Co rusz śni mi się, że wracam na Ślunsk. Budzę się z krzykiem i cały spocony, nie pozwalając się wyspać prostytutce obok, bo już nie potrafię spać sam, choć pensję mam tak niską… Takiż to strzęp człowieka poczyniła ze mnie wizyta w Bytomiu… Kiedy więc naczelny wezwał mnie do siebie i zakomunikował „Muszę cię wysłać w niebezpieczne miejsce”, a Trump akurat zaczął bombardować Syrię, westchnąłem z ulgą. I wtedy wręczył mi bilet na pendolino do Katowic.
Zemdlałem.
Protestowałbym, ale w mediach zrobiła się sytuacja tak bardzo niehalo, że nawet szefowie związków zawodowych nie są bezpieczni i tracą wierszówki, co dopiero ja, wasz dzielny, utalentowany, ale marnie opłacany reporter. Stoję więc obecnie w samym środku Kochłowic, dojechałem tu ikarusem po wielu przygodach, objadam się strasznie pysznymi i równie skandalicznie drogimi kassatami, wdycham smród gnojnika i zastanawiam się jak uczynić z mych obserwacji tekst godny Pulitzera.
Obecną granicę Kochłowic wyznaczają dwie Biedronki (ku Chorzowowi i Świętochłowicom) i jedno Tesco (w kierunku Bykowiny), w środku pyszni się awangardowy pawilon Netto. Separatystyczny ruch Wielkich Kochłowic granice widzi inaczej, na Załężu przy Makro, Lidlu w Świętochłowicach i nawet na Kauflandzie już na Wirku oraz przy dopiero budowanym Aldiku w Batorym.
Jest to pełna uroku dzielnica podmiejska. Wille i osiedla wyrastają wprost z prasłowiańskiego błota, w plątaninie ścieżek i zagrodzonych posesji gubi się każdy podróżnik. Chodniki, wykonane ze słynnej kostki Bauma, oddają pole dzikiej zieleni, wzmacniając słynną polską tęsknotę do Dzikich Pól. Każdy skrawek pola jest tu obsiany i zewidencjonowany w UE, a traktorów mógłby miejscowym pozazdrościć nawet znany płocki kolekcjoner Marcin Luby.
Autochtoni są skrajnie podejrzliwi i nie odpowiadają na żadne pytania. Jeszcze w Warszawie pouczono mnie, by na zaczepkę „Kaj leziesz” odpowiadać „Tukej” wykonując obszerny, acz nieokreślony ruch ręką. Jednakże na wezwanie „Za kim idziesz” należy skandować radośnie „Yno Ruch. Yno Ruch”, mimo że w dzielnicy znajduje się słynny klub Urania, za pierwszego sekretarza Gierka z aspiracjami na pierwszą ligę. Dziwne to wszystko.
Także i tu dotarła najgorsza polska plaga, runnerów. Miejscowe dziki, sarny, lisy, a nawet króliki i zające skarżą się na ludzkie szaleństwo, które nie pozwala im w spokoju wychowywać dzieci. Oddajmy głos panu Ewaldowi Dzikowskiemu: „chrum, chrum, chrum”. Dziki, jako gatunek spokojny i dobrze wychowany, nie robią krzywdy dyszącym i sapiących czterdziestolatkom, ale z ponurą satysfakcją obserwują każde zwichnięcie i podłamanie na trasach biegowych. Czasem runnerzy znikają. Ma to związek z epickimi bitwami o terytorium ze złomiarzami, ale o tym nawet bażanty nie chcą mówić, czy też, jak to się tutaj określa, godać.
Bo też Kochłowice są krainą martwego industrialu. Jedną kopalnie już zamknięto, druga pozostaje w stanie likwidacji, czy też oddawana jest w stan rezerwy, czynię to rozróżnienie, by znowu nie przychodziły sprostowania z ministerstwa. Nikt nie wie, z czego tu ludzie żyją i dlaczego są otwierane kolejne restauracje, z jedynym daniem głównym: rolada z kluskami i modrą kapustą. Jeść się tego nie da, a sale pełne. Parkingi również. Wypasionych suvów na warszawskich rejestracjach.
Stopniowo znikały obskurne knajpy. Najpierw pijalnia-szczalnia, z długim kontuarem i bez stolików, tuż przy kościele. Potem padł prywatny przybytek, ten w którym jedyny miejscowy pedał, Paooolo, próbował na emeryturę bałamucić pobliskich licealistów. Nie poddaje się knajpa z namiotem w stylu bawarskim, ale niedawno w sklepach pojawiły się pierwsze krafty. Ten nierówny pojedynek jest już więc raczej przegrany…
Największą atrakcją Kochłowic, poza ogródkami działkowymi, zespołem szkół średnich pamięci Papieża Polaka i autostradą A-4, przecinającą to niezbyt urocze urbanistyczne coś dokładnie na pół, są bunkry. Pokolenia kochłowiczan traciły w nich cnotę jeszcze szybciej niż wojska niemieckie w 39 roku dotarły do Katowic. I nie padł z nich ani jeden strzał. Żeliwne wieżyczki jednak nadal dzielnie się bronią, tym razem przed palnikami i młotami złomiarzy. Obrastające je jeżyny są bardzo niesmaczne.
Po wielodniowych poszukiwaniach dotarłem w końcu do prawdziwego Hanysa, jedynego który zgodził się ze mną rozmawiać. Chop (mężczyzna) niewielki, oczywiście hajer (górnik), krępy, z czorną (czarną) obwódką pod oczami, obżerał się wieprzkami (agrestem!!!) i godoł (mówił) jakimś dziwnym narzeczem, z którego nic nie zrozumiałem i w końcu wywiad nie powstał. Potem się dowiedziałem, że jego rodzice przyjechali tu spod Kielc w latach siedemdziesiątych.
Ze wszystkich dziwów jakie w tej dzielnicy napotkałem, najbardziej zaskoczyła mnie okoliczność, że ludzie wyglądają tu na szczęśliwych i zadowolonych z życia. Liczne bajtle (dzieci) mają cię głęboko w czterech… literach, choć ty, przyzwyczajony do tak strasznych miejsc, próbujesz przywabić je do siebie lizakami czupa czups i żelkami. „Polskie?” czytają na etykietach i odrzucają z pogardą, ku memu wielkiemu rozczarowaniu. Ale to już temat na inny reportaż, o słynnym psychopacie z branży dziennikarskiej…