Nigdy nie wspominałem o tej sprawie, pewne okoliczności skłaniały mnie do milczenia, jednak niedawno przestały one mieć jakiekolwiek znaczenie, a muszę przyznać, iż było to jedno z najważniejszych i najdziwniejszych śledztw w karierze mego przyjaciela Sherlocka Holmesa. Jedynie dzięki jego geniuszowi i zachwycającej intuicji zdołaliśmy uniknąć katastrofy na skalę światową, choć w kilku państwach na kontynencie lotnictwo wojskowe zostało już postawione w stan podwyższonej gotowości i tylko kilku minut zabrakło, by rozpadła się cała nasza cywilizacja.
Siedziałem przy laptopie i już miałem kliknąć myszką, kiedy usłyszałem głos mego druha:
– Nie followuj tego człowieka Watsonie, to nie jest konto dla ciebie.
– Masz rację Sherlocku, chyba nie warto… – Przerwałem, bo przecież Holmes od godziny siedział odwrócony do mnie plecami i liczył ciernie róż na tapecie. Wyznał mi kiedyś, że skrywa się tu jakiś wzór, ale na razie nawet on nie był w stanie go rozgryźć. – Jak zgadłeś? Jesteś niemożliwy!
– Nie zgadłem, a wydedukowałem. Ile razy mam ci tłumaczyć? – Sherlock na poły żartobliwie pogroził mi palcem. – To było łatwe. Najpierw, po włączeniu komputera, westchnąłeś kilkakrotnie smutno, potem przestałeś głośno oddychać tak byłeś zaaferowany, a na końcu, już radosny, gwizdałeś Despacito.
– I cóż by z tego miało wynikać? – Byłem lekko wzburzony tym nieeleganckim, trzeba przyznać, naruszeniem mojej osobistej przestrzeni.
– Ano, drogi Watsonie, najpierw się martwiłeś niedawnymi banami, choć wszystkim wokół mówisz, że cię kompletnie nie obchodzą, potem wpadłeś na pomysł poszukania nowych lepszych znajomych, przed chwilą wydawało ci się, Ze ich znalazłeś. Czyż tak nie było? – Zapytał z lekko złośliwym błyskiem w oku – Znając twoją lekkomyślność, prędko byś żałował. Zresztą nieważne, za chwilę będziemy mieli gościa.
I rzeczywiście, pół minuty później usłyszałem głos naszej gospodyni, pani Hudson, następnie kroki na schodach. Do naszego mieszkania wszedł młody mężczyzna, lat około trzydziestu, ubrany w koszulkę Lacoste’a, modne dżinsy oraz mokasyny z prawdziwej skóry. Jego fryzura wyglądała nienagannie, jednak nieogolona twarz i rozbiegane oczy sprawiały niemiłe wrażenie.
– Herbaty, pani Hudson – Zawołał Sherlock, a do młodziana zwrócił się tymi słowy – Cóż pana do nas sprowadza, panie…?
– Dzień dobry. Nazywam się Bolesław Karol Śnieżyński i pracuję…
– W Evil Corpo Zło – Przerwał mu mój przyjaciel. Przybysz wyglądał na równie skonfundowanego jak ja przed chwilą i spojrzał na mnie ze zgrozą. Wzruszyłem ramionami:
– Mój serdeczny przyjaciel już taki jest. Holmesie, wyjaśnij tok swego rozumowania.
– Panie Śnieżyński, pierwsze co pan zrobił wchodząc do tego pokoju, to ocena komputera na moim biurku. Ponadto pańska prawa ręka jest jaśniejsza niż lewa, bo w pracy musi pan używać myszki przez pełne osiem godzin, a ubranie pańskie, choć markowe, nosi ślady zużycia. Buty trzyletnie, bardziej starty lewy. Koszulka ze szmateksu, prawda? – Śnieżyński skinął głową – Ponadto w pańskiej brodzie znajdziemy resztki kebaba, przede wszystkim jest pan rasistą. Nie może być pan więc nikim innym niż pracownikiem korporacyjnym. Biura jakiej to firmy znajdują się naprzeciw tego okna? Pani Hudson!!!
Kiedy już napiliśmy się herbaty i spożyliśmy kawałki bakławy z Lidla w cenie 14,99 za opakowanie, a ja wspomniałem biednych ułanów rozbitych w pamiętnej bitwie, mój przyjaciel zwrócił się do naszego gościa z grzecznym ponagleniem:
– Proszę opowiedzieć, co pana do nas sprowadza.
Śnieżyński odetchnął i rozpoczął swoją relację. Spisałem ją jak najdokładniej.
„Moja opowieść zaczyna się pół roku temu, kiedy to zmieniłem miejsce pracy i rzeczywiście, choć nadal nie wiem jak pan Holmes to wywnioskował, rozpocząłem pracę na piętnastym piętrze biurowca Evil Corpo Zło. Wtedy wydawało mi się, że jest bez znaczenia na jakim piętrze znajduje się moje biuro, jednak w przyszłości… Wolałbym jednak nie uprzedzać wypadków.
Tak więc pierwszego dnia mój bezpośredni zwierzchnik wziął mnie na pogadankę do swojego gabinetu i pośród licznych zaleceń poinformował mnie także, bym nigdy, ale to nigdy i pod żadnym pozorem, nie korzystał z windy znajdującej się w bocznym korytarzu. Wydawało mi się to cokolwiek dziwnym zaleceniem, ale nie takie punkty znajdowały się w regulaminach biurkenaów, w jakich wcześniej byłem zatrudniony, więc posłusznie skinąłem głową. Po południu udałem się na rzeczony korytarz i rzeczywiście tam była, różniła się od wind w głównym ciągu, wyglądała na bardzo starą. Zamiast drzwi miała kratę, a co znajdowało się w środku nie bardzo mogłem dostrzec, większość jej powierzchni zajmowała bowiem wielka donica z fikusem. Aha, krata była zamknięta wielką kłódką.
Jest to praca wysoko płatna i satysfakcjonująca, już po miesiącu dostałem pierwszą premię, nie będę nudzić tu panów szczegółami, ale wahania kursów były dość spore, a jedno lub dwa państwa zbankrutowały. Poznałem się bliżej z zespołem, sami wybitni specjaliści, najlepsze czym dysponuje nasz kraj obecnie, rzekłbym, jednak jak już człowiek poczuje się bezpiecznie w nowym otoczeniu, to zaczynają go ciekawić różne sprawy. Tako i ja zaczynałem dostawać obsesji na punkcie tej windy. Ku swojej zgubie rozpocząłem – proszę się nie obrażać panie Holmes na to słowo, daleko mi do pańskiej maestrii – własne prywatne śledztwo.
Popytałem tu i ówdzie. Dowiedziałem się, że winda ta ma wejście tylko na naszym piętrze, nigdzie indziej nie znaleziono drzwi do nich prowadzących. Czyli ślepy zaułek, to fanaberia jakiegoś starego pierdziela, pomyślałem i podzieliłem się tą refleksją z dłużej zatrudnionymi współpracownikami podczas wspólnego lunchu. Absolutnie nie, odpowiedzieli, nadal jest używana, bo sprzątaczki codziennie rano, jak zaczynają pracę o czwartej, znajdują ślady butów na wykładzinie, czasem puszki po polskim piwie.”
– Polskim? Ciekawe. – Sherlock przerwał Śnieżyńskiemu i zamyślił się na moment. – Proszę kontynuować.
„Gdzież to skończyłem? Już wiem. No więc zaczęła we mnie kiełkować myśl o zbadaniu sprawy i rosła nieustannie. Nie mogłem spać po nocach, obracałem się w nerwach obok mojej szacownej małżonki i nawet haftowane koszule nocne… nieważne, no i oczywiście mamy ślub kościelny, rodzice nalegali… w każdym bądź razie nie mogłem przestać rozmyślać o windzie i postanowiłem: pewnej nocy się zakradnę do biurowca i raz na zawsze wyjaśnię sprawę.
Żona moja udawała się w najbliższym tygodniu w delegację, chyba na Maderę, tak więc umyśliłem, że po pracy zamelinuję się w toalecie, następnie schowam się do szafy na dokumenty, tak się składa: znajdującej się dokładnie naprzeciw interesującego mnie dźwigu i będę czekać na intruzów. Poczyniłem więc pewne przygotowania i wtorkowego wieczoru już od dwudziestej znajdowałem się na posterunku. Długo nic się nie działo. Musiałem wręcz zasnąć, bo kiedy na korytarzu zobaczyłem światło, w pierwszym momencie absolutnie nie wiedziałem, gdzie się znajduję. Na szczęście szybko oprzytomniałem. Jakiś mężczyzna otworzył kratę, następnie zniknął w windzie. O dziwo nie usłyszałem mechanizmu uruchamiającego. Zaintrygowany czekałem, co będzie dalej.
Obok mojej kryjówki przeszło jeszcze kilkoro ludzi, chyba jedna kobieta, dlatego użyłem tegoż to rodzajnika, nie na próżno kończyłem studia humanistyczne, potem znowu zapadła cisza i ciemność. Mój smartfon pokazywał wtedy cztery minuty po drugiej. Odważyłem się wyjść i podszedłem do windy. Sprzyjało mi szczęście, krata pozostawała otwarta! Widocznie ostatni użytkownik zapomniał ją zamknąć. Pchnąłem ją lekko i wszedłem do środka. Zobaczyłem…”
Mr. Śnieżyński przepłukał gardło resztką herbaty, prawdziwym Assamem z Tekanny.
„Zobaczyłem… schody. Tak, tuż za fikusem zaczynały się wąskie strome schody, bezsprzecznie w stylu holenderskim, i pięły się ku górze. Bez chwili zastanowienia na wkroczyłem i ruszyłem w nieznane. „To dlatego nie słychać żadnych hałasów” – odnotowała jakaś część mojej jaźni. Schodów było 23, dokładnie liczyłem, kiedy się skończyły, po prawej dostrzegłem niski korytarz, człowiek mojej postury mógł się nim przemieszczać jedynie schylony i bokiem. Ruszyłem więc, aż dotarłem do rozwidlenia. Skręciłem w lewo i znalazłem się w pomieszczeniu wypełnionym chrobotaniem i intensywną, jakby zwierzęcą wonią. Na szczęście miałem przy sobie firmowy długopis z latarką. Promień wyłowił błysk oczu, aż odskoczyłem, ledwie powstrzymując okrzyk strachu. Zapaliłem jeszcze raz. Wokół mnie znajdowały się klatki, dziesiątki, może setki, klatek z jeżami. Dostrzegłem też stół kuchenny i czteropalnikową kuchenkę gazową.
Potwory, potwory! – Mruczałem do siebie wracając do rozstaju dróg, dokładniej mówiąc korytarzy. Tym razem ruszyłem prawym. Skręcał leciutko, ciągle w tym samym kierunku, w prawo i kończył się ślepą ścianą. Myślałem, że zabłądziłem, ale posłyszałem jakieś głosy. Tuż przede mną znajdowała się kotara, a za nią kłócono się o coś. Dopiero po chwili zacząłem rozumieć słowa:
… najnowsza specyfikacja w sprawie okresowych badań naszych wind jest skandaliczna i jeśli nic z nią nie zrobimy, to wszyscy pójdziemy z torbami. Już dziś nasza gildia boryka się z licznymi trudnościami, Holendrzy zatrudniają najlepszych specjalistów, jeśli dalej tak będzie, to zaszczują całą gałąź gospodarki. Teraz spiskują przeciw pracownikom delegowanym. No, musimy coś zrobić. Trzeba by zabić… – Tu nie usłyszałem dokładnie – … moja firma daje na ten cel milion. Baksów. Niech stracę: eurosów! Towarzyszu Chory, przejdźmy do kolejnego punktu obrad…
Przerażony uciekłem. Korytarzami dotarłem do windy, zszedłem po schodach i na palcach, awaryjnymi schodami, na sam dół. Na szczęście strażnik, na oko siedemdziesięcioletni, spał, na ekranie monitora leciał najnowszy odcinek Narcos. W domu upiłem się, doprawiłem środkami nasennymi i spałem aż do południa (poprzedniego dnia przemyślnie wziąłem urlop do poniedziałku). Rano wydawało mi się to wszystko absurdem, wariackim snem. Także w pracy, po powrocie, nic się nie wydarzyło, nie zmieniło, krata była zamknięta jak zawsze.
Aż do dziś. Zjeżdżałem, oczywiście windą, do domu, kiedy ta zatrzymała się między piętrami. Światła zaczęły mrugać i, co ciekawe, nie było zasięgu. Na szczęście działał dzwonek alarmowy i pół godziny później uwolniono mnie. Portier na dole przepraszał i tłumaczył, że czasem się tak zdarza, ale zawsze mogą liczyć na fachowca, pana Chorego i… nie bardzo słyszałem, co było dalej. Rzeczony pan Chory już był przy wyjściu, widziałem tylko jego plecy. Zacząłem się trząść, portier pobiegł po koc. Ochłonąłem dopiero na zewnątrz, w swoim służbowym aucie i postanowiłem poradzić się najsłynniejszego detektywa naszej epoki.”
– Tak, nie będzie łatwa sprawa – Sherlock zaciągnął się e-papierosem. Oby tym razem napełnił go legalnym olejkiem, nie którymś ze swoich wynalazków! – Nie ma co ukrywać, przypadkiem natknął się pan na jedną z najbardziej tajemniczych organizacji świata. Nawet ja słyszałem jedynie pogłoski o tym tajnym sprzysiężeniu o celach niejasnych i niejawnych, znanym nielicznym pod nazwą Tajemny Spiseg Windziarzy!”