Dzień 15
Kiedy kutas swędzi coraz bardziej, a sytuacja staje, nie bójmy się mocnych słów, się chujowa.
Takie to sobie przyjemne prowadziliśmy sobie rozmówki z Raszidem\Dennisem. O głębokim wydźwięku historiozoficznym i cywilizacyjnych perturbacjach, choć teologię wolałem pozostawić innym, zawsze byłem cokolwiek nieśmiały wobec cudów, zwłaszcza natury. Pyskate bardzo. Widząc me wahanie zafundował mi bilet na U bahn, S bahn, SS bahn i jeszcze jakieś bahn. Jedź, powiedział, sam zobacz, sam oceń, sam zadecyduj.
Wysiadłem więc w samym centrum. I wpadłem, nieświadomy niczego, też w samo centrum, ale gomorii i sodomii porównywalnej jedynie z późnymi wieczorami na Twitterze. Wychodzę z banhofu, a mija mnie tłum stewardes o urodzie cokolwiek dyskusyjnej. A opinie o Niemkach są zdecydowanie przesadne w tym względzie! Ale te były prawdziwie brodate! Mały chłopiec stawia los na tęczowej loteryjce, a dwumetrowy transwestyta o szpilach dwunastocentymetrowych (przynajmniej) pozuje grupie japońskich turystów. Wtedy mnie olśniło! Monachijska parada lesbian i szwulów, co zresztą dumnie głoszą transparenty.
A to mnie ciapaty podszedł podstępnie jak Azja Oleńkę w Tuskolasach, myślę sobie, ale nawet nie mam siły dywagować. Dup dup, dudni techno. Tir gwiżdżących roznegliżowanych panów przebija się przez zbombardowane w 44 i odbudowane Monachium, tuż obok inny, napakowany jak redaktor Jastrzębowski, ale ze trzy razy młodszy i błyszczący oliwą, rozdaje ulotki. Flagi Bayernu powiewają na tęczowo! Osiemdziesięcioletnie staruszki całują, ale nie wnuki, tylko siebie nawzajem! Na targu sprzedawca tureckich, podkreślam: tureckich galaretek, chwali sie exfrojdiną z Polski i mówi dzień dobry na do widzenia. Biali ludzie żebrzą na chleb. Dup dup, dudni techno. Chińczycy i muzułmanie. Chińscy muzułmanie i bratwuszt z woka. Wiruje przed oczami. Dup dup, dudni techno. Cały świat wiruje mnie, i tylko Mittens Dobrej Matki nie widzę, pewnie nadal cyklinuje podłogę z córkami…
Chcę się schować w kościele. Otwarte, choć remontują fasadę. W przedsionku młodzian z kitką handluje świecidełkami. Dygoczę. Przy ołtarzu trwa chrzest, a para Hindusów fotografuje instalację na rzecz pokoju, która – jak się okazuje – gości w tych dniach tutaj. Wysoko, tuż pod samymi oknami, zawieszono setki, nie, nie małych samolotów bombardujących irackie, jemeńskie i syryjskie wioski, a papierowe, czy może plastikowe gołębie. Czyż może być dobitniejszy obraz upadku tego kontynentu? Nigdy nie zakładaj się z losem, bo okazuje się że tak! Wchodzą australijskie studentki z lodami i gołymi nogami, mój wzrok spłoszony ucieka, a za nim biegnę i ja.
Padam na ziemię: Boże dlaczego nas opuściłeś?! Krzyczę. Daj jakiś znak!!
Wtedy najeżdża na mnie szereg rozpedalonych tęczowych aniołów na ośmiometrowym rowerze. Nikt nie zwraca uwagi. Dup dup, dudni techno. Płaczę. I widzę wokół nogi, setki gołych, zgrabnych, na kukurydzy odkarmionych, australijskich, a może amerykańskich nóg.
Raszid\Dennis do niczego mnie nie zmuszał. Sam zadecydowałem. Wręcz odradzał: Polska nigdy nie miała kolonii (aż mnie zęby zabolały, co zrozumiałe, chyba mi się zgorzel robi), nie musisz, nie musisz, nie musisz..
Stoimy w korku na wysokości Drezna. Kutas chyba zaczyna krwawić, środki przeciwbólowe przestają działać. Przynajmniej pierwszy raz w życiu nie mam stulejki. Korek też już stoi. Podobno wszystkie drogi do Polski zapchane. Niemcy skończyli rok szkolny i teraz milionami migrują do Ojczyzny. A ja jej przywożę, jak to było za proroka Mahommeda, niskie podatki. Dla wiernych. Kierowca puszcza pierwszy tom sagi o Wiedźminie, słuchamy jak dzielny Geralt z walczy z żabnicą. Przypadek? Nie sądzę. Kutas coraz intensywniej swędzi, to nawet przyjemne. Dotykam saszetki szahida.
W tym tempie mogę nie zdążyć dojechać na przystanek Woodstock.