każdego w niemieckim mundurze. Potem, po latach, czasem rozmyślał o paradoksie współczesnej wojny, która większe prawa pozostawia żołnierzom, walczącym i mordującym, niż cywilom.
Głupio mu było, spędził przecież kilka miesięcy z tymi dzieciakami z oddziału, ale w obozie przyznał się do polskości. Nawet nie musiał sam się zgłaszać. Pewnego piątku, chyba, został wezwany do biura, czyli największego baraku w byłym obozie koncentracyjnym Stutthof, a tam już siedział kapitan Ludowego Wojska Polskiego i przeglądał jego papiery. Starannie wykaligrafowane miejsce urodzenia, Deutsch Piekar, dało wolność prawie automatycznie.
Kolejny paradoks. Słyszał potem, że Polakom zdarzało się rozstrzeliwać na miejscu niemieckich żołnierzy. Tych, którzy próbowali, tak jak on, się wybronić polskim językom. Prawdziwych Niemców zostawiali w spokoju. Teraz jednak od razu wcielili go do LWP.
****
Do domu wrócił więc w polskim mundurze, zdemobilizowany, nie wiedząc nawet czy do niego ma prawo. Munduru i domu. Nie walczył już więcej, jego wojenna tułaczka zakończyła się w okolicy Szczecina. Pilnowali odwiecznych polskich praw do tego miasta przed Niemcami, Rosjanami i, jak lata później ze zdziwieniem przeczytał w „Polityce”, Czechami. Wtedy wszyscy chodzili we fragmentach mundurów, radzieckich czy niemieckich, prawdziwym rarytasem były amerykańskie battledresy.
Poszedł do szkoły. Jako weteran, jakby nie było, polskiej armii miał tu pewne ułatwienia. Zaraz po niej zaczął pracować jako nauczyciel, wtedy nie trzeba było umieć dużo więcej od uczniów, by nauczać. Ożenił się, miał dzieci, cały czas się dokształcał. Żona zmarła na raka, ożenił się ponownie. Po trzydziestce ukończył studia. Był na meczu z Ruskimi w 57 i cieszył się z tego zwycięstwa, skryty w tłumie wrzeszczał jak opętany, choć nawet nie przepadał za fusbalem, a w 54 roku, po cichu, kibicował Węgrom. Powoli piął się po szczeblach kariery, sukcesywnie, co dziesięć lat zmieniał mieszkania na większe. Centralne ogrzewanie zastępowało kaflowe piece. Wokół znikali ludzie. Najstarsza siostra wyjechała już w 62 czy 63 roku, inni krewni i znajomi niedługo potem. Na wzgórzach jego dzieciństwa wyrastały pierwsze bloki, osuszano glinianki i asfaltowano drogi.
Na emeryturę odszedł jako wicedyrektor zespołu górniczych szkół zawodowych. On, który gruby bał się jak niczego innego i sporo życiowych decyzji podjął tylko dlatego, by tam nie trafić. Paradoksalny szczęściarz. Te wszystkie coroczne akademie, państwowy blichtr górniczego znoju zaprocentowały. Nawet ten ośródek jego dzieci mogły opłacić tylko dlatego, że w Polsce – jako prawie hajer – miał wyższe zaszeregowanie. Z niemieckiej emerytury opłacić. I dodatku wojskowego.
****
Gdzieś zgubił tę książkę, pewnie została w mieszkaniu w Wuppertalu. Mieszkał w nim teraz jeden z wnuków z rodziną, może nie wyrzucili? Poprosić przy następnej wizycie? Zresztą nieważne, to zdjęcie pamiętał doskonale.
Leży na brzuchu, w hełmie, ale w samej mundurowej koszuli, i strzela z karabinu maszynowego. Młody, uśmiechnięty, grzywka – taka była wtedy moda, nawet w armii zostawiali loki na podgolonym karku – fantazyjnie opada mu na czoło. Podpis głosi: „Ciężkie walki w Rosji, wiosna 1942.”. Co jest nieprawdą. Zdjęcie było pozowane, już latem. Nie jest pewien, czy wystrzelił wtedy choćby serię.
Czasem myślał o ówczesnym sobie i swych kolegach. Większość z nich dotarła do Stalingradu. Większość tam umarła albo niedługo potem w niewoli. Większą szansę miały te dzieciaki z zimy 45 roku. Może wracali po latach, w 53 albo nawet 56 roku, do NRD i potem, przez Berlin, to tych prawdziwych Niemiec.
Wtedy ustawiali Żydów w szeregu i strzelali. Seria za serią, szereg za szeregiem. Czasem tylko osłaniali inne oddziały. Mężczyźni i kobiety. Dzieci – na szczęście – zabierano. Wtedy nie zastanawiał się, gdzie dokładnie. Czy mógł wiedzieć? Nie miał nawet dwudziestu lat. Podkładał ogień i maszerował dalej.