Kamilokowi beltsville
Popularna teoria literatury głosi, iż wszystkie opowieści tak naprawdę są historiami miłosnymi, więc pisanie scen erotycznych, a im dłuższe – same sceny, a przede wszystkim zdania opisowe – tym lepiej, pisanie więc scen erotycznych, pełnych rozkoszy, potu i wszechobecnego zapachu perfum, i nie tylko perfum, to obowiązek każdego pisarza, nieledwie barometr odmierzający wszelkie zawahania stylu i elegancji. Ja jednak skłaniam się do sądu całkowicie odwrotnego. Po erosie można poznać pisarza bardzo dobrego, pisarz prawdziwie wybitny tylko jedną naukę może wyciągnąć ze wszystkiego co przeczytał, a zwłaszcza z tego, czego nie napisał – nigdy nie skrobać erotyków. Chwila wytchnienia samotnego, o zgrozo: snobującego się intelektualnie, maniakalnego onanisty nie wynagrodzi wielogodzinnych męczarni, wertowania podręczników, wspominania łóżkowych triumfów, a tym bardziej klęsk. To najcięższe przegrane, a nie fartem odniesione zwycięstwa, uczą nas najwięcej.
Dlaczego więc i ja, w tym tutaj oto tekście ośmielam się postawić na szwank mój honor jako literata, dlaczegóż kładę sławę pisarza jeszcze młodego, ale już z gronem wiernych czytelników i niemożebnie utalentowanego na szalę, finalnie czemuż ryzykuję wyprawę w otchłanie ludzkiej psychiki i prehistorii rodzinnej? Bo muszę! – Tak brzmi jedyna prawidłowa, jedyna możliwa odpowiedź – Muszę.
Kąpaliśmy się już wtedy częściej niż tylko w soboty, tak ze dwa razy w tygodniu. Mięso jadaliśmy, haźliki mieliśmy w sieniach, nie trzeba było na plac latać z każdą potrzebą, zwierzęta futerkowe trzymali głównie hobbiści, choć psów – jak sięgam pamięcią – nikt jeszcze na smyczy nie prowadzał przez osiedla robotnicze. Ta ekstrawagancja pojawiła się z mieszkańcami, budowanych na podmokłych łąkach, bloków z wielkiej płyty. Tak, to poprzez smycz pierwszy raz doświadczyliśmy dobrodziejstw nowoczesnej cywilizacji, nawet maluchy i duże fiaty pojawiły się później, uwięziliśmy nasze czworonogi i poczuliśmy się mieszczuchami. I muszę popełnić herezję straszliwą, jednakże sam Mistrz Kaźmirz zlekceważył w swej genialnej, nie przeczę, trylogii tenże aspekt życia w Chropaczowie, Chebziu, Ligocie, Lipinach, pierwszy go tu wspominam i opisuję.
W każdą niedzielę były rolady, kluski i modro kapusta; poprzedzone tak gęstym, że aż strach, rosołem. Już od rana, wszyscy trzej, ojciec był prowodyrem naszych rajz, właziliśmy do kuchni i próbowaliśmy skubać mięso rosołowe, najwstrętniejsze przecież z mięs, i podkradać pokrojoną w idealne sześciany marchewkę. Mama wyganiała nas w połowie tylko żartobliwym krzykiem. Po obiedzie przebieraliśmy się i następowała najświętsza chwila weekendu, co ja mówię: tygodnia, nawet homilia farorza Lisika nie mogła się w tym starciu liczyć, o podniesieniu Pańskim nie wspominając, następował moment najdonioślejszy, cały tydzień śniony przez nas, mnie i młodszego brata mego, przez nas obu, na wąskich łóżkach, stawianych przy kuchennym piecu zimą i bliżej okna latem, śpiących.
Fater wyciągał z najwyższej półki piłkę i rzucał ją nam, mnie i młodszemu bratu memu, już karnie ustawionym w nieledwie wojskowym szeregu.
Nie była to jakaś tam piłka, z polsportu czy składnicy harcerskiej, a piłka władczyni wszystkich piłek; piłka szyta grubym sznurkiem, piłka ciężka, ale piłka jaką grać i trenować nie mogli na co dzień zawodnicy słynnego Ruchu z nieodległego Batorego; tak, słynni Faber, Piechniczek i Herman szpilali balą pośledniejszego gatunku, kiedy ogrywali Górnik z niemieckiego, choć równie bliskiego Zabrza (choć częściej wtedy przegrywali, by pozostać wiernym kronikarskiej prawdzie), a my graliśmy piłką skórzaną i z cudownym logiem adidasa… Przesyłał ją ujek Achim, brat ojca, co to po wojnie nie wrócił tu, pozostał tam, i najpierw przez znajomych, za późnego Gomułki już prawie oficjalnie, utrzymywali żywe kontakty epistolarne. I wyznać muszę prawdę jak na spowiedzi powszechnej, bijąc się w pierś: jedynie dzięki tej piłce miałem pewny plac w naszych podwórkowych rozgrywkach, pomiędzy trzepakiem a torem kredą na ścianie wykreślonym, prowadzonych, nie tylko w niedzielę, ale i w tygodniu. Inaczej musiałbym samotnie o ten mur obijać piłkę tenisową, co ja piszę – szmaciankę najpewniej kopać; młodszy brat mój nie, on miał talent najprawdziwszy, choć jak wiele jego talentów w halbie się on rozpłynął. Z Uranii Kochłowice po niego przyjeżdżali, pliki kolorowych banknotów kładli na stole, ale nie dało się, nie dało się… zrobić nic.
Pierwszy raz wybiegnę tak daleko w przyszłość w tej opowieści, ale kosztowała mnie ta piłka sporo nerwów i później, już w Polsce wolnej, wstrząsanej wstrząsami wtórnymi kuracji Balcerowicza i afery Olina. W Polsce nie tak dumnej jak dziś, ale z reumatycznych kolan się wznoszącej, napiszmy więc, że w Polsce w przykucu – słowiańskim, nie azjatyckim, oczywiście – dzielnie, jakby to była figura nowej, jeszcze lepszej, bo katolickiej jogi, dzielnie sterczącej. I syn mój, mój syn równie nieszczęsny co ja, zapytał o te piłki coroczne i ujka, z pytaniem wstrząsającym, strasznym, pytaniem gnostycznym, rzekłbym, dualistycznej naiwności i niewinności dziecięcej przez demony zesłanym wystartował, a pytanie te brzmiało: „A Achim to służył u Andersa czy Maczka?”. Ten Achim, wtedy ledwie siedemdziesięciolatek, szykowny, farbujący włosy na czarno weteran licznych ofensyw Mainsteina, z nieodłączną laską dębową a może bukową, w płaszczu i w kapeluszu z lat pięćdziesiątych, po Dortmundzie spacerujący. Szymonie Kobyliński, coś ty mej familii uczynił!
Wyganiał nas więc ojciec na plac, sam zaś z matką zamykał się w izbie. Nie natychmiast obudziła się w nas, we mnie i młodszym bracie mym, ciekawość. Nie od razu zaczęliśmy zastanawiać się, co się tam dzieje, wiele miesięcy trwało, zanim zrozumieliśmy – na styku dziecięctwa i dojrzewania przecież będąc – zanim podejrzeliśmy najgorsze. Pewnego popołudnia mrugnęliśmy do siebie spiskowo, lękliwie, a jednak zataszczyliśmy ławkę starzyków, ławkę na której wieczorami kłócili się o starą Polskę i wspominali Verdun kurząc najtańsze cygarety w nieodłącznych fifkach, pod nasze okno, i wskoczyliśmy na nią, i dojrzeliśmy. Na wielkim małżeńskim łożu, spadku po babce Brolce, chudy tyłek naszego tatusia wystawał spod pierzyny i podrygiwał rytmicznie, a jeszcze niżej leżała nasza mamusia, i widać było tylko jej twarz, drobny fragment twarzy pod rozpuszczonymi włosami. I chyba to nas zatrwożyło najbardziej, nie sam akt, ani nawet oznaki czułości już po, ale te włosy wydały nam się najgroźniejsze, bo mama nigdy ich nie rozpuszczała w pełni, zawsze były upięte w kok albo przynajmniej przesłonięte opaską. Zawsze. Kiedy kładła nas do łóżek, kiedy budziła nas rano – też.
Druga reminiscencja z przyszłości w tym miejscu wkrada się nieuchronnie. Bo czyż ta figura, ta odwieczna jedność w dwoistości, nie jest najlepszym przypisem, najlepszą przypowieścią, do obecnego stanu duchowego naszego kontynentu? Bo mama była dość pulchną, trzeba to przyznać, blondynką, a tata chudy jak dzisiaj, w erze dyktatu politycznej poprawności, nie bywają i modelki na wybiegach, włosy czarne i śniady jakbyśmy od wieków nie pozostawali w kręgu kultury niemieckiej, a sarmackiej, tureckiej. Byk na Europie, rodzą się takie obrazy i archetypy w głębi nawet nie mózgu, a rdzenia kręgowego, najeźdźca na zniewolonej, Czarny na Białej, Syryjczyk na Polsce…
Teraz nie wiem, czy to naprawdę widziałem, czy tylko sobie wymyśliłem tę scenę erotyczną, tak zwyczajną, a tak piękną w zgrzebnej śląskiej codzienności schyłkowego Gomułki? A może był to już sam początek ery Gierka? Może już chodziły po naszych – jeszcze, ale już niedługo – gruntowych uliczkach niedostępne piękności pierwszej połowy lat siedemdziesiątych, jedna z drugą podobne do Maryli Rodowicz? Nie pamiętam… Może wyczytałem? U jednego z tych okropnych Latynosów, wydawanych w Literackim z zapałem godnym lepszej literatury. Wiec może u Rulfo? U Donoso? U wielkiego Marqueza podpatrzyłem? Na pewno nie był to Cortazar, on to pisać w ogóle nie potrafił, byłem pionierem tegoż odkrycia na skalę polską, jeśli nie europejską, choć głośno tego nie głosiłem, takie sądy ówcześnie niwelowały wartość seksualną do zera, jeśli nie do zera bezwzględnego.
Ale czemu byśmy wtedy, ja i młodszy brat mój, patrzyli na urodzoną kilka miesięcy później siostrzyczkę z aż tak wielkim zwątpieniem? Z taką mieszanką zgrozy i fascynacji obserwowalibyśmy ten czerwonawy, z każdym dniem coraz większy i bardziej komunikatywny, trzeba przyznać, strzęp ludzkiego mięsa? I czy to nie za przyczyną tego naszego, mojego i młodszego brata mego, dystansu, tego naszego dziecięcego, więc tym bardziej okrutnego, milczącego odrzucenia, nie wyjechała siostra dwadzieścia lat później do Rajchu? Że wyjechała to jeszcze nie była najgorsza tragedia, kto tylko mógł, wtedy wyjeżdżał, ale że nigdy nie wysłała ani feniga, najmniejszego nawet paketu na święta, nam, gnębionym normalizacją późnego Jaruzelskiego, to już był najprawdziwszy i bardzo smutny skandal rodzinny.