Ze wszystkich miast upadłych jakie miałem okazję w swej karierze odwiedzić, a byłem w Detroit, Wałbrzychu i Aleppo, najtrudniejsze chwile przeżyłem właśnie w tym. Jako ceniony pisarz i uznany przedstawiciel mediów obywatelskich powinienem zachowywać bezstronność i brak uprzedzeń w każdej sytuacji, ale uwierzcie mi – w tym miejscu nie sposób wierzyć w symetryzm. Wszystko wyje i płacze nad upadkiem infrastruktury, klęską nie tyle materiału, co ludzkiego ducha. Coś w człowieku dogorywa w konwulsjach i nie próbuje się ratować.
Podjeżdżasz od Rudy Śląskiej, urokliwego konglomeratu wsi, przedmieścia i miejskiej zabudowy, ale nawet to nie jest w stanie przygotować Cię, mój czytelniku, na to co uderzy w Ciebie z całą mocą po wysiadce na Zamłyniu. Długim białym podziemnym korytarzem, jak z filmów von Triera, zmierzasz w ciemność, jarzeniówki z epoki późnego Gierka skwierczą, rozkopujesz tony niedopałków, wiatr śmieje Ci się w twarz i już jesteś w centrum.
Bytomia.
Historyczna osada na przecięciu szlaków handlowych i kulturowych, notowana w kronikach już przez braciszka Helmuta von Chruszczowa w roku pańskim 1224. Złupiona przez najazdy mongolskie i husyckie, w późniejszych wiekach przysiółek z którego na polowania w pobliskich lasach kochłowickich ruszali feudałowie, a finalnie prężne centrum wczesnoindustrialnego pruskiego rozwoju, miasto graniczne, wreszcie modelowy przykład realizacji idei komunistycznego raju w praktyce.
Stajesz przed dworcem, za kołnierz cieknie Ci, domniemany czytelniku, woda, jeśli nie coś gorszego i próbujesz przejść przez ulicę. Cóż w tym trudnego? – Zapytujesz sam siebie w tym momencie. Ha, w normalnym kraju, w normalnym mieście dałbyś radę. Ale nie tu! Światła nie działają, miedź znowu poszła w górę w okolicznych punktach skupu. Nawet jeśli działają, musisz przedrzeć się przez sznury służbowych aut, bo nikt w tym mieście nie zaryzykuje zwolnienia poniżej 30 km/h, jeśli nie zostanie do tego przymuszony brutalną siłą.
„Tu nawet gołymbie wykupują bilet na pociąg do Krakowa” – Tyle usłyszysz w kasie biletowej, zanim zatrzasną Ci, czytelniku, okienko. Przerwa obiadowa. Od 7:00 do 21:00.
Idziesz dalej. Mijasz odrapane kamienice, zmęczonych pięćdziesięciolatków z ulotkami i lękiem w oczach (potem dowiadujesz się, że ledwie przekroczyli trzydziestkę), kolejne lokale z wódką i chińskim badziewiem za dwa złote. „Tani tytoń, tani tytoń” słyszysz głosy. Przed szkołą muzyczną spotykasz pierwszych młodych ludzi. Bladych, wymizerowanych, kamuflujących swe instrumenty w dresowych spodniach z powstańczą kotwicą. Nie powiedzą Ci tego pod nazwiskiem, czytelniku, ale i oni chcą jak najszybciej opuścić to przeklęte miejsce, rodzice się jednak uparli i teraz ćwiczą się, z równym zapałem panny i młodzieńcy, w gamach i palcówkach. Oddychać jednak – jak tu się godo „świeżym luftem” – zaczynają dopiero, kiedy pospieszny do Katowic mija Tesco, tuż przed Chorzowem, już za Arki Bożka…
Największym problemem jest jednak unosząca się w powietrzu i wyczuwalna na każdym kroku desperacja seksualna. Kwestia ta dotyczy przede wszystkim młodych mężczyzn. Jak twierdzą, nie sposób zaprosić dziewczyny do Bytomia. Randka rozwija się należycie, dochodzi do tego i tamtego, ale kiedy absztyfikant przechodzi do kolejnego etapu i z nadzieją w oczach pyta „Jedziemy do mnie?” i to „do mnie” okazuje się być Bytomiem, dziewoje kończą wszelkie tetate, co słabsze psychicznie do domu odwozi karetka. Podobno, podobno, dawno dawno temu, jednemu się to udało, przywiózł ukochaną do Bytomia, ale to najprawdopodobniej miejska legenda.
Małoletni pasjonaci muzyki klasycznej twierdzą zresztą, że tu, w centrum, nie jest jeszcze tak najgorzej, że musiałbym obejrzeć Szombierki. Zapinam więc kurtkę, mocniej wiążę buty i wiedziony pasją oraz instynktem doświadczonego podróżnika ruszam w nieznane. Blokowisko jak blokowisko. Pełno takich na pokomunistycznym Wschodzie. Malownicze ognie na pobliskich hałdach. Jedyne co rzuca się w oczy, to liczne punkty małej gastronomii i absolutny brak wolno biegających zwierząt domowych. Starsi panowie wyprowadzający pieski wyglądają jak weterani specnazu, w swych wąsach i wojskowych kurtkach z demobilu. Smycze pupili są bardzo krótkie i noszą ślady licznych walk o ich życie.
Mijam kolejne bloki, na każdym napisy „Polonia pany” oznaczające przynależność miejscowych gangów i tak dochodzę do stadionu słynnych Szombierek, mistrza Polski z roku 1980, legendarnej drużyny, której połowa miesiąc po triumfie „pitła do Rajchu i szpilała w heimacie”. O! Comiesięczny targ staroci. Stosy plastikowych lalek, papierowe książki – kolejny dowód, że nie dotarła tu jeszcze cywilizacja – podtatusiali panowie klepiący po tyłku dwudziestoletnią, krągłą strażniczkę miejską inkasującą opłaty za stoiska. Tak musi wyglądać piekło, myślą sobie, ale autochtoni wyprowadzają mnie z błędu – musi Pan Redaktor koniecznie obejrzeć jeszcze Miechowice albo Bobrek.
Nie mogę, nie mam już czasu na dalsze terenowe badanie. Jutro lecę w bezpieczniejsze miejsce. Będę kręcić dokument o meksykańskich kartelach.