Pierwsze zwiastuny napłynęły z Zachodu.
By nie zostać oskarżonym o fałszowanie relacji, w tym miejscu należałoby uściślić – nadjechały. Na całej długości A4, od Zgorzelca do Katowic, wypotworzył się gigantyczny korek, pojazdy poruszały się z szybkością 5 kilometrów na godzinę. Pomiędzy sznurami aut dzieciaki, jak to dzieciaki, absolutnie nieświadome powagi sytuacji, urządzały sobie wyścigi na rolkach, deskorolkach i takim nowym ustrojstwie, co nie jest deskorolką, ale nie jest też rolkami, tylko czymś zupełnie innym.
Najnowsze beemki i trochę starsze volkswageny. Białe ople i żółte porszaki. Wysokoprężne diesle i stare benzyniaki. Wszystkie wyładowane aż po dach. Członkami rodziny, ruchomym mieniem i pierzynami. Na przyczepkach meble i urządzenia techniczne. Traktory i kombajny z przywiązanym do nich inwentarzem. Nowy zaskakujący zapach w powietrzu, słodki jak najwykwintniejsze francuskie perfumy, specyficzna i całkiem przyjemna dla polskiego nosa mieszanka strachu i nadziei. Gdzieś się rozwiała starogermańska buta, rozpływając się najdalej po minięciu starosłowiańskiego grodu Kopenik.
Bo też na wschód ciągnęli nie tylko Polacy, po latach poniewierki unijnej ku wolnej i silnej Ukochanej Ojczyźnie zmierzający, ale także Niemcy najprawdziwsi. Katolicy i protestanccy zaprzańcy pospołu odmawiali kolejne różańce i, po polsku, wyśpiewywali „Boże coś Polskę”. „Vater Klimuschko” szept roznoszący się po polskiej autostradzie stawał się krzykiem, „Vater Klimuschko!”.
****
Nie ukrywajmy, był to może i najlepszy czas w tysiącletniej historii wielkiego kraju nad Wisłą (i czasem nad Odrą oraz Bugiem też).
Polska duchowość po wiekach prób i niezawinionych upokorzeń, w pełni triumfowała. Witaliśmy niedawnych wrogów chlebem i solą. Kanclerz Merkel, przekraczającą granicę we Frankfurcie, osobiście wyściskała nasza premier. W szkołach stworzono punkty pomocy dla przesiedleńców. Wielu Polaków, mając w pamięci stulecia poniewierki, rozbiory, zabory, wywózki, Papieża Polaka oraz bitwę pod Wiedniem, otwierało swe domy i serca przed milionami ludzi pozbawionych dachu nad głową.
Exodus trwał.
Na poboczach walały się samochodowe części. Dobytek, którego nawet najnowsza hybrydowa technologia, nie była w stanie powieźć dalej. Opuszczone dzieci łkały z tęsknoty za matkami. My staliśmy i patrzyliśmy. I naprawdę współczuliśmy, napełniając stodoły porzuconym dobrem. A ci szli, coraz częściej szli, bo baki były już puste, a ceny na stacjach benzynowych podskoczyły dziesięciokrotnie, nieprzerwanie i uparcie na wschód. „Its not das Polska” gestykulowali w nowo tworzonym wolapiku pogranicza. Kolumny, coraz bardziej zmizerowane, po raz pierwszy przystawały po minięciu Sosnowca, Konina, Gdyni… Niegdysiejsi nadludzie klękali na kolana, dziękując Bogu, że dane im było dotrzeć aż tu.
Z dawnych Niemiec nadchodziły straszne wieści. Jumacze z wypartych lat dziewięćdziesiątych triumfalnie wrócili na dawno zarośnięte szlaki. Mijali opustoszałe miasta, kryjąc się przed patrolami Państwa Islamskiego w terenowych toyotach. W domach opieki i szpitalach znajdowali opuszczonych, pozostawionych samym sobie, pensjonariuszy. Uwolnione z hodowli świnie ryły trawniki pod Bramą Brandenburską, a tamtejszy kebab smakował zupełnie inaczej niż polski.
Ostrzegaliśmy, by się nie zapuszczali tak daleko.
****
13 maja Niemcy przestały istnieć. Niespodziewany atak jądrowy zmiótł z powierzchni cały kraj. Pośród stert gruzu, od Odry aż po Ren, dumnie stała tylko, cudownie ocalona, katedra w Kolonii. Hen wysoko, tam gdzie zaczynała się łuna nuklearna, w powiewach morderczego wiatru zderzały się klatki heretyków i grzeszników, jakby ku przestrodze skrzypiały nieoliwione liny. Tak przynajmniej słyszeliśmy.
****
Kilka dni później zniknęli wszyscy Niemcy. Rozpłynęli się w powietrzu. Nie było nawet widać granic zaborów. Byli. Pstryk. I ich nie było.
Otępiała lewica oskarżała już rząd, szczególnie ministra obrony narodowej o nocne łapanki i wywózki, znaleźli się nawet świadkowie, ale wtedy TVN 24 zaczął relacjonować wydarzenia w dalekiej Palestynie.
****
Kiedy w Dolinie Jezreel padł ostatni z czterech jeźdźców apokalipsy, a była nim Śmierć, pod starożytną górą Megiddo zebrały się wszystkie ludy ziemi, by poddać się Sądowi Ostatecznemu i świętować koniec czasów. Wiatr rozwiewał bitewny pył, miliardy ludzi stały w prażącym słońcu, oczekując wybawienia.
Nas tam nie było.
Stali koło siebie. Azjaci biali czarni żółci. Amerykanie Belgowie Czeczeni Duńczycy Etiopczycy Filipińczycy. Adwentyści baptyści chiromanci druzowie. Już to nam się nie podobało, ale nie traciliśmy nadziei, że to tylko jakaś urzędnicza pomyłka, że i my tam dumnie staniemy ze sztandarami, pod Orłem i Pogonią, bielą i czerwienią. Aniołowie poniosą nas na swych skrzydłach ku niebiosom.
I wtedy zobaczyliśmy Jezusa. Zupełnie był do siebie niepodobny. Czerniawy, przy kości, z ledwie kilkudniowym zarostem „Taki trochę podobny do Bronisława Wildsteina” napisała kilka dni później „Gazeta Polska”. Dobiła nas nasza królowa, która w ogóle nie wyglądała jak z obrazka, tylko jak zmęczona, niemłoda kobieta otoczona czeredką bachorów. W reklamówce niosła drugie śniadanie synowi, ale ten ją odepchnął, by wbiec na wielką mównicę.
Płakaliśmy. Cały nasz świat runął.
****
„Dlaczego nasz Bóg nas opuścił?” – pytaliśmy na wzajem siebie – „Dlaczego akurat nas?”
Uciekaliśmy w herezje, wódkę oraz jogging.
Wielką popularność zyskiwały koncepcje gnostyczne. Papież Tomasz ogłosił, iż tamten Bóg to był zły Bóg, ale nasz Bóg jest inny. Prawdziwy. I to ten Bóg powiedział, tylko nam „Idźcie i czyńcie ziemię sobie poddaną”, i to my jesteśmy jedynym narodem prawdziwie wybranym.
Ruszyliśmy więc. Najpierw do Smoleńska.
****
I wtedy z zachodu nadciągnęli Meksykanie. Jakoś przebili się przez postapokalipsę. Z pierwszego czołgu wyskoczył ten sympatyczny grubasek Dino Cazares. Powiewając dwoma flagami, cristeros oraz Pancho Villi, walił w nas ze zdobycznego amerykańskiego granatnika.