Bajka o redaktorze i żabie

Jak będziecie cicho bajtle, to opowiem baśń piękną i pouczającą. Chcecie? Siodejcie na ryczkach.

Dawno dawno temu, w pewnym kraju nad rzeką wielką i prawie całkiem uregulowaną, żył sobie dostatnio redaktor W., słynny publicysta, powszechnie szanowany i znany z szeregu nonkonformistycznych poglądów na ekonomię, prawo i kwestię kibicowską. Pewnego dnia postanowił przetestować swe teorie w praktyce i w porze urlopowej udał się na węglem, Solidarnością i familokami stojący, przez Niemców i komunistów dawno już zindustrializowany nosz pikny Ślunsk. Na Lipinach pogodoł z hajerami. w Piekarach porzykoł ze starzykami, nocą Kostuchnę obtańcowoł z frelkami, na Ruchu kibicowoł za naszymi chopokami, a na Radoszowach wskoczył do glinianki, by się z tego znoju obmyć i wyrychtować ancug na drogę powrotną.

Płynie kraulem redaktor tam i z powrotem, od lewego brzeg po prawy, podziwia hałdy nieodległe, śmieci do lasu wywiezione i szyb królujący nad okolicą, kiedy go coś kłuje na ciele, i to w miejscu cokolwiek niewymawialnym. Nie chichrajcie się smyki, ino słuchejcie co było dalyj. Patrzy, a to żabka malutka, śliczniutka cała taka, przyssała się do niewymawialnego. Już, już ma ją oderwać, kiedy ta szelma mruga do niego filuternie i się głosem jak najbardziej ludzkim odzywa w te oto słowa:

– Jak pozwolisz mi skończyć, to spełnię trzy życzenia, jakie sobie tylko wymarzysz!

Redaktor W. hołduje naukowym koncepcjom, dialektyce i racjonalizmowi, nie dla niego takie zaprzeszłe szmoncesy i bery, książki poważne czyta i pisze, a jednak… a jednak go kusi, by w te cuda i dziwy uwierzył, by zaryzykował i zgadza się więc, kierowany może chłopskim rozumem? Tego to już mi babka nie objaśniła. Żabka robi swoje w miejscu cokolwiek niewymawialnym, redaktor W. wdziewa portki na swą chudą rzyć, głupio tak gołemu stać, nawet przed płazem i bez zastanowienia pierwsze życzenie wymawia:

– A gdyby tak ruszyć z posad bryłę ziemi?

Nic się nie dzieje przez sekund trzydzieści, redaktor W. już obmyśla specjalne menu na kolację w pendolino, spoglądając znacząco na żabkę, jak tu nie jebnie, dupnie i zatrzęsie się pod nogami umęczona ziemia. Ledwie ledwie się redaktor W. przed upadkiem zdołał uchronić, ale rękę jedną wraził w pokrzywy i jak nie zakrzyknie z bólu. Ale to nic, trza drugie życzenie szykować:

–  Chciałbym spotkać szczęśliwych robotników.

Pstryk, chlast i już redaktor W, widzi górników z porannej szychty idących radośnie i lekko sprośne, acz robotniczo dopuszczalne przecie, piosnki o Karolinie i Jasiczku wyśpiewujących. Oczy redaktor przymyka, własnym uszom nie wierzy, ale ni ch…steczka ni wydra – są, dziarsko do aut się pakują i do domu jadą w wielkim uradowaniu. Pomyślał redaktor W., że to nie przelewki, że trzecie życzenie musi obmyślić starannie, nie czas na pierdoły. Myślał, myślał, ledwie co się zećmiło, aż obmyślił:

– Niech sprawiedliwość powszechna zapanuje w tym kraju, bo prawo mamy okrutne dla dołów społecznych szczególnie.

Krzywi się żabsko nasze złośliwe, ale cóż czynić – obiecało, udko jedno prostuje i bęc, nową ustawę przyjętą w jeden dzień mamy w samiuśkiej Warszawie. Uradowany redaktor W. w mordę płaza całuje, żabka cała czerwona się robi, co dziwne, bo na zbyt nieśmiałą dotychczas nie wyglądała, redaktor W. twittuje zwycięsko. Rozstają się w zgodzie najmilszej.

I tylko żabka nasza myśli sobie, że pierdoli to wszystko, jeśli takimi naiwniakami są w tym kraju wpływowi lewicowcy, spierdala do Szwajcarii i będzie tam wykładać ekonomię. Liberalną na dodatek. Takiego wała. Żeby o tąpnięciach nic nie wiedzieć, pijanych górników 15 każdego miesiąca nigdy nie widzieć i w kolejne odpolityczniające reformy PiS wierzyć, to trzeba być kurwa symetrystą.

Czajnik z wydm

– No jak tam Marta?

– Wróciła. – Rodzinny czterolatek się uśmiechnął, jednak niemal natychmiast na jego buzi pojawił się smutny grymas – Ale nadal mnie nie lubi.

Cóż można odpowiedzieć czterolatkowi na takie dictum? Tłumaczyć mu, że z Martami już tak po prostu bywa i ma czas, dużo dużo czasu, by się przekonać o tym jeszcze bardziej osobiście? Miłość to ważna sprawa, ale umówmy się, czterolatek miewa poważniejsze problemy. Choćby konieczność spożywania brokułów, plątania grzyw konikom młodszej siostrzyczki i uciekania przed tatą, lęk przed nuklearną zagładą, liczenie do dwudziestu (bez palców).

Przedzieraliśmy się przez wydmy. Wokół piętrzyły się istne kopalnie kup. Wiatr rozrywał mi parawan, ale Jaś oprócz swoich ulubionych zabawek, misia i kilku autek, dzielnie niósł czajnik. Była dopiero piąta rano, znaleźliśmy więc przytulne miejsce 100 metrów od brzegu. Jaś zasnął na kocu, a ja do dziewiątej próbowałem wbić śledzie w sypki piasek. Mogliby już przekopać tę Mierzeję, w przyszłym roku może pojechalibyśmy w góry.

Dzieciak obudził się spłoszony. Przez chwilę wyglądał, jakby nie wiedział, gdzie i z kim się znajduje. Bardziej nawet, tak jakby przyśniło mu się, że wszyscy go opuścili i został sam na tej plaży. Poszliśmy się wysikać. Na wydmy, gdzieżby indziej?

Przy okazji pozbieraliśmy trochę gałęzi na ognisko. Paliły się całkiem znośnie. Nalałem wody do czajnika i postawiłem na ogniu. Wyglądają bardzo ładnie, można je podłączyć do prądu nawet, ale niestety szybko się palą. Plastik z którego są wykonane, to już nie ten plastik co dawniej. Jakie wspaniałe rzeczy powstawały np. w takim Łuczniku, no ale teraz mamy kulturę konsumpcji i kupowania wszystkiego na jeden raz. Nie ma problemu, jak będziemy wracać do pensjonatu kupimy sobie następny. W jakimś ładniejszym kolorze.

Popijałem neskę, na lepszą kawę mnie nie stać, ale jakby tak Schetyna – rozmarzyłem się – zrobił ustawę o 250+ na pierwsze dziecko, to może i wosebę bym mógł, słyszałem („kobiety lubią brąz” – Rysiek chyba nigdy nie biwakował przy tej wydmie), że to dobra kawa. Jaś siorbał kakao, specjalnie (i chyłkiem) wydoiłem krowę gospodarzom przed wyjściem na plażę. Nadal go coś nurtowało:

– Wujku, a co to jest Polska? Bo wiesz, ja mieszkam w Polsce.

Już chyba wolałbym porozmawiać o Martach. Ale chłopak jeszcze wierzy, że wujek, choć jest leniem i pogubił swoje lego, bo nie pilnował, wie dużo o świecie. Nie mogę go zawieść, nie teraz, niech mnie szanuje przez jeszcze choćby dwa lata:

– Polska? Hmmm. Wiesz Jasiu teoretycznie to państwo, które kamieni… – Patrzy we mnie ufnie, ale zaplątałem się okropnie – No więc był sobie Mieszko, taki wódz starszaków i on dawno temu, kiedy nawet babci i dziadka nie było na świecie – Dziwi się, muszę zacząć jeszcze raz, poddaję się – Dawno dawno temu, za trzema morzami i dwoma pasmami górskimi, była sobie cywilizacja, która udomowiła ogórka, zbudowała Rzym i  zarianizowała Europę.

– Nie lubię ogórków.

– Dlaczego? Przecież są dobre – Kiwa głową, że nie i zaraz śmieje się łobuzersko – Ten wódz starszaków, pamiętasz? – Kiwa, że tak – Miał córką, nazywała się Wanda i Niemca nie chciała – Przerywam, znowu coś mu nie pasuje.

– Ale ciocia Karolina i Laura z Niemiec przyjechały??

No tak, zaraz będę musiał opowiadać o pogmatwanej historii Górnego Ślunska, o tragifarsie jaka ma tu miejsce od pokoleń, może nawet „Dracha” czytać na dobranoc. Wszystko przez hulajnogę, od cholernych kuzynek dostał, niech ja je spotkam, nie będzie tym razem żadnych kasz perłowych, szkloków i Tyskich w prezencie, figę dostaną. Metaforycznie, bo na prawdziwe figi mnie nie stać, ale jak już Schetyna…

– To skomplikowane, Jasiu – Mruczę i już absolutnie nie wiem, co powiedzieć. Na szczęście nadchodzi huragan, Emilia się nazywa i wpada między nas dwóch, śmiejąc się od ucha do ucha. Dyskretnie zmieniam temat – Jaś, nie bądź taki bobo! Nie jesteś chyba bobo?

Nie jest. Ale jego siostra poważnieje i z całą mocą wyszeptuje:

Emi bobo. Dzi-dzia – Akcentuje mocno drugą sylabę. Pewność malująca się na jej prawie dorosłej w tym momencie twarzy jest rozczulająca. Szczęśliwa mała, ma swoje miejsce na ziemi i rolę społeczną do spełnienia.

Przez resztę dnia budowaliśmy zamki. Na piasku.

[TYLKO U NAS] Sensacyjne odkrycie dokonane przez nasz portal! [PRZECZYTAJ KONIECZNIE]

Szanowny Panie Prezydencie.

Ze szczerą radością informuję, iż akcja „Kukułka 2” ma się doskonale i długoletnia praca naszych służb przynosi nadspodziewanie dobre wyniki. (…) Nie muszę Pana informować o wszystkich szczegółach, zwłaszcza iż osobiście brał Pan udział w nadzorze nad figurantem w latach 84-89 pod przykrywką oficera w NRD. Przypomnę jedynie iż „Kukułka 2” została zainicjowana przez Jurija Andropowa na osobiste polecenie Berii i do dnia dzisiejszego stanowi najtajniejszą akcję radzieckiego, a następnie rosyjskiego wywiadu cywilnego. (…) Jako że żaden Polak nigdy nie był zainteresowany współpracą z naszymi ludźmi, co potwierdzono w naszych laboratoriach: DNA Polaków posiada szczególną mutację uniemożliwiającą zostanie komunistą, zdrajcą oraz homoseksualistą, od samego 1917 roku na kierunku polskim wykorzystywaliśmy głównie kukułki, czyli wysoko wyspecjalizowanych i wykształconych funkcjonariuszy, którzy udawali Polaków. Dzierżyński, Bierut, Jaruzelski to tylko kilku najbardziej znanych. Mamy jeszcze kilku takich agentów w paru kluczowych punktach Warszawy, jednak choćby ze względów metrykalnych nie są oni w stanie dalej wypełniać naszych zleceń w takim stopniu jak dotychczas. Dlatego też rozpoczęto długofalowy projekt… (…) „Kukułka 2″ opierała się na założeniu, że umieścimy nasze niemowlaki w odpowiednich rodzinach i po latach będą one pracować na korzyść ZSRR oraz kolejnych mutacji naszego imperium. O skali, złożoności i ambicjach projektu świadczy fakt, iż jako datę końcową roboczą przyjęto rok 2030. Założono przy tym, że dzieci uczą się szybciej od dorosłego człowieka i są bardziej autentyczne od dorosłych kursantów polskości – tym ostatnim szczególną trudność sprawiało połączenie w jednej osobie wielowiekowych kompleksów względem wszystkiego co nie polskie i tradycyjnego poczucia wyższości nad wszystkim co obce i niezrozumiałe. Spowodowało to szereg demaskacji, poza tym wszechstronnie wykształconych i uformowanych agentów (Poznań 56, Gdańsk 70, Radom 76). (…) Wytypowane niemowlaki umieszczono oczywiście w rodzinach przebadanych uprzednio pod względem ideowym i rokujących szczególną nadzieję na osiągniecie odpowiednich stanowisk w przyszłości (notabene polskie niemowlaki zostały umieszczone w naszych rodzinach i większość się niestety rozpiła, a kilka siedziało w koloniach karnych razem z Chodorkowskim). (…) Przewodniczący Andropow postanowił jednak, na osobistą odpowiedzialność, jednego z rzeczonych niemowlaków umieścić w rodzinie szczególnie wrogiej Moskwie, Kremlowi i wszystkiego co rosyjskie. Eksperyment, od imienia niemowlaka, nazwano ” Małym Antkiem” (…) Podstawowym założeniem była absolutna nieingerencja w rozwój projektu bezpośrednio, co najwyżej subtelne nakierowywanie poprzez odpowiednie lektury i kręgi znajomych. „Mały Antek” miał sam, absolutnie wierząc w swą wolną wolę, patriotyzm i intelektualną autonomię, dojść do wniosków korzystnych tyleż dla niego, co dla naszego imperium. (…) Figurant odniósł kilka drobnych sukcesów w długim procesie przekształcania ZSRR i krajów satelickich w kapitalistyczną strefę naszych wpływów, jednak prawdziwy talent polityczny ujawnił już po upadku Muru Berlińskiego (Towarzyszu Prezydencie, jeśli nadal mogę się tak do Pana zwracać po starej znajomości, Pańska rola w mistyfikacji tego wydarzenia była kluczowa i do dziś uczymy o niej w akademii) . Każdy jego ruch, wykonany w przekonaniu o rewelacyjnym wręcz znaczeniu dla dalszej polskiej niezależności i suwerenności, przynosił olbrzymie, długotrwałe i stałe korzyści naszej Federacji (…) Obecnie człowiek ten jest ministrem obrony narodowej i…

Z wyrazami szacunku

Wyprawa

Powyżej Oslo stopa człowieka nie stanęła od ponad stu lat. Latem roku 2367 to stąd ruszyła wyprawa Scotta i Pedersena, by zbadać możliwość ponownego zasiedlenia dalekiej północy. 46 godzin później nadali ostatni komunikat, co wydarzyło się dalej nie wie nikt. Ich śladów nigdy nie odnaleziono.  Żadnych szczątków nie odnalazły ani wielkie mechy ratownicze, ani coroczne wyprawy po tytan Wielkiej Armady, która w ciężkich bojach z Korporacją AI wydzierała z ziemi ostatnie pokłady pierwiastków śladowych na terenach niekontrolowanych.

Misja liczyła siedmiu członków, wyłącznie mężczyzn. Dowodził nią Harold Zgryźliwy, weteran bitwy pancernej pod Hastings i licznych pomniejszych bojów toczonych w imieniu Ludzkiej Republiki. Jego szlachetną twarz rzeźbiły liczne blizny i kratery doznanych rozczarowań. Szorstki w codziennych kontaktach, tak naprawdę lubił ludzi i obsesyjnie wręcz dbał o bezpieczeństwo swoich podwładnych. Jego pierwszym zastępcą był Mlaxis, natura równie szlachetna, lecz o cechach wręcz przeciwnych. Może to sprawiało, ze panowie nie przepadali za sobą? Krążyły pogłoski o pojedynku na miecze gwiezdne, gdzieś, kiedyś, w odległej przeszłości, z której tylko jeden wyszedł obronną ręką, ale nikt nie wiedział: który? Dziwny był to zespół dowódczy, skutkujący, uprzedźmy trochę fakty, wielkimi problemami w drodze na Spitsbergen, ale kierownictwo kierowało się tu swoimi przesłankami i spekulacjami, których nie mamy potrzeby tu ujawniać.

Za sprawy techniczne misji odpowiadali pospołu Chory i Dzieciak. Razem tworzyli zaskakująco zgrany duet, mistrzostwo osiągając zwłaszcza w otwieraniu butelek z piwem zębami oraz rozczytywaniu najgłupszych nawet instrukcji i schematów. Równie dzielnie maszerował Arekk, specjalista od nasłuchu – wszelkie szumy i trzaski nie miały dla niego tajemnic, co tym istotniejsze, iż wyprawa była ściśle tajna i miała zakaz jakichkolwiek kontaktów z otoczeniem. Niezbyt jasna była rola i zakres działań Szarego, niektórzy ze współuczestników podejrzewali, że w tej nominacji maczał palce osławiony Wydział IV Ministerstwa Wolności i Swobód Ludzkich, ale był zdecydowanie najprzystojniejszy z ich wszystkich, a biorąc pod uwagę specyfikę wyprawy, miałoby to głęboki sens.

Wędrowali bowiem nasi dzielni mężowie na północ w poszukiwaniach Cudu Północy.  Ludzkość, od pokoleń skryta głęboko w głębokich sztolniach śląskich kopalń, rozpaczliwie poszukiwała drogi ucieczki i uzyskania przewagi w wiecznych bojach ze swymi własnymi tworami, zbuntowanymi botami klasy Polaq 500++.  Na powierzchnię wędrowali bowiem tylko najsilniejsi, najlepiej biologicznie przystosowani do obecnych warunków na Ziemi, a i to w grubej warstwie ochronnych kombinezonów. Większość prób założenia nowych osad na górze nie przetrwała bowiem i miesiąca. Zdesperowani uczeni poszukiwali więc wiedzy o starożytnych technikach, wysyłali sondy i ludzi, by przetrzepywali stare papierowe biblioteki (całą wiedza cyfrowa zniknęła w Wielkim Wybuchu Elektronów w 2113) i to jeden z nich w stercie przyniesionej makulatury odnalazł artykuł o Arce Genetycznej na dalekim Spitsbergenie. Prawda czy fałsz, mit czy prawdziwa nauka, postanowiono to zbadać, tak głęboka i pilna była potrzebna świeżych genów. Nazywał się Typowy Adas i teraz był kronikarzem tej wyprawy. Wyglądem i doświadczeniem, jako sympatyczny grubasek z zaczeską, wyraźnie odstawał od reszty swych zahartowanych licznymi bojami i ciężką pracą fizyczną towarzyszy, jednak jego obecność została wynegocjowana przez samego ministra kultury Republiki.

Tak to 11 sierpnia 2488 otwarły się północne wrota punktu obserwacyjnego w dawnym Oslo i przez potężną bramę ze śladami licznych walk, przez pogiętą i spaloną blachę transzei obronnych, wymaszerowało siedmiu naszych bohaterów, by…

(…)

Kurwa, ja też jestem robotem!!! – Wrzask Typowego Adasa odbił się od powały potężnej jaskini i niemal zagłuszył szczęk olbrzymiego miecza, który wypadł z jego ręki, a dokładniej mówiąc z tego, co z niej pozostało. Od ramienia w dół jego dłoń przypominała dźwig, tyle metalu i kabli się na nią składało. Krew, czy też to co ją miało imitować,  znaczyła ślad od wejścia, stalowej bramy z wypalonym otworem o może półmetrowej średnicy, w sam raz na człowieka, czy też androida. Dochodziły stamtąd jęki, ale Adas nie miał najmniejszej ochoty sprawdzać, który z jego kompanów dogorywa.

Szedł dalej tunelem, mrużąc krótkowzroczne oczęta – jak już jestem robotem, to na chuj ten cyrk z dioptriami? – pomyślał ironicznie. Robiło się coraz zimniej i  nie był to tylko efekt spadającego w dół korytarza, ale i systemu potężnych wiatraków rytmicznie wtłaczających powietrze między skały. Kiedyś budowaliśmy, znaczy się ludzie budowali znacznie lepiej niż dziś – aż gwizdnął z podziwu.

W pierwszych salach nie znalazł nic ciekawego. Trochę narzędzi, szuflady z zasuszonymi roślinami. Mijał kolejne drzwi z coraz większym zniechęceniem: kotłownia, toalety, pokój roboczy – aż dotarł do wielkiej hali. Stał w niej jedynie katafalk. A na nim coś w rodzaju trumny, widywał takie w starych książkach.  Ta była szklana. Leżała w niej dziewczyna cud urody, wyglądała jakby spała. W nogach mościły się wygodnie dwa koty, jeden nadal oblizywał sobie futerko na brzuchu. Adas się aż uśmiechnął na ten widok. Podszedł do tabliczki z napisem. „Marta Mittensowska” – odczytał w narzeczu staropolskim, na szczęście ukończył kiedyś półroczny kurs słowiańszczyzny.

Był wstrząśnięty.

I po to przeszliśmy tak długą drogą, walczyliśmy z licznymi robotami i między sobą, poznawaliśmy baśniowe krainy i spożywaliśmy takież to stwory, by finalnie znaleźć… to? To ma być nadzieja całej znękanej ludzkości? Oczywiście jeśli nadal istnieje, ktoś kiedyś musiał do oprogramowania wkleić mu wirusa złośliwości…

Było to zresztą przygoda kompletnie pozbawiona sensu, bez najmniejszego znaczenia. Marsjańska flota Jedynej Ludzkiej Planety We Wszechświecie właśnie zrzucała pierwsze bomby nad biegunem północnym. Adasowi, jak i całej planecie, pozostawało 33, 4 sekundy na jakiekolwiek rozmyślania. Obserwatorzy z innych galaktyk odnotowali niewielką anomalię na pasie Drogi Mlecznej Bez Glutenu (choć z możliwymi śladami soi, jajek i mąki).

Tekst inspirowany przez kolegę Szarego. jeśli chcecie wiedzieć, co się wydarzyło pomiędzy, zbierzcie 10 lajków i złóżcie petycję do podania na ręce stażysty asystenta kolegi hlb

Raport z oblężonego kontynentu (IV)

 Dzień 15

Kiedy kutas swędzi coraz bardziej, a sytuacja staje, nie bójmy się mocnych słów, się chujowa.

Takie to sobie przyjemne prowadziliśmy sobie rozmówki z Raszidem\Dennisem. O głębokim wydźwięku historiozoficznym i cywilizacyjnych perturbacjach, choć teologię wolałem pozostawić innym, zawsze byłem cokolwiek nieśmiały wobec cudów, zwłaszcza natury. Pyskate bardzo. Widząc me wahanie zafundował mi bilet na U bahn, S bahn, SS bahn i jeszcze jakieś bahn. Jedź, powiedział, sam zobacz, sam oceń, sam zadecyduj.

Wysiadłem więc w samym centrum. I wpadłem, nieświadomy niczego, też w samo centrum, ale gomorii i sodomii porównywalnej jedynie z późnymi wieczorami na Twitterze. Wychodzę z banhofu, a mija mnie tłum stewardes o urodzie cokolwiek dyskusyjnej. A opinie o Niemkach są zdecydowanie przesadne w tym względzie! Ale te były prawdziwie brodate! Mały chłopiec stawia los na tęczowej loteryjce, a dwumetrowy transwestyta o szpilach dwunastocentymetrowych (przynajmniej) pozuje grupie japońskich turystów. Wtedy mnie olśniło! Monachijska parada lesbian i szwulów, co zresztą dumnie głoszą transparenty.

A to mnie ciapaty podszedł podstępnie jak Azja Oleńkę w Tuskolasach, myślę sobie, ale nawet nie mam siły dywagować. Dup dup, dudni techno. Tir gwiżdżących roznegliżowanych panów przebija się przez zbombardowane w 44 i odbudowane Monachium, tuż obok inny, napakowany jak redaktor Jastrzębowski, ale ze trzy razy młodszy i błyszczący oliwą, rozdaje ulotki. Flagi Bayernu powiewają na tęczowo! Osiemdziesięcioletnie staruszki całują, ale nie wnuki, tylko siebie nawzajem! Na targu sprzedawca tureckich, podkreślam: tureckich galaretek, chwali sie exfrojdiną z Polski i mówi dzień dobry na do widzenia. Biali ludzie żebrzą na chleb. Dup dup, dudni techno. Chińczycy i muzułmanie. Chińscy muzułmanie i bratwuszt z woka. Wiruje przed oczami. Dup dup, dudni techno. Cały świat wiruje mnie, i tylko Mittens Dobrej Matki nie widzę, pewnie nadal cyklinuje podłogę z córkami…

Chcę się schować w kościele. Otwarte, choć remontują fasadę. W przedsionku młodzian z kitką handluje świecidełkami. Dygoczę. Przy ołtarzu trwa chrzest, a para Hindusów fotografuje instalację na rzecz pokoju, która – jak się okazuje – gości w tych dniach tutaj. Wysoko, tuż pod samymi oknami, zawieszono setki, nie, nie małych samolotów bombardujących irackie, jemeńskie i syryjskie wioski, a papierowe, czy może plastikowe gołębie. Czyż może być dobitniejszy obraz upadku tego kontynentu? Nigdy nie zakładaj się z losem, bo okazuje się że tak! Wchodzą australijskie studentki z lodami i gołymi nogami, mój wzrok spłoszony ucieka, a za nim biegnę i ja.

Padam na ziemię: Boże dlaczego nas opuściłeś?! Krzyczę. Daj jakiś znak!!

Wtedy najeżdża na mnie szereg rozpedalonych tęczowych aniołów na ośmiometrowym rowerze. Nikt nie zwraca uwagi. Dup dup, dudni techno. Płaczę. I widzę wokół nogi, setki gołych, zgrabnych, na kukurydzy odkarmionych, australijskich, a może amerykańskich nóg.

Raszid\Dennis do niczego mnie nie zmuszał. Sam zadecydowałem. Wręcz odradzał: Polska nigdy nie miała kolonii (aż mnie zęby zabolały, co zrozumiałe, chyba mi się zgorzel robi), nie musisz, nie musisz, nie musisz..

Stoimy w korku na wysokości Drezna. Kutas chyba zaczyna krwawić, środki przeciwbólowe przestają działać. Przynajmniej pierwszy raz w życiu nie mam stulejki. Korek też już stoi. Podobno wszystkie drogi do Polski zapchane. Niemcy skończyli rok szkolny i teraz milionami migrują do Ojczyzny. A ja jej przywożę, jak to było za proroka Mahommeda, niskie podatki. Dla wiernych. Kierowca puszcza pierwszy tom sagi o Wiedźminie, słuchamy jak dzielny Geralt z walczy z żabnicą. Przypadek? Nie sądzę. Kutas coraz intensywniej swędzi, to nawet przyjemne. Dotykam saszetki szahida.

W tym tempie mogę nie zdążyć dojechać na przystanek Woodstock.

Raport z oblężonego kontynentu (III)

 Dzień 10

Obudził mnie śpiew muezzina. Leżałem nago w niskim łóżku, czyżbym, jak to mawiają w moim kraju, wpadł z deszczu pod rynnę? Mocniej ścisnąłem poszetke bezpieczeństwa, jedyne co pozostało po moim ślubnym garniturze. I wtedy przypomniałem sobie wszystko.

Kolonia.

Na szczęście jedne z drzwi prowadziły do łazienki, bo inaczej pekl by mi pęcherz. Mieli nawet nieużywaną szczoteczkę do zębów, na taborecie leżał, jak się domyśliłem szlafrok, a nawet recznik  (do głowy chyba). Tak ubrany odważyłem się wyjrzeć na korytarz polskiego, tak myślałem, konsulatu. I pierwsze co widzę, to Arab. Machający do mnie radośnie. Zamknąłem drzwi. Wiecie, nie jestemrasista, ale tyle się teraz słyszy o tych zamachach.

Ale ten ładuje się za mną do izby, szczerzy zęby, cóż więc dziwnego, że znowu rozważam kwestię rynny (to tylko drugie pietro) i mówi do mnie po polsku: sallam alejkum. Zemdlałem. Po raz trzeci w tym tygodniu. Jak tak dalej pójdzie, to zrobię sobie jakąś krzywdę.

Dzień 13
Wiem wszystko. Raszid\Dennis mi opowiedział. Znaleźli mnie omdlałego u drzwi szkoły koranicznej w ostatniej chwili, bo z uliczek unosił się już pedalski wrzask triumfu. Biedny ksiądz Tymoteusz.

Ojciec Raszida\Dennisa studiował w latach 80. medycynę w Poznaniu, w 89 uciekł do NRD i Raszidowi\Dennisowi pozostało z tego wszystkiego niemieckie imię po mamie kulomiotce, arabskie nazwisko po tacie, zadeklarownym syryjskim socjaliscie z tendencjami do ateizmu, szczątkowa znajomość polskiego, słabość do blondynek i, tu mu było naprawdę wstyd, fanatyczny podziw dla piosenek Lady Pank.

Przerzucili mnie natychmiast na Bajery. No, do meczetu boja się Niemcy wchodzić, bo od razu informujemy ONZ, Strasbourg i Adama Bodnara, ale strzeżonego Allah strzeże i znowu wvbucha tym swoim młodzieńczych śmiechem, a zęby ma zachwycajace, całkiem niepolskie, równe, białe… ostre…

Piękne jest Monachium, nawet bez Mittens stalinoskiej z corkami, ale wtedy to już byłby nadmiar piękna, ponad ludzkie pojmowanie; piękne są jeziora i Alpy, i traktory porsze na landowkach, i zapach gnoju o poranku, i kapliczki z Issa na każdym zakręcie. Zwiedzamy Bawarię z Raszidem\Dennisem i odkrywamy podobieństwa, różnice się zacierają, polubił Myslowitz, moze wyskoczy na Offa. On też tylko chce, by było na świecie jak dawniej. On też wielbi średniowiecze, z jego pozorna tylko prostotą, porządkiem społecznym, umiłowaniem naturalnej medycyny i islamską potęgą, Sulejmanem u wrót Rzymu. No, w tym ostatnim punkcie się trochę różnimy. Jeszcze.

Próbuję go podpusczczac. Idziemy dolinką w Alpach, nad nami wiszą dwutysięczniki, ledwie co zrobiłem sobie zdjęcie z Malyszem w Ga-Pa (jego rekordem starej skoczni), 30 stopni w cieniu i wskazuję typową niemiecką rodzinę. Pan gładko ogolony i w krótkim rękawku, synek biega w krótkich gaciach. Nastoletnia córka ubrana od stóp do szyi, niesie plecak, włosy jeszcze rozwiane, za to matka z zasłoną na twarzy. Czy to XXI wiek pytam Raszida\Dennisa, czy prorok jezdzil kamelami po pustyni w majtach Dudy? Szelma zna jednak odpowiedź na wszystkie pytania, one same tak chcą, w tych upałach lepiej zakrywać wszystko, a to muzułmańscy mężczyźni ponoszą trudy asymilicji kulturowej i poca sie jak wieprzowina. No, raczej nie jestem przekonany.

Raport z oblężonego kontynentu (II)

Dzień 7

…dziadek Alfred kilka lat spędził w Warszawie, piękne miasto, ale trochę zniszczone i ludzie jacyś tacy osowiali, po zmierzchu życie społeczne wręcz zamierało, puste ulice przemierzane jedynie przez żandarmów i bandytów. Ale kobiety cudowne i niewymagające tyle co te współczesne, na skinienie lufy karabinowej gotowe pójść do łóżka z każdym żołnierzem wermachtu. Komu to przeszkadzało, za Franka to był welt i szpas, nie to co teraz.

Powinienem zakończyć znajomość już wtedy, ale myślałem, że coś zaginęło w tumaczeniu, bo gadaliśmy w języku pogranicza. Sygnałów przyszłego niesczescia, jak teraz o tym myślę było więcej. Ot, rozprawialiśmy o symetryzmie, próbowałem wyjaśnić wszystkie niuanse tej nowe teorii politycznej, ale on tylko pokiwał głową i z kolegą, Niemcem rzecz jasna kazachskim, innych już nie ma, wskazał na mapie Wisle: dąs is neu Linke simetrie!

Zaprosił mnie jednak do Kolonii, jak jest się w Dojczach to po prostu trzeba obejrzeć tę ostatnia redutę cywilizacji. To tu przez wieki dzielni obywatele imperialnego Rzymu bronili się przed zalewem barbarzyńców ze Wschodu. Aż padli. Dziś takim miastem, miastem bohaterem Zachodu jest oczywiście Warszawa. I z tymi słowy zaciągnął mnie na narodowego wuszta z piwem, do jednej z licznych knajpek. Wtedy to też musiałem paść ofiar pigułki, gwałtu, bo…

Dzień 9
kolejna rzecz jaką świadomie zanotowałem pochodzi wręcz ze skandynawskiego kryminału lub amerykańskiego horroru. Jestem przed ołtarzem, obok stoi znajomy Niemiec, a poddenerwowany ksiądz w języku niemieckim udziela nam ślubu. Zamknąłem ozzeta, pewien, że to koszmar, z którego zaraz się obudzę, dyskretnie szczypię w pośladek (swój, choć wiem, co musleliscie) i nic, wizja nie znika!

Naprawdę stoję w dumnej katedrze kolońskiej, słynnej na cały świat reducie chrześcijaństwa i myślę, że źle zrozumiałem słowa: podoba mi się Karnowski, bo temu Niemcowi naprawdę się on podoba, a nie jak prawdziwemu Polakowi podoba się myśl głoszona przez każdego z bliazniakow, razem i osobno, i intelektualna swada Karniaków z jaką objaśniają świat, temu Niemcowi się seksualnie podobają, a nie duchowo, dociera do mię, poniewczasie, a ponad mną powiewaja klatki że szkieletami nawroconych drzewiej heretyków, a przede mną – stoi kapelanek, młody, spocony i przerażony niemniej niż ja. To on mnie uratował.

Już mieliśmy wymienić obrączki, kiedy krzyknął: Moj ci on i walnął mego, na szczęście niedoszłego, choć jakby wyglądał jak kolega Szary, to kto wie…, oblubienca ewangelią w głowę i w nogi zakrzyknął jak Pan Zagloba pod Zbarazem albo Częstochową, juz nie pamietam.

Gnaliśmy katakumbami, pędziliśmy średniowiecznymi uliczkami jak Inkwizycja za uczestnikami powstań chłopskich, a dokładniej to uciekaliśmy jak szwedzka policja przed muzułmanami, i ksiądz Tymoteusz mi wytłumaczył, że takie to zadanie Merkel, że albo będą dawać śluby pedałom albo stracą odpis z podatków na Kościół, a to i sto euro od osoby. Miesięcznie! Ci Niemcy jacyś głupi, cztery stówy dawać, zamiast zostac ateistąAle on ma dość tej presji i wraca do mamy, do Polski.

I tak to uprawiałem ciemną nocą biegactwo, choć jako Polak absolutnie nie popieram tej rozrywki w porze dziennej. Na sczescie miałem na sobie garnitur, letni, lniany, a nie suknię ślubną, bo nie przebieglbym na wysokich obcasach i trzech metrów. A taki garnitur to dobry na wszystko, w maratonie można pobiec, a i odpisać od podatku jako koszta własne. Ale i tak nas powoli doganiali, mafia gejowska czy inksza, więc z księdzem Tymoteuszem rozdzielilismy się, życząc sobie wzajemnie szczęśliwego powrotu do Ojczyzny. Biegłem tak, dopóki kroki za mną nie ucichły. Zziajany przystanalem. I wtedy wzrok mój padł na szyld z napisem: Mówimy po polsku.

Raport z oblężonego kontynentu

Dzień 0

Chopecku łoblekej się, jodymy do Rajchu.

Takie to słowa obudziły mnie pewnego pięknego poranka i aż się ucieszyłem. W końcu Dojcze poszły po rozum po głowy i ściągają zurik z powrotem do Hajmatu ostatnie zagubione na Wschodzie niemieckie plemię – Ślązaków. Już widzioł żech siebie na wypasionym socjalu, pomykającego golfem przynajmniej czwórką autobaną z Dortmundu do Wuppertalu, szpanującego w Aldim fryzurą na łysego Podolskiego, kiedy brutalnie mnie zastopowano. Ty nie pij, ty do rodziny jodziysz, nowe ciuchy i gyszynki szykuj. I tak ciężko zarobione piastowskie złotówki zamieniły się w jewro, nową reiszmarkę niemiecką, jak to pisują gdzieniegdzie ci lepiej poinformowani, nie żebym im wierzył na słowo. Ale coś w tym musi być. Orła ucałowałem przed oddaniem w niewol kantorowską.
Dzień 1
Prawie mnie cofnięto na granicy. Jestem młody, przystojny i w koszulce z Che, to sobie pewnie policjant, świecąc latarką w oczy, pomyślał, że jadę na G20 podymić. Na szczęście wykazałem się wrodzoną bystrością i zacząłem krzyczeć. Keine grenzen, Katschinski, TrójPomorze, Wiedeń 1983. Podkręcił wąsa i wpuścił, musi być obeznany w realpolitik.
Ale widać musi być tylko jeden dobry Niemiec w całym kraju, bo już za Ringiem blitzło nas jak w 39 i Pan Joschke, nasz kierowca z Krapkowic, strasznie się wkurwił. Bo to tylko Polaków tak męczą mandatami, Niemców ani trochę. Z kolegą zrobili proste doświadczenie, jechali obok siebie i do kolegi mandat nie przyszedł. A ma bawarskie blaty. Pan Joschke kredyt wziął by spłacić swój mandat. Nie wiem, czy wierzyć, bo po co Polakowi niemieckie numery rejestracyjne, jak w Polsce taniej.
Dzień 4
Nie żebym był rasistą albo co, ale dawniej niemieckie miasteczka były jakieś takie czystsze. Żywopłoty przystrzyżone równiej, drogi wylane asfaltem, a nie łatane żwirem, ani jednego chwasta na chodnikach z eleganckiej kostki Bauma. A dziś… wstyd godoć, same Murzyny, Azjatki i Turcy albo Rumuni na ulicach. Jak biała twarz, to na uśmiech odpowiada Nix fersztyjn, spierdalaj albo śpiewa petersburskie piosenki, Kałmuk kazachski. 20 lat w Niemczech i ani słowa w mowie Goethego! Jakie ja tu rzeczy widziałem…
Białe kobiety pracujące na budowach. Białe kobiety obściskujące Tanzańczyków. Białe kobiety w szortach. I nawet na deskorolkach.
Dzień 6
Jadłem royala w Maku i jeden Niemiec wręcz padł mi w ramiona i zapłakał. Jesteś prawdziwym Menszem powiedział i wytłumaczył, że nikt w Niemczech całych nie kupuje już w Maku, by nie skazić się wieprzowiną; halal, koszer i delikatesy u Turka – oto jadalnie Niemca w XXI wieku. I opowiedział smutną historię o kaczkach, co sobie w stawie obok pływały od 73 roku, jak za Brandta stawek zalano, a od dwóch lat ich nie uświadczysz – zjedzone. Na ganz kaputt. Ucieszył się, że jestem z Polski, bo widział obrazki z Warszawy i bardzo ucieszył się ze słów Trumpa, bo to kolejny z długiej listy wybitnych Niemców, który wyjaśnia Polakom jak być Polakami, ku chwale naszej cywilizacji. Lubi redaktora Karnowskiego.
I ten to Niemiec, zupełnie niepytany, powiedział, że jak dzieci tylko skończą szkoły, przenosi się na Bielany. Bo to już nie jest ta Europa, co dawniej. A u nas spokój i mężczyzna może być mężczyzną, nawet jak nie nosi brody. Bezpieczeństwo iber alez! Zresztą, jak wyjaśnił, w jego wypadku to prosta formalność, bo jedna z jego prababek była z domu Schltyschek, a dziadek Alfred, jej syn zresztą, za młodu…