Tajemnica nieużywanej windy

Nigdy nie wspominałem o tej sprawie, pewne okoliczności skłaniały mnie do milczenia, jednak niedawno przestały one mieć jakiekolwiek znaczenie, a muszę przyznać, iż było to jedno z najważniejszych i najdziwniejszych śledztw w karierze mego przyjaciela Sherlocka Holmesa. Jedynie dzięki jego geniuszowi i zachwycającej intuicji zdołaliśmy uniknąć katastrofy na skalę światową, choć w kilku państwach na kontynencie lotnictwo wojskowe zostało już postawione w stan podwyższonej gotowości i tylko kilku minut zabrakło, by rozpadła się cała nasza cywilizacja.

Siedziałem przy laptopie i już miałem kliknąć myszką, kiedy usłyszałem głos mego druha:

– Nie followuj tego człowieka Watsonie, to nie jest konto dla ciebie.

– Masz rację Sherlocku, chyba nie warto… – Przerwałem, bo przecież Holmes od godziny siedział odwrócony do mnie plecami i liczył ciernie róż na tapecie. Wyznał mi kiedyś, że skrywa się tu jakiś wzór, ale na razie nawet on nie był w stanie go rozgryźć. – Jak zgadłeś? Jesteś niemożliwy!

– Nie zgadłem, a wydedukowałem. Ile razy mam ci tłumaczyć? – Sherlock na poły żartobliwie pogroził mi palcem. – To było łatwe. Najpierw, po włączeniu komputera, westchnąłeś kilkakrotnie smutno, potem przestałeś głośno oddychać tak byłeś zaaferowany, a na końcu, już radosny, gwizdałeś Despacito.

– I cóż by z tego miało wynikać? – Byłem lekko wzburzony tym nieeleganckim, trzeba przyznać, naruszeniem mojej osobistej przestrzeni.

– Ano, drogi Watsonie, najpierw się martwiłeś niedawnymi banami, choć wszystkim wokół mówisz, że cię kompletnie nie obchodzą, potem wpadłeś na pomysł poszukania nowych lepszych znajomych, przed chwilą wydawało ci się, Ze ich znalazłeś. Czyż tak nie było? – Zapytał z lekko złośliwym błyskiem w oku – Znając twoją lekkomyślność, prędko byś żałował. Zresztą nieważne, za chwilę będziemy mieli gościa.

I rzeczywiście, pół minuty później usłyszałem głos naszej gospodyni, pani Hudson, następnie kroki na schodach. Do naszego mieszkania wszedł młody mężczyzna, lat około trzydziestu, ubrany w koszulkę Lacoste’a, modne dżinsy oraz mokasyny z prawdziwej skóry. Jego fryzura wyglądała nienagannie, jednak nieogolona twarz i rozbiegane oczy sprawiały niemiłe wrażenie.

– Herbaty, pani Hudson – Zawołał Sherlock, a do młodziana zwrócił się tymi słowy – Cóż pana do nas sprowadza, panie…?

– Dzień dobry. Nazywam się Bolesław Karol Śnieżyński i pracuję…

– W Evil Corpo Zło – Przerwał mu mój przyjaciel. Przybysz wyglądał na równie skonfundowanego jak ja przed chwilą i spojrzał na mnie ze zgrozą. Wzruszyłem ramionami:

– Mój serdeczny przyjaciel już taki jest. Holmesie, wyjaśnij tok swego rozumowania.

– Panie Śnieżyński, pierwsze co pan zrobił wchodząc do tego pokoju, to ocena komputera na moim biurku. Ponadto pańska prawa ręka jest jaśniejsza niż lewa, bo w pracy musi pan używać myszki przez pełne osiem godzin, a ubranie pańskie, choć markowe, nosi ślady zużycia. Buty trzyletnie, bardziej starty lewy. Koszulka ze szmateksu, prawda? – Śnieżyński skinął głową – Ponadto w pańskiej brodzie znajdziemy resztki kebaba, przede wszystkim jest pan rasistą. Nie może być pan więc nikim innym niż pracownikiem korporacyjnym. Biura jakiej to firmy znajdują się naprzeciw tego okna? Pani Hudson!!!

Kiedy już napiliśmy się herbaty i spożyliśmy kawałki bakławy z Lidla w cenie 14,99 za opakowanie, a ja wspomniałem biednych ułanów rozbitych w pamiętnej bitwie, mój przyjaciel zwrócił się do naszego gościa z grzecznym ponagleniem:

– Proszę opowiedzieć, co pana do nas sprowadza.

Śnieżyński odetchnął i rozpoczął swoją relację. Spisałem ją jak najdokładniej.

„Moja opowieść zaczyna się pół roku temu, kiedy to zmieniłem miejsce pracy i rzeczywiście, choć nadal nie wiem jak pan Holmes to wywnioskował, rozpocząłem pracę na piętnastym piętrze biurowca Evil Corpo Zło. Wtedy wydawało mi się, że jest bez znaczenia na jakim piętrze znajduje się moje biuro, jednak w przyszłości… Wolałbym jednak nie uprzedzać wypadków.

Tak więc pierwszego dnia mój bezpośredni zwierzchnik wziął mnie na pogadankę do swojego gabinetu i pośród licznych zaleceń poinformował mnie także, bym nigdy, ale to nigdy i pod żadnym pozorem, nie korzystał z windy znajdującej się w bocznym korytarzu. Wydawało mi się to cokolwiek dziwnym zaleceniem, ale nie takie punkty znajdowały się w regulaminach biurkenaów, w jakich wcześniej byłem zatrudniony, więc posłusznie skinąłem głową. Po południu udałem się na rzeczony korytarz i rzeczywiście tam była, różniła się od wind w głównym ciągu, wyglądała na bardzo starą. Zamiast drzwi miała kratę, a co znajdowało się w środku nie bardzo mogłem dostrzec, większość jej powierzchni zajmowała bowiem wielka donica z fikusem. Aha, krata była zamknięta wielką kłódką.

Jest to praca wysoko płatna i satysfakcjonująca, już po miesiącu dostałem pierwszą premię, nie będę nudzić tu panów szczegółami, ale wahania kursów były dość spore, a jedno lub dwa państwa zbankrutowały. Poznałem się bliżej z zespołem, sami wybitni specjaliści, najlepsze czym dysponuje nasz kraj obecnie, rzekłbym, jednak jak już człowiek poczuje się bezpiecznie w nowym otoczeniu, to zaczynają go ciekawić różne sprawy. Tako i ja zaczynałem dostawać obsesji na punkcie tej windy. Ku swojej zgubie rozpocząłem – proszę się nie obrażać panie Holmes na to słowo, daleko mi do pańskiej maestrii – własne prywatne śledztwo.

Popytałem tu i ówdzie. Dowiedziałem się, że winda ta ma wejście tylko na naszym piętrze, nigdzie indziej nie znaleziono drzwi do nich prowadzących. Czyli ślepy zaułek, to fanaberia jakiegoś starego pierdziela, pomyślałem i podzieliłem się tą refleksją z dłużej zatrudnionymi współpracownikami podczas wspólnego lunchu. Absolutnie nie, odpowiedzieli, nadal jest używana, bo sprzątaczki codziennie rano, jak zaczynają pracę o czwartej, znajdują ślady butów na wykładzinie, czasem puszki po polskim piwie.”

– Polskim? Ciekawe. – Sherlock przerwał Śnieżyńskiemu i zamyślił się na moment. – Proszę kontynuować.

„Gdzież to skończyłem? Już wiem. No więc zaczęła we mnie kiełkować myśl o zbadaniu sprawy i rosła nieustannie. Nie mogłem spać po nocach, obracałem się w nerwach obok mojej szacownej małżonki i nawet haftowane koszule nocne… nieważne, no i oczywiście mamy ślub kościelny, rodzice nalegali… w każdym bądź razie nie mogłem przestać rozmyślać o windzie i postanowiłem: pewnej nocy się zakradnę do biurowca i raz na zawsze wyjaśnię sprawę.

Żona moja udawała się w najbliższym tygodniu w delegację, chyba na Maderę, tak więc umyśliłem, że po pracy zamelinuję się w toalecie, następnie schowam się do szafy na dokumenty, tak się składa: znajdującej się dokładnie naprzeciw interesującego mnie dźwigu i będę czekać na intruzów. Poczyniłem więc pewne przygotowania i wtorkowego wieczoru już od dwudziestej znajdowałem się na posterunku. Długo nic się nie działo. Musiałem wręcz zasnąć, bo kiedy na korytarzu zobaczyłem światło, w pierwszym momencie absolutnie nie wiedziałem, gdzie się znajduję. Na szczęście szybko oprzytomniałem. Jakiś mężczyzna otworzył kratę, następnie zniknął w windzie. O dziwo nie usłyszałem mechanizmu uruchamiającego. Zaintrygowany czekałem, co będzie dalej.

Obok mojej kryjówki przeszło jeszcze kilkoro ludzi, chyba jedna kobieta, dlatego użyłem tegoż to rodzajnika, nie na próżno kończyłem studia humanistyczne, potem znowu zapadła cisza i ciemność. Mój smartfon pokazywał  wtedy cztery minuty po drugiej. Odważyłem się wyjść i podszedłem do windy. Sprzyjało mi szczęście, krata pozostawała otwarta! Widocznie ostatni użytkownik zapomniał ją zamknąć. Pchnąłem ją lekko i wszedłem do środka. Zobaczyłem…”

Mr. Śnieżyński przepłukał gardło resztką herbaty, prawdziwym Assamem z Tekanny.

„Zobaczyłem… schody. Tak, tuż za fikusem zaczynały się wąskie strome schody, bezsprzecznie w stylu holenderskim, i pięły się ku górze. Bez chwili zastanowienia na wkroczyłem i ruszyłem w nieznane. „To dlatego nie słychać żadnych hałasów” – odnotowała jakaś część mojej jaźni. Schodów było 23, dokładnie liczyłem, kiedy się skończyły, po prawej dostrzegłem niski korytarz, człowiek mojej postury mógł się nim przemieszczać jedynie schylony i bokiem. Ruszyłem więc, aż dotarłem do rozwidlenia. Skręciłem w lewo i znalazłem się w pomieszczeniu wypełnionym chrobotaniem i intensywną, jakby zwierzęcą wonią. Na szczęście miałem przy sobie firmowy długopis z latarką. Promień wyłowił błysk oczu, aż odskoczyłem, ledwie powstrzymując okrzyk strachu. Zapaliłem jeszcze raz. Wokół mnie znajdowały się klatki, dziesiątki, może setki, klatek z jeżami. Dostrzegłem też stół kuchenny i czteropalnikową kuchenkę gazową.

Potwory, potwory! – Mruczałem do siebie wracając do rozstaju dróg, dokładniej mówiąc korytarzy. Tym razem ruszyłem prawym. Skręcał leciutko, ciągle w tym samym kierunku, w prawo i kończył się ślepą ścianą. Myślałem, że zabłądziłem, ale posłyszałem jakieś głosy. Tuż przede mną znajdowała się kotara, a za nią kłócono się o coś. Dopiero po chwili zacząłem rozumieć słowa:

… najnowsza specyfikacja w sprawie okresowych badań naszych wind jest skandaliczna i jeśli nic z nią nie zrobimy, to wszyscy pójdziemy z torbami. Już dziś nasza gildia boryka się z licznymi trudnościami, Holendrzy zatrudniają najlepszych specjalistów, jeśli dalej tak będzie, to zaszczują całą gałąź gospodarki. Teraz spiskują przeciw pracownikom delegowanym. No, musimy coś zrobić. Trzeba by zabić…  – Tu nie usłyszałem dokładnie – …  moja firma daje na ten cel milion. Baksów. Niech stracę: eurosów! Towarzyszu Chory, przejdźmy do kolejnego punktu obrad…

Przerażony uciekłem. Korytarzami dotarłem do windy, zszedłem po schodach i na palcach, awaryjnymi schodami, na sam dół. Na szczęście strażnik, na oko siedemdziesięcioletni, spał, na ekranie monitora leciał najnowszy odcinek Narcos. W domu upiłem się, doprawiłem środkami nasennymi i spałem aż do południa (poprzedniego dnia przemyślnie wziąłem urlop do poniedziałku). Rano wydawało mi się to wszystko absurdem, wariackim snem. Także w pracy, po powrocie, nic się nie wydarzyło, nie zmieniło, krata była zamknięta jak zawsze.

Aż do dziś. Zjeżdżałem, oczywiście windą, do domu, kiedy ta zatrzymała się między piętrami. Światła zaczęły mrugać i, co ciekawe, nie było zasięgu. Na szczęście działał dzwonek alarmowy i pół godziny później uwolniono mnie. Portier na dole przepraszał i tłumaczył, że czasem się tak zdarza, ale zawsze mogą liczyć na fachowca, pana Chorego i… nie bardzo słyszałem, co było dalej. Rzeczony pan Chory już był przy wyjściu, widziałem tylko jego plecy. Zacząłem się trząść, portier pobiegł po koc. Ochłonąłem dopiero na zewnątrz, w swoim służbowym aucie i postanowiłem poradzić się najsłynniejszego detektywa naszej epoki.”

– Tak, nie będzie łatwa sprawa – Sherlock zaciągnął się e-papierosem. Oby tym razem napełnił go legalnym olejkiem, nie którymś ze swoich wynalazków! – Nie ma co ukrywać, przypadkiem natknął się pan na jedną z najbardziej tajemniczych organizacji świata. Nawet ja słyszałem jedynie pogłoski o tym tajnym sprzysiężeniu o celach niejasnych i niejawnych, znanym nielicznym pod nazwą Tajemny Spiseg Windziarzy!”

Kraina obalonego paradygmatu

-Ach!

-Och…

-Ach!

-Och…

-Ach!!

****

Radek Marcin zapiął spodnie, na szczęście nic się tym razem nie poplamiło, i pożegnał z partnerką czułym spierdalaj. Nawet nie była oburzona. W brutalnym świecie seksu na lunch takie pozdrowienia były codziennością. Miła dziewczyna, pomyślał, da jej na portalu mocne 3 i pół w skali dziesięciogwiazdkowej.

Zszedł po drewnianych schodach. Kamienica stała w centrum Warszawy i rozpadała się od samego spojrzenia. Tynk odpadał płatami, większość mieszkań zajmowały doły społeczne, trzeba by jak najszybciej sprzedać lokum i też spierdalać z tego miejsca. Kamienica niby była miejska, jednak niedawno odnalazł się przedwojenny właściciel i kancelaria Radka właśnie opracowywała dokumenty. Radek Marcin był co prawda nie do wyeksmitowania, mieszkanie wykupili rodzice jeszcze na początku transformacji, a dostała je babcia, aktywistka ZMP, tuż przed gomułkowską odwilżą, ale szkoda mu było kasy na remonty, no i po co podpadać możnym tego świata? Sprzeda, jeśli tylko dostanie dobrą ofertę. Dogadają się jakoś u Sowy.

Wsiadł do służbowego porszaka i ruszył z piskiem opon, nie bacząc na skutki tak nagłego włączenia się w ruch uliczny. Skończyło się stłuczką poloneza i żuka, dwadzieścia metrów za nim, ale Marcin był już wtedy kilometr z przodu. Nikt nie zdążył zanotować jego numerów, samochód tak był typowy w tej nowobogackiej okolicy. Kierowca rozbitego dostawczaka siedział na krawężniku i płakał. Od dwudziestu lat tym autem utrzymywał rodzinę, wstawał o czwartej rano, jeździł na targ do Sandomierza i przywoził zdrową polską żywność najmodniejszym bistrom stolicy. Samochód nie był ubezpieczony i teraz pozostawało mu się powiesić pod mostem, niech przynajmniej dzieci dostaną ubezpieczenie. Bo na więcej od przeżartego gangreną państwa polskiego nie mógł liczyć.

****

Jego najmłodsza córka Marysia właśnie się budziła. Pracowała na trzy zmiany w pobliskiej Biedronce i dodatkowo uczęszczała, w trybie zaocznym, na studia socjologiczne w pobliskiej renomowanej uczelni prywatnej. Święcił ją sam kardynał, a wśród kadry profesorskiej znajdowali się nie tylko doktoranci KUL, ale nawet kilku młodych redaktorów z Warszawy. Podkochiwała się w jednym z nich, niestety był już zajęty, no ale był takim przystojnym idealistą. Przypominał młodego Jezusa, z tym swoim rewolucyjnym spojrzeniem, a jego wykłady o bryłach i posadach były „oczapiście” inspirujące jak zgodnie z prawdą napisała na Twitterku.

Marysia miała dziś w planach pouczyć się, a potem udawała się na wiec wyborczy Andrzeja Dudy. Jeszcze miesiąc temu nikt nie dawał mu najmniejszej szansy, teraz, wraz z pierwszymi promieniami wiosennego słońca, stawał się faworytem wyścigu prezydenckiego. Marysia się tylko trapiła, że nie stać ją na najnowsze buty NewBalance, bo jedna dziewczyna w takich poszła na przedwyborcze spotkanie i od razu skomentowano to na Twitterku i dziewczyna stała się sławna w gronie jej znajomych, ale zaraz odrzuciła te niegodne myśli. Była w końcu Polką, Polską samą, mogła poszczycić się blond warkoczem i pięknymi błękitnymi oczami. A konsumpcjonizm jest grzechem śmiertelnym.

****

W tym czasie jedyna przedstawicielka płci pięknej w gronie kandydatów na prezydenta pilnie pracowała nad szczegółami programu wyborczego. Była piękną, młodą jeszcze, ledwie przekroczone 35 lat, kobietą i z tego względu miała podwójnie albo potrójnie ciężko. Nie dość, że miała cycki, choć w sumie inni kandydaci też mieli, ledwo zamaskowane garniturami z Bytomia,  to jeszcze startowała w rzeczonych wyborach z listy postkomunistów. Spotykała się więc nie tylko z niegustownymi atakami o podłożu seksistowskim ale i politycznym ostracyzmem, zwłaszcza ze strony narodowej prawicy skupionej wokół czasopism wysmakowanych intelektualnie i konserwatywnych światopoglądowo, takich jak „Do Rzeczy” i „W Sieci”, skierowanych do czytelnika wykształconego i myślącego samodzielnie.

Co z tego, że była najlepiej przygotowana z całej dziesiątki do pełnienia tego urzędu. Ładna, inteligentna, fotogeniczna, z zaliczonym stażem u Kwaśniewskiego i wiecznie roześmiana. Była przedstawicielką swego pokolenia, najlepszym co wspólnie wygenerowały PRL oraz III RP w trudnym konkubinacie, kandydatką trzeciej drogi i nowej nadziei. Jednak w Polsce pionierów poznaje się po maczugach wbitych w plecy, mogła więc tylko krótko podumać nad swoim losem i ruszać do walki. Głoszone przez Magdę idee, stałe i niezmienne, kiedyś zwyciężą.

****

Na jej rodzinnym Śląsku, Kamil, dopiero od roku zamieszkały w tej dziwnej, na pół baśniowej, na pół industrialnej krainie, nadal, po tylu miesiącach, czuł się jakoś niepewnie przemierzając wybaumowane uliczki Rudy Ślaskiej. Ludzie mówili tu dziwnym językiem i jakby nie zauważali smogu unoszącego się kłębami nad domami. Te domy też były cokolwiek dziwne, przedstawiały sobą cały przekrój dwudziestego wieku. Od gustownych secesyjnych kamieniczek, poprzez osiedla robotnicze z czerwonej cegły zwane tu swojsko familokami, szarzyznę gomułkowskich dwupiętrowców, bloki z wielkiej płyty, po najnowsze wynalazki, wille w stylu dworkowym, z nieodłącznymi kolumnami u wejścia i pancernymi płotami ze stali nierdzewnej. Wszystko to, każdy najgłupszy wymysł architektoniczny stulecia, sąsiadowało tu ze sobą w koszmarnej symbiozie, jeden krzywy blok podpierał drugi, najkorzystniej byłoby całość, jak tu godano, zhajcować w jednej wielkiej pożodze od Gliwic po Katowice.

Dyskretnie zlustrował uczennice klasy mundurowej, stojące z nim na jednym przystanku, również czekające na 9. Przeskrolował ostatnie tweety i jego uwagę zwrócił nowy użytkownik. Coś z TT i było. O! Widać, że myśli samodzielnie, nie miał czasu sprawdzać dłużej. Jednowagonowy tramwaj z okropnym chrzęstem hamulców właśnie zatrzymywał się na pętli, cudem nie wyskakując z torów, aż iskry szły. Kamil wcisnął follow.

****

W Holandii emigrant ekonomiczny z najnowszej fali o właśnie łapał pierwsze oddechy pełną piersią po trudnym okresie aklimatyzacji. Nie było łatwo. Nowa kultura, nowe twarze, nowe jedzenie. Tylko piwo stare, bo z Żabki. Jeszcze z miesiąc takich fuch i będzie mógł się wyprowadzić z garażu. Mieszkał w nim wspólnie z jeszcze czterema Polakami. Szef, notabene Surinamczyk o cechach malajsko-afrykańskich, obiecał przyjęcie na etat, jeśli dalej się będzie tak dobrze sprawował i harował bez gadania 80 godzin w tygodniu. Tak da się żyć. Byle Widzew nie spadł, a pająk dotarł żywy, w jednym kawałku słoika. Choremu nie psuło humoru nawet uczulenie na marihuanę, przynajmniej szybciej działała.

****

-Ach…

-Och!

-Ach…

-Och!

-Ach…

****

Nie musiała się nigdzie spieszyć, leżała więc nago na łóżku i patrzyła jak facet się ubiera. Był śmieszny. Mężczyźni jakoś zawsze wydawali się jej żałośni już po, ze swoimi sflaczałymi kutasami, jeszcze przed chwilą tak męscy, tak prężący swoje brzuchy, tak pełni wigoru. Miłe zwierzaki. Odwróciła się na plecy i kliknęła w wyleasingowanego smartfona. Da mu całe cztery gwiazdki, był lepszy od poprzedniego, zresztą zmył się bez słowa i całusów, nie jak tamten skurwiel. Niech sam spierdala. Za 15 minut była umówiona z Arletką 69. Potem trzeba będzie wracać do biurkenau. Ten nowy jest całkiem całkiem, choć trochę ubiera się zanadto na szaro. Ciekawe, kiedy będzie mogła go poprosić o nudesa?

****

W niegdyś królewskim grodzie na południu kraju trzydziestoletni naukowiec użerał się na dyżurze ze studentami politologii i z lękiem planował wyjazd do rodzinnego Nowego Sącza w przyszły weekend. Jeśli było coś gorszego od nauczania dzisiejszych dwudziestolatków, to tylko cykliczne powroty na Podkarpacie. Zwłaszcza teraz, kiedy każdy dom w mieście oblepiony został Andrzejem Dudą, a rodzice wystawili zdjęcie z jego rodzonym wujem na meblościankę. Nowy Sącz, miasto milionerów. Westchnął. Trzeba będzie jesienią zagłosować na PO, dla równowagi, jakby PiS miał wziąć Wielki Pałac Kupon też wypełniony, Barcelona na pewno przegra w końcu ten mecz. Będą jakieś pieniądze.

****

Smutne blokowisko, niegdyś duma gierkowskiej dekady sukcesu, dziś wielka sypialnia prekariuszy.  Wyjeżdżali do pracy w Warszawie jeszcze przed świtem, by do domów wracać już po zmierzchu. Pociągami, autobusami, najczęściej kilkunastoletnimi oplami i volkswagenami, bo transport zbiorowy działał tylko w określonych godzinach i nie na wszystkich przedmieściach. Marcin G. zapukał do mieszkania konspiracyjnym sposobem, dwa uderzenia, przerwa, trzy łomoty, odczekał chwilę i rzucił półgłosem przez skrytkę pocztową: „Marks wiecznie żywy, Adrian jego tarczą”. Drzwi się lekko otwarty, ledwie się przecisnął. W typowym lokatorskim mieszkaniu, pokoju trzy na cztery metry z aneksem kuchennym i prysznicem, rozgościło się dwudziestu działaczy społecznych, aktywistów młodej lewicy. Prawie wszystkich z nich już znał. Na dniach mieli zarejestrować nową partię, pierwszą po 89 roku w pełni socjalistyczną i świeżą.

Ostatni raz był tak wzruszony i pełny nadziei na koncercie Satyricon. Kiedyś to było? W 2005 czy jeszcze w 2003? Miał długie włosy i wierzył w satanizm naukowy, a nie w komunizm.

****

-Ach…

-Och!

-Ał.

-Ach…

-Och!

-Ałć.

-Ach…

****

Nieopodal, ledwie kilka kilometrów dalej, jego prawie równolatek, perwersyjny i słynny w pewnych kręgach z ekscentryczności Elli sakramencko miał dość wszystkiego. Tym razem już na serio. I jeszcze strasznie napierdalała go głowa. Dość podatków, pozwów, gróźb aresztu i użerania się z oporną rzeczywistością. Trzeba by jak najszybciej spierdalać z tego kraju. Te nieustanne herzklokoty, womity i tumory, Nakładające się wspomnienia obskurnych katowickich knajp z samego centrum Katowic, z dzieciństwa, kiedy jeszcze, jak każde dziecko był ufny i radosny. Wszystko to gdzieś zniknęło, rozpłynęło się w przeszłości, rozmyło w powietrzu. No nic, trzeba poszukać raju podatkowego.

****

Marta znowu zbyt dużo czasu straciła w szmateksie, zamiast pisać pracę licencjacką. To nic, skończy ją przez weekend i odda we wtorek. Ale trzeba koniecznie było wybrać taką śliczni letnią sukienkę. Wybory już za miesiąc. Nie można się stawić w komisji w dresie. Nie wypada, nie z takimi eleganckimi córkami. Nie żeby ją za bardzo obchodziła opinia jakichś trolli, ale jednak…

Poprawiacz

Adam Wiktor S., spokojny urzędnik w jednej z placówek publicznych w małym mieście na Śląsku, jak codziennie wracał do domu autobusem linii 48 (z przesiadką w 130) i nie mógł się doczekać chwili, kiedy zasiądzie przed komputerem i zajmie się swoim hobby. Popołudnia zawsze wyglądały tak samo. Wchodził do mieszkania, sprawdzał, czy koty zjadły wystawione suche i mokre, stawiał czajnik na piecyku (gdyż picie surowej wody w jego krainie geograficznej było bardzo niezdrowe) i ze słabą kawą rozpuszczalną w kubku, ale ze spienionym mlekiem (też oczywiście w kubku), zaczynał pisać i pogrążał się wtedy w błogim błogostanie.

Wpadł na ten pomysł przypadkiem, pewnej niezwykle smutnej, depresyjnej niedzieli. Uratował się w ostatniej chwili, bo jeszcze moment, a najpewniej popadłby w – może trochę przedwczesny, ale zawsze – kryzys wieku średniego. Czytał wtedy uznany debiut młodego polskiego pisarza sprzed dobrej dekady i nie mógł się nadziwić jak bardzo był on słaby (debiut, bo też tężyzna fizyczna rzeczonego autora nie ma tu nic do rzeczy). W jego umyśle pojawiła się uporczywa myśl, trochę bezczelna, przyznajmy, że on sam napisałby to zdecydowanie lepiej. Otworzył książeczkę jeszcze raz, głęboko odetchnął, westchnął i ruszył w ciężką wędrówkę przez słowa zdania akapity polskiego pisarza mocno starszego już obecnie pokolenia, aczkolwiek w 2001 roku ledwie czterdziestoletniego i obiecującego.

Pierwsze poprawki były nieznaczne. Tu znikło jakieś słowo, tam pojawił się przecinek, jeden akapit zamieniał się miejscami z drugim, jednak wraz z każdą kolejną poprawką nie tylko porywał się na coraz poważniejsze lektury, ale i struktura ingerencji się zwiększała. Usuwał jednych bohaterów, rozbudowywał wątki dotychczas epizodycznych, wykolejał – czasem dosłownie, bo specjalną słabość wykazywał do poprawiania klasyków literatury rosyjskiej i radzieckiej – całe rozdziały. Miewał momenty refleksji: jakże tu tak postępować z klasyką, jakże to ratować Annę Kareninę albo uśmiercać Hrabiego Monte Christo na gilotynie na piętnastej stronie, czy też przenosić akcję „Absalomie, Absalomie” do podkarpackiej wsi, ale uspokajał natychmiast sumienie myślą, że to przecież tylko zabawa i nikomu nie szkodzi. Moby Dick stawał się białym morskim królikiem w kapeluszu, Alicja wpadała w chałtury (chmury byłyby aż nazbyt poetyckie). Powoli przymierzał się do Biblii, może i Koranu.

Pewnego wietrznego poranka usłyszał w autobusie, może to była 130, a może 48, kłótnię dwóch maturzystek. Rozprawiały o tym, czy Wokulski ożenił się w końcu z Izabelą, czy nie. Aż się uśmiechnął, choć trochę zły był na te maturzystki, bo wcześniej ustąpiły mu dwa miejsca, a on nie miał siły odmówić, tak bardzo go kręgosłup pobolewał, uśmiechnął się więc, bo w jego wersji „Lalki”, no jednej z zaledwie trzech, nadal nie mógł zdecydować, która najlepsza, powieść kończyła się weseliskiem jak u Wyspiańskiego. W końcu zebrał się na odwagę i poprosił dziewoję o pokazanie bryka. Rzeczywiście, ostatnie zdanie to były dokładnie jego słowa, dokładniej to Wyspiańskiego, te o sznurze, ale nie bądźmy nadmiernie drobiazgowi.

W pracy nie potrafił się skupić. Petentów załatwiał profesjonalnie i grzecznie, jednak bez zwyczajowego swego uroku, który sprawiał, że pięciokrotnie był wybierany na najlepszego pracownika urzędu. Chciał już być w domu i wertować książki, koniecznie papierowe, bo tylko one mogły potwierdzić jego podejrzenia, wyszukiwać, to co przecież on napisał, a nie autor, słowa dodane albo odjęte osobiście przez niego. Myślał, że zwariuje z tego oczekiwania.

I wieczorem był naprawdę blisko załamania nerwowego. Leżał na wytartej wykładzinie, tuż pod regałem, obok niego leżały stosy książek. Powinny zawierać oryginalne wersje książek przepisanych przez niego, a jednak co rusz odnajdywał w nich swoje poprawki. W książkach wydanych przed rokiem, przed dwoma laty, dziesięcioma. Nawet pozszywany egzemplarz „Nostromo” z 1958 roku był absolutnie jego dziełem. Słowa zdania akapity w jakiś sposób przedostały się z dysku twardego wysłużonego peceta na karty powieści i zbiorów opowiadań (bo gustował w tychże gatunkach pisarskich), nieodwracalnie, ale czy na pewno?, nie wiedział, nic już nie wiedział, zmieniając treść uznanych arcydzieł i najmodniejszych dzieł swego pokolenia.

„Jestem bohaterem opowiadania Borgesa” – pomyślał i zaczął wertować swoje ukochane tomiki „Alefa” oraz „Fikcji”. Ale takiego tekstu nie znalazł. Nie, absolutnie nie zmienił choćby jednej kropki w jego książkach, tak bowiem wielbił Borgesa, że nawet w myślach zamieniał nieme „g” w  dźwięczne „he”, zgodnie zresztą z zaleceniem wielkiego Argentyńczyka, więc nie miałby odwagi poprawić Mistrzowi oczywistego błędu ortograficznego, o treści nie wspominając. „Więc to się dzieje naprawdę”, zaśmiał się do siebie histerycznie i trochę historycznie, bo rzadko kiedy pojedynczy człowiek zostaje obdarzony taką mocą wpływania na rzeczywistość. Przecież miliony egzemplarzy książek kreujących całą kulturę Zachodu, ku zgubie lub chwale całej cywilizacji, były jego autorstwa. I to, że ktoś inny, choćby i od wieków martwy, jest na nich podpisany było bez znaczenia. To on był twórcą. Tym, kogo Borges, nawet jeśli ironicznie, obdarzał mianem Demiurga.

Adam wziął urlop na żądanie. Przez trzy leżał w łóżku i rozmyślał. Czwartego ponownie wziął się do roboty. Po przerwie nie chciał zaczynać od niczego poważnego, wybrał nic nieznaczący tekst, który wydrukowały mu w pracy koleżanki, z popularnego rzekomo bloga jakiegoś grafomana. Pobieżnie przebiegł wzrokiem po linijkach. Westchnął. To będzie naprawdę ciężka harówka:

Adam Wiktor S., spokojny urzędnik w jednej z placówek publicznych w małym mieście na Śląsku, jak codziennie wracał do domu autobusem linii 48 (z przesiadką w 130) i nie mógł się doczekać chwili, aż zasiądzie przed komputerem i zajmie się swoim hobby. Popołudnia zawsze wyglądały tak samo. Wracał do mieszkania, sprawdzał, czy koty zjadły wystawione suche i mokre, stawiał czajnik na piecyku (gdyż picie surowej wody w jego krainie geograficznej było podobno niezdrowe) i ze słabą kawą rozpuszczalną w kubku, ale ze spienionym mlekiem (też oczywiście w kubku), zaczynał pisać i pogrążał się wtedy w błogim błogostanie.

Zapiski z oblężenia[1]

30 sierpca roku księżycowego 4751[2] od stworzenia świata

Wczoraj wieczorem spalono przedmieścia i okoliczne przysiółki. Gdzieniegdzie nadal widać ogień. Moim zdaniem niesłusznie, wojsko nasze bitne, studnie niezatrute, a żywności starczyłoby na dwa takie grodziszcza jak nasze. Barbarzyńcy zebrali znaczne siły, jednak nie są oni w stanie równać się w otwartym polu z naszymi wojami, także nasza technika wojskowa wyraźnie góruje nad dostępnymi Finiszom[3] machinami oblężniczymi. Nasze dzielne podjazdy dokonują spustoszeń wśród orków i goblinów[4].

41 wrzeciona roku księżycowego 4751 od stworzenia świata

Pierwsza linia umocnień padła w zeszłym tygodniu, po mieście rozchodzą się plotki iż finiszkie krasnoludy[5] podkopują się pod baszty i żelbetonowe bunkry, a nasi minierzy nie są w stanie odpowiedzieć, bo ktoś tuż przed rozpoczęciem oblężenia odsprzedał trotyl[6] wrogom. Na szczęście magazyny żywności są pełne.

13 pierwiośnka roku księżycowego 4751 od stworzenia świata

Magazyny są puste. Byliśmy okłamywani od lata! Po niby wypełnionych magazynach hasają jedynie szczury, zresztą też ich coraz mniej i coraz bardziej wychudłe. Dla wyjaśnienia sprawy władze powołały komisję, jej obrady są bardzo burzliwe. Na ulicach ludzie plotkują, że część zboża sprzedaliśmy jeszcze wiosną finiszkim trollom[7]. Upadł trzeci bastion i druga baszta. Do przyszłego dziesiętnika[8] wycofujemy się na mury wewnętrzne.

18  lejcowego roku księżycowego 4751 od stworzenia świata

W murach wewnętrznych coraz grubsze wyrwy. Kończą się pociski do moździerzy i węgiel do napędzania dział laserowych[9]. Szczur jest rarytasem, w gorszych dzielnicach podobno przysmakiem stał się gulasz z niewolnika. Chciałbym, żeby nie była to prawda, ale rzeczywiście Niemców[10], z ich charakterystycznymi podstępnymi oczkami i niegustownymi wąsiskami, się już raczej nie widuje. Ostatnia nadzieja w Jeźdźcach Rochanu[11].

1  stycznia roku księżycowego 4752 od stworzenia świata

Nowy rok, nowe władze. Poprzednie zostały w większości powieszone.  Jeszcze w święta na kilku pozostałych choinkach zapalono kilka świeczek. Nawet niewierni Finiszowie zgodzili się na rozejm dla uczczenia narodzin naszej Pani Mittens[12]. Może to nie takie złe ludy? W każdym razie Smoleńsk[13] upadnie niedługo. Na wiosnę ruszy wielka ofensywa lechicka, ale już nie zobaczę dumnych sztandarów z orłem[14] powiewających nad skrzydłami husarzy[15]. Niech się cieszą triumfem, dopóki nie powbijają ich na palach. Och, parawanie[16]…

[1] Zapiski z oblężenia są bez wątpienia jednym z najstarszych pisanych źródeł cywilizacji europejskiej, jeśli nie światowej. Ich dokładna datacja pozostaje jednak sporna. Przez wiele wieków uczeni (patrz. A.Urbanator, S. Shields i P. Popłuczynny) uważali lechicki alfabet za wtórny względem fenickiego, z tegoż to względu za datę powstania Zapisków przyjmowano okres VII-V wieku przed naszą erą. Obecnie jednak udowodniono ponad wszelką wątpliwość (K. Bosonos), iż alfabet lechicki poprzedzał fenicki! Nie wiadomo jednakże, czy o lat kilkaset czy o kilka tysięcy.
W tym miejscu warto przypomnieć, że na Zapiski natrafiono w roku 2019, podczas akcji WOT w Smoleńsku, mającej na celu, skuteczne zresztą, odbicie szczątków Tupolewa. Przez pewien czas uchodziły za mistyfikację stworzoną w kręgach zbliżonych do ówczesnego, skrajnie niedemokratycznego rządu, jednak po jego obaleniu w 2021 przez rewolucję tzw. dwóch olbrzymów (tj. Zandberga i Schetyny) i  jednego gejobombera (tj. Kamińskiego), autentyczność znaleziska została potwierdzona badaniami kamienia, na którym zostały wyryte, węglem C-44 i  metodami spektrometrycznymi.
[2] W celu ułatwienia wszystkim chętnym lektury Zapisków zastosowano transkrypcję semantyczno-zbliżeniową. Podanej daty rocznej 4751 nie należy traktować dosłownie (Patrz: Biblia), jednakże cywilizacja lechicka rzeczywiście mogła liczyć wtedy kilka tysięcy lat. Zagadką pozostaje kalendarz pralechicki, choć prawdopodobnie opierał się on na cyklach księżycowym i dziesięciodniowym. Zwraca uwagę nazwa miesięcy, zbliżona do używanych powszechnie i dziś. Ciekawie o lechickim wpływie na nazewnictwo dni i inne miary czasu innych cywilizacji pisał K.L. Siennicki w „Rzymianie, Aztekowie i Majowie. Zaginione polskie ludy?”.
[3] Nieznane bliżej plemię zamieszkujące nieznane bliżej tereny.
[4] Prawdopodobnie nazwy oddziałów armii finiszkiej. Według A.K. Studziennego pierwsi byli łucznikami, a drudzy piechotą walczącą włóczniami, według K.H. Grunwaldzkiego było odwrotnie.
[5] Patrz przyp. 4.
[6] Prawdopodobnie materiał łatwopalny, na podobieństwo późniejszego „greckiego ognia”. Zbieżność nazwy ze współczesnymi materiałami wybuchowymi wywołała szereg polemik i procesów („Rzymianie, Aztekowie i Majowie. Zaginione polskie ludy”? s. 176-2136).
[7] patrz przyp. 4.
[8] patrz przyp. 2. – najprawdopodobniej miesiąc lechicki (zwany także miesięcznicą) składał się z trzech dziesiętnic. Wyjątkiem mógł być wrzecion, liczący, jeśli to nie pomyłka skryby ryjącego na kamieniu, przynajmniej 41 dni.
[9] Zastosowano nazewnictwo współczesne, jednak opis rodzajów broni w oryginale (lkgsdhdn oraz hnfkkk) uzasadniastosowanie takiej translacji. O zasięgu lechickiej broni patrz: P. Jasienko „Chwałą oręża polskiego. Techniki i motywacje wojowników Lechistanu”.
[10] Pozostaje kwestią niejasną, czy ówczesnych Niemców można utożsamiać z Niemcami dzisiejszymi, jednak autor poniższego opracowania przychyla się do wniosku, iż tak jaskrawo naszkicowane cechy charakterystyczne tegoż „narodu” czynią taką koherencję za rzecz mocno prawdopodobną.
[11] W innych tłumaczeniach Rodanu. Prowadzone we francuskich dolinach badania archeologiczne potwierdziły wykorzystywanie konie w celach bojowych już w 7 tys. lat p.n.e. Znajdowane przy poległych wojownikach orzełki długo datowano na XIX wiek (sic) i wiązano z oddziałami ułanów Napoleona Bonaparte.
[12] Najwyższa bogini lechicka (Lechistanu). Według części badań miała się corocznie rodzić na nowo w okresie zrównania dnia i nocy. Według innych mamy do czynienia z literówką i chodzi o Pana De Mono, pierwszego w dziejach monoteistycznego Boga. W drugim odczytania zwraca uwagę podobieństwo do słowo pandemonium. Potrzeba nowych danych, by wyjaśnić ostatecznie spór. Powiązania z greckim kultem pana – patrz Jan Parandowski „Mitologia Greków”.
[13] Wbrew moskiewskiej propagandzie współczesna historiografia musi uważać Smoleńsk za miasto historycznie rdzennie polskie, dlatego też posługujemy się powyższym zapisem.
[14] patrz przyp. [11]; Orzeł jak widać jest świętym polskim znakiem obronnym od tysięcy lat.
[15] Najwyraźniej doborowe jednostki Armii Lechistanu (Wielkiej Lechii).
[16] W niektórych odpisach Parawanie, jako inwokacji skierowanej do boga utożsamianego także z Perunem. Kłóciłoby się to jednak z tezą o monoteistycznym obliczu wierzeń Lechitów, dlatego skłaniamy się ku interpretacji parawanu jako ostatniej rubieży, analogicznie z dzisiejszymi zwyczajami plażowymi współczesnych Polaków.
Według części interpretacji opisany najazd był nic nie znaczącym epizodem w pełnych chwały dziejach Lechistanu, a kultura lechistańska rozwijała się nadal prężnie dając fundament pod kultury mezopotamską, minojską, egipską, chińską oraz ludów Indusu, dalekiej Syberii oraz obu Ameryk włącznie z Polinezją. Inni badacze uważają, iż w ten oto sposób został zapoczątkowany upadek Wielkiej Lechii, a następnie wymazywania z kart Historii bezspornego pierwszeństwa Lechistanu do miana pierwszego ludu tej Ziemi. W sporze tym pozostaniemy naukowo obiektywni, nie poddając się różnym radykalizmom, twierdzimy jednakże iż rządy PiS to najlepsze na co Polskę obecnie stać. Symetrysta mianowicie z ducha jest konserwatystą, dlatego zawsze będzie za zmianą, a nie za pozostawaniem tych samych u żłobu od 28 lat.

Na naszym oddziale panuje w pełni kontrolowana zawierucha

Niby lato w takich ośrodkach jak nasz powinno przebiegać szczególnie spokojnie, bo spokojnie jest zawsze i tylko konkurencyjne, prywatne i sponsorowane z zagranicy ośrodki twierdzą coś odwrotnego, ale latem zwykle było jeszcze bardziej spokojnie, tak bardzo spokojnie, że już spokojniej być nie może. Część personelu zazwyczaj udaje się w tym czasie na zasłużony urlop wypoczynkowy na riwierę: francuską, turecką, albańską, nawet bałtycką, niektórzy podopieczni wracają do domów i potem przesyłają nam pocztówki z uciętymi głowami, szkieletami i wizerunkami ładnych panienek całujących telewizory z Wojciechem Jaruzelskim, a innych z kolei usypia panujący w naszym ośrodku upał oraz serie testowe nowych cudownych lekarstw na poprawę działalności naszego ośrodka, choć oczywiście działa on pod nowym kierownictwem tak, że lepiej już nie może. Bez zmiany regulaminu. Nie może. A mógłby! Gdyby nie totalna pozycja wrażych ośrodków.

Jednakże w tym roku nie dało się ani na moment odpocząć, bo jeszcze wiosną rozpoczęła się afera o nasz historyczny park wypoczynkowy i rekreacyjny. Drzewa zaczęto ciąć, zostały albowiem zaatakowane przez plagę jakichś żyjątek, co rzekomo żrą korę i teraz drewno się do niczego nie nadaje, tylko na sprzedaż. Och, jakiż to harmider wybuchł w naszym ośrodku, a zwłaszcza na oddziale typologii prorodzinnej i dobrych zachowań pod kołdrą, pod którą to nazwą kryje się dawny oddział maniaków seksualnych i perwersantów.  Niektórzy z podopiecznych uwielbiali się czochrać o rzeczoną korę, a potem wyskakiwali zza pni z spodniami od piżam opuszczonymi do kolan. Też raz spróbowałem, ale nie dość że się straszliwie zaplątałem i potłukłem, to jeszcze koleżanki, i część kolegów, się ze mnie do dziś jawnie zaśmiewają.

Atmosfera tak sięgnęła zenitu, że aż z cyklem pogadanek ściągnięto z licznych rozjazdów, po zaprzyjaźnionych ośrodkach, jednego z dwóch naszych młodych doktorów.  I wytłumaczył on, że dla naszego dobra, dla większej chwały naszego ośrodka tną, bo przecież jakby nie ten drukarz (tu się pogubiłem, jaki drukarz? Propagandy wrogich ośrodków?) nie niszczył, to po co by się kierownictwo naszego ośrodka rzucało na wycinanie ponad stuletniego drzewostanu, jeszcze przez zaborców posadzonego i przez młodego Dziadka wizytowanego? – Bo może – szepnąłem sam do siebie, ale ktoś usłyszał i doniósł o mojej nieracjonalnej argumentacji i przez trzy dni kurację elektrowstrząsową przeplatałem z zapoznawaniem się z literaturą fachową. I teraz w środku nocy odpowiem na wszelkie wątpliwości: „Idźcie, rozmnażajcie się i czyńcie sobie park poddanym, bo Pan dał go wam i waszym dzieciom”.

Pan ordynator?

I mieli rację, oczywiście, że wszystkie drzewa w naszym parku wycięli, bo teraz nie dość że ładniej, to jeszcze straszna wichura na zewnątrz nastała, i obaliła setki, tysiące, miliony, miliardy pni, ochrona naszego ośrodka pod dowództwem dzielnego pana Antoniego musiała ruszyć do pomocy, z własnej woli i nie nagabywana równie dzielnie usuwa skutki, co ostatecznie dowodzi, iż spór o nasz park był absolutnie bez sensu i pokazuje, iż drzewa nasze trzeba było zwyczajnie ściąć. Ponadto wróciły do nas konie z Janowa, bo absolutnie nikt się nimi nie interesuje. Nawet w Zatoce Perskiej.

Ale tu już mogłem wszystko poplątać, zawiązać w węzeł gordiański i pomylić młodych doktorów, bo drugi też się bardzo uaktywnił. Nudzi się albo mu dali jakieś nowe programy lecznicze do przetestowania i teraz kuruje nas śmiechem. Najpierw on śmieje się z nas, potem my z niego i tak śmiejąc rozchodzimy się każdy w inny kąt, choć ja naprawdę życzliwie mam nadzieję, że zdąży ze wszystkimi papierami, zanim nasz ośrodek wyleci z unii ośrodków i będzie musiał do nas wrócić na stałe. Ale przecież nie wyleci, bo nasze kierownictwo nie ma takiego celu i musiałby się wydarzyć cały multum przypadków, by się wydarzyło.

Przeczytaliśmy zresztą, że przed nawałnicami najlepiej chronią wianki Matki Boskiej Zielonej i teraz budujemy kapliczkę. Ma twarz salowej Marty ta nasza najlepsza Matka, choć nas opuściła i bardzo tęsknimy.

Gotowe rewolucje. Armeńska.

W dzisiejszych „Gotowych rewolucjach” zawitamy na Górny Śląsk. W Gliwicach przedstawiciel prężnej mniejszości narodowej prowadzi restaurację Armeńska. To jedna z naszych najtrudniejszych interwencji, bo choć lokal jest nowy, cieszy się uznaną renomą w pewnych kręgach i nawet zatrudnia pracowników na ozusowanych umowach, to mamy do czynienia ze starciem cywilizacji. Nie tylko kulinarnym.

Wiera, kelnerka: Petro jest kochany, ale kompletnie nie ogarnia polskich realiów. Gotujemy świetne rzeczy, schodzą na pniu, w kuchni jest tak czysto, że nawet karaluchy klaskają, ale dłużej już tak się nie da.

Petro, właściciel: Jestem polskim Ormianinem i chciałem zapoznać rodaków ze smakami Kaukazu. Tysiącletnie kultury ze swoimi unikalnymi smakami i przyprawami. Armenia była wielkim politycznym graczem na styku Persji i Rzymu, kiedy etnogeneza polska pozostawała w zarodku, a Gruzja to stare chrześcijańskie królestwo. No i Turcja (…)

Magda: Jedzenie jest naprawdę doskonałe, lokal ma piękne wnętrze i wszystko na światowym poziomie, ale to naprawdę jedna z trudniejszych interwencji.

Petro, właściciel: Nie uwierzę, że ktokolwiek jest w stanie zrezygnować z bezpieczeństwa socjalnego, 500+ i większych stawek godzinowych, w imię walki o rzekomą demokrację i wolność. Stare nie wróci!

Wiera, kelnerka: No słyszy pani? I tak w dzień w dzień.

Magda: Petro to trochę idealista, ale i pieniacz, co?

Petro, właściciel (czerwieni się) : Nie, zwyczajnie mam wartości.

Tomek, pomocnik kuchenny i stażysta, uczeń trzeciej klasy technikum gastronomicznego na Szwarclasie: Ja to bym wolał gotować tego, co mnie nauczono, schabowego z ogórkową.

Sytuacja w Armeńskiej wyraźnie grozi wybuchem. Załoga jest na granicy wytrzymałości, a szef należy do gatunku tych, co zawsze wiedzą i widzą lepiej. Jest to optymizm graniczący z biznesowym samobójstwem. Ze względu na polityczne zaangażowanie właściciela, Magda angażuje do tego odcinka Krzysztofa i Magdę.

Krzysztof, polityk i były tancerz: Żaden narodowiec, ale z takich prawdziwych, a nie nazwanych przez siebie lub media, by nie czynił Petro takich wtrętów, ale nie oszukujmy się, nie możemy ryzykować podmiany populacji, która nam grozi w niedalekiej przyszłości.

Magda, niegdyś feministka i polityczka, obecnie niezależna dziennikarka i zawsze specjalistka w dziedzinie Kościoła: Te ikony z V wieku są piękne, ale natychmiast trzeba je ściągnąć ze ścian. Jezus bez brody Polakom kojarzy się co najwyżej z Buddą i innymi religiami rezygnacji oraz poddaństwa. A dzięki Bogu i premier Szydło jesteśmy wolni od lęków.

Petro, właściciel: My tu jesteśmy od średniowiecza i wierzymy w Jezusa, a to nie sam islam jest problemem, tylko jego fundamentalizacja. Zresztą polscy Tatarzy zawsze walczyli dzielnie.

Wiera, kelnerka i Tomek, pomocnik kuchenny i stażysta, uczeń trzeciej klasy technikum gastronomicznego na Szwarclasie: [długi najazd kamery, przewracają oczami]

Magda, niegdyś feministka i polityczka, obecnie niezależna dziennikarka i zawsze specjalistka w dziedzinie Kościoła: W to miejsce najlepiej zawiesić naszego papieża Jana Pawła Drugiego.

Magda: Warto by także przejrzeć jadłospis.

Krzysztof, polityk i były tancerz: No i umówmy się, pod taką nazwą ten lokal nie ma żadnych szans. Zbyt bardzo kojarzy się z Orientem, by prymitywy to rozumiały.

Kiedy Magda w ciężkich bojach ustala nowe menu, zamieniając kebaby na schabowego, czaczapuri na zapiekankę z pieczarkami, koniak na wyborową, a langosze na placki ziemniaczane polewane roztopionym smalcem, druga Magda zmierza do Księgarni św. Jacka by zakupić odpowiednie obrazy, a Krzysztof do miejscowej biblioteki, by zapoznać się z historią miasta.

Magda, niegdyś feministka i polityczka, obecnie niezależna dziennikarka i zawsze specjalistka w dziedzinie Kościoła: O ten, z Papieżem w Tatrach bardzo mi się podoba. Także ten w papamonile byłby dobry, ale Kwaśniewski… Da się wyciąć? Doskonale. No i jeszcze ten, i tomik wspomnień arcybiskupa Dziwisza.

Naszej ekipy nie wpuszczono do czytelni biblioteki publicznej w Gliwicach, by nie przeszkadzać czytelnikom.

Petro, właściciel: To wina obecnej klaki rządzącej miastem.

Możemy jedynie filmować zza drzwi jak Krzysztof wertuje kolejne tomy miejskiej kroniki przynoszone przez piękną bibliotekarkę. Krzysztof wyraźnie podupada na duchu wgłębiając się w kolejne akapity gotyckiego tekstu. Młodzieńcza twarz pokrywa się wyraźnymi zmarszczkami.

Tymczasem w kuchni kierownictwo obejmuje Tomek.

Tomek, szef kuchni: No w końcu jest co gotować! Oczywiście minie trochę czasu zanim moi gruzińscy i ukraińscy współpracownicy osiągną mistrzostwo godne wykwintnej kuchni polskiej, ale to zdolne chłopaki, da, towariszi?

Wskazuje  na Kachę i Tarasa w biało czerwonych fartuchach z powstańczą kotwicą. Klienci raczej nie zaglądają na zaplecze, ale czasem któryś pomyli drogę do toalety. W niej naprzeciw sedesu zawieszono olejny wizerunek husarza w pełnym pędzie. Doskonale działa na jelita.

Magda wiesza ostatnich papieży. Wraca Krzysztof, w wyraźnie lepszym humorze.

Krzysztof, polityk i tancerz: Nie było łatwo, ale mam dwie doskonałe nazwy dla lokalu. Pierwszą jest Autochtoniczna, ale jeszcze lepsza byłaby – wskazuje ścianę na której Wiera, absolwentka kijowskiej Akademii, kończy wizerunek Mieszka I skopiowany ze starego banknotu – Piastowska!

To kolejny wielki sukces naszej ekipy.

Petro, właściciel: Teraz już wiem jak prowadzić polską knajpę.

Opuszczamy lokal i udajemy się ku rynkowi. Drogę zagradzają nam wykopy. Sądzimy, iż to roboty drogowe i zastanawiamy się jak wyjedziemy ze sprzętem, ale to tylko znany redaktor W. wybudował dziesięciocentymetrową barykadę, stoi na niej i wyśpiewując „Powstań, wyklęty ludu ziemi. Powstańcie, których dręczy głód” doskonale oddaje ducha dzisiejszego odcinka i też mamy nadzieję, że nasi czytelnicy powstaną i w wolnym czasie wpadną do Piastowskiej, zamiast heheszkować z dróg polskiej lewicy na cwiterku!

Blady jedzie na festiwal

Króliki uciekały zakosami. Kosiarze szli równym rzędem, świst kos niósł się daleko za przysiółek. Sierpniowe słońce przygrzewało jak to tylko na Prerii możliwe, w strumieniu chłodził się kwas chlebowy. Trzynastoletni Blady razem z kobietami wiązał snopki i nie mógł oderwać oczu od Marychny od Kunów. Warkocz po sam pas, a nawet odrobinę dalej sięgający, opierający się na rozłożystej… Blady głośno przełknął ślinę, aż się matula dziwnie na niego spojrzała; Marychna, mocne łydki nad bosymi stopami, tak krzepka i hoża dziewoja to była, odwróciła głowę i Blady mógł tylko patrzeć jak skóra z rumianych policzków odpada płatami, oczy wybuchają, a szczęki młócą w straszliwym krzyku…

Tempomat zawył i słynny – gdzieniegdzie – pomniejszy bóg obudził się z koszmaru. Jego kosmiczny kombajn zbliżał się do rozjazdu za Sosnowcem, Dolina Trzech Stawów była tuż tuż. Tegoroczny OFF, jak pisano w „Ultrakosmosie”, najpopularniejszym darmowym piśmie wszechświata, najlepszy festiwal muzyczny w tej galaktyce, a może nawet i dwóch pobocznych, zapowiadał się wyjątkowo. To już 120 pokolenie Rojków organizowało imprezę i Blady, o ile nie znajdował się akurat w kuwecie córek Mittens, starał się być na każdej edycji. W tym roku, po wielu wiekach nieobecności, ponownie największą gwiazdą festiwalu mieli być Swans i Blady się ucieszył, że znowu usłyszy nieziemską gitarę Michaela Giry. Tak samo się wzruszył mijając kosmiczne stwory w czarnych koszulkach i glanach. – O, metale idą! – usłyszał krzyk za sobą.

W gorsze lata w marcu z dachów znikały resztki strzechy, babcie nocą znikały znad pieca i dopiero po roztopach, w maju, znajdowano ich ciała, a kora na pobliskich drzewach do wysokości człowieka wyglądała jak świerk zaatakowany przed drukarza. Odkąd jednak Blady dorósł, w obejściu Rastów nigdy nie brakowało mięsa na stół i handel. W stodole, w starej wyschniętej studni hodował metaluchów. Łapał ich najczęściej późnym latem, kiedy zbłąkani gubili się pośród popegeerowskiego krajobrazu i byli jak pisklęta wypadnięte z gniazda. Wystarczyło puścić Iron Maiden i szli za każdym, moszując i tłukąc się wzajemnie łokciami, raz w miesiącu zmieniać ściółkę i nie dbać o resztę.

Ludzie wszystkich gatunków, kamienne posągi z Askutix, a nawet pterodaktyle z Insomnii, całe to tałatajstwo zmierzało ku namiotowi, w którym koncert miał dać zreaktywowany i odtworzony komórka po komórce zespół Vader w oryginalnym składzie, z Docentem za perkusją i stuletnim Peterem na wokalu. Łza wzruszenia pociekła po policzku nawet takiemu twardzielowi jak Blady, co to samotnie wojował z całymi cywilizacjami i ich bogami, och gdyby Lusia mogła tu być… Zdzierżyłby nawet tego brodatego lubieżnika z Bytomia, ale po wybuchu tajnej elektrowni na Szombierkach nie był w stanie odszukać choćby najmniejszego kwarka ich ciał.

Raz w miesiącu mieli prawdziwą ucztę, zalewajkę z wieprzowymi skwarkami. Przychodziła wtedy renta prababci, pochowali ją już 15 lat wcześniej pod progiem, ale kto byłby na tyle głupi, by informować jakieś urzędy. Polska A dawno postawiła na nich grubą kreskę, zlikwidowała wszystkie pekaesy do Płocka, to żyli tu sobie zapomniani przez wszystkich. Dziewczynki kończyły osiem klas w jednej izbie i zachodziły w ciążę, chłopcy kończyli sześć klas i szli do woja. Tylko nielicznym udawało się uniknąć tego losu.

Blady, pomniejszy bóg, mocno już upalony i z kilkoma promilami destylatu we krwi, jak królik, zakosami zmierzał ku głównej scenie. Na swych barkach niósł trzy gimnastki, taką przynajmniej miał nadzieję, bo dziś już nie sposób odróżnić chłopa od baby, tak wąskie spodnie wszyscy noszą. Żeby tylko czegoś od nich nie złapał, resztka świadomości zaraz zanikła w pijanym zwidzie, wzruszył ramionami i gimnastki, piszcząc, pospadały z głośnym chluuup. Mrugnął oczami, raz jeszcze, coś nie pasowało. Było bardzo nie tak. Zapadał się błocku po pas, a wokół wszyscy golusieńcy jak ich hlb stworzył, z wiankami we włosach śmiali się radośnie i polewali wodą. Na odległej scenie śmiesznie podskakiwał gostek w żółtej koszuli i wykrzykiwał: „Jesteśmy zajebiści, to tu jest Polska. Posłuchajmy wspólnie Iry”. Blady zawył i zanurkował w błoto.

Znowu zanadto zaufał GPSowi. Temu, co to go wspólnie z kumplami zdemontował z poloneza caro zagubionego letnika. daaawno daaawno temu, kiedy świeciło tylko jedno słońce, a Marychna w końcu, za kilka groszy ze sprzedaży metaluchowych skór zgodziła się pokazać mu, ledwie od kiecki odrośniętemu, to i owo…

 

Kiedyś zagramy prawdziwe derby

Jeszcze siedem lat temu przebierali się w barakach i grali na rozpadającym się stadionie, na którym raz w miesiącu odbywał się targ staroci, dziś własnym samolotem lecą do Barcelony i ogrywają ją 3:0. Jak to możliwe?

Mistrzowska drużyna Szombierek z 1980 roku do dziś uchodzi za najsłabszą w historii. Nie bez racji. W większości składała się z ligowych wyrobników, kadrowiczem i to nieetatowym był jedynie Roman Ogaza, jednak pod silną ręką trenera Huberta Kostki wygrała ligę akurat w roku Pierwszej Solidarności. Kolejne 40 lat to balansowanie na pograniczu pierwszej i drugiej ligi, kuriozalna fuzja z pobliską „lwowską” Polonią, kiedy to kibice obu klubów wzajemnie gwizdali na nieswoich piłkarzy w składzie, a następnie upadek i wędrówki po boiskach śląskich LZSów. Najdobitniej skalę klęski zasłużonego niegdyś klubu, wychowawcy kilkunastu reprezentantów Polski, ilustrowały napisy „Polonia Pany” na pobliskich blokach.

Dziś to już przeszłość. Nowy stadion spełnia wszelkie normy, zarówno unijne jak i uefowskie, obok kończy się budowa nowej siedziby, równomiernie łączącej funkcjonalność z nowoczesnością. Urocza pani Marta, szefowa działu PR, przeprasza za panujący wokół bałagan, ale po prawdzie w żadnym polskim klubie nie spotkałem się z podobnym profesjonalizmem. Marta w rozmowie przyznaje, że nie przepada za kopinogami i śmieje się głośno, ale nie mogła się oprzeć propozycji pracy w tak doborowym zespole. Dodaje, że pozytywna energia płynąca od współpracowników jest ważniejsza nawet od pieniędzy i zaraz przeprasza, ale musi zorganizować konferencję z kontrahentami z Berlina i Moskwy.

Nie bądźmy naiwni i nie sądźmy, że w erze wszechobecnej globalizacji dałoby się sukces osiągnąć samą energią. Lepsze czasy na popularnych „Szombrach” zaczęły się wraz z pojawieniem się tajemniczego londyńskiego inwestora, Harolda Lewisa Bishopa. Stugębna plotka głosi, iż pierwszy miliard (jeszcze starych złotych) zarobił właśnie tu, na Śląsku i postanowił oddać miejscowej społeczności kasę z nawiązką. W odróżnieniu od wielu słynnych dobroczyńców polskiej piłki nie wtrąca się w codzienne funkcjonowanie klubu, pozostawiając to fachowej kadrze zarządzającej, choć pozostawił sobie tytularne miano prezesa.

Za działalność klubu odpowiada, jak sami się określają, pierwszy triumwirat: Mlaxis, Adas i Piekarz. Szombierki, jak szczerze przyznają, są ich pierwszym klubem, ale posiadają bogate doświadczenie z innych pół działalności gospodarczej i publicznej. Mlaxis porzucił dobrze rozwijającą się karierę urzędnika państwowego, Piekarz zawiesił  działalność swojej firmy doradztwa podatkowego, a Adas…. no cóż, czym zajmował się przedtem Adas oficjalnie nic nie wiadomo, a nie chcę narażać siebie i wydawcy na odpowiedzialność karno-skarbową. W klubie pełnią odpowiednio funkcję dyrektora sportowego, menadżera i dyrektora finansowego.

Adas, jak wspomniałem, nie chce mówić o swojej przeszłości, ale pysznymi anegdotkami z życia klubu sypie jak z rękawa. Na przykład tą o posmarowaniu majtek bramkarzowi Dudzie marihuaną i jakie on potem cuda wyczyniał w bramce, to sobie pan nie wyobrażasz. Albo o tym jak Mlaxis, zagorzały fan Realu Madryt, jeszcze w trzeciej lidze kupował czterdziestoletniego Messiego z Rosario i potem musiał się z nim uśmiechać do zdjęć – kwiczy Adas, te zęby to mógłby sobie jednak wyleczyć, a nie straszyć ubytkami. Messi zresztą zawiódł, nie dał rady na polskich boiskach, ale miło było finansowo podratować legendę światowego futbolu, nawet u schyłku kariery. Mlaxisa aktualnie nie ma w klubie, poleciał do Monachium negocjować transfer Juniora. Ale mogę porozmawiać z Piekarzem.

Od razu widać, że to twarda sztuka, rekin biznesu i magister elegancji. Fioletowa poszetka fantazyjnie wystaje z zielonego garnituru, częstuje kubańskimi cygarami, ale jak zaznacza „prosto z Wall Street” i nie wybucha gniewem na moje pierwsze pytanie, choć prowokacyjnie zaczynam od kontrowersji związanych z rzekomą, podkreślam: rzekomą, optymalizacją podatkową klubowych funduszy. Piekarz: „Nigdzie nie jest zakazane usypanie wyspy na środku oceanu, stworzenie państwa, a następnie przeniesienia tam loga oraz znaku handlowego, a nawet założenie firm przez naszych zawodników. Działamy zgodnie z dyrektywą unijną 235 i oenzetowską…” W tym miejscu, przyznaję, przestałem słuchać, na szczęście jednak obudziłem się, kiedy walnął pięścią w stół i odesłał do regulacji FIFA, UEFA oraz interpretacji Doradcy 001. Piekarz w klubie odpowiada nie tylko za finanse, ale również za coroczne kolekcje ubrań. To on ubiera zawodników i wszystkich klubowych pracowników.

Poza jednym. Trener Chory System ma prawo chodzić w dwupaskowym dresiku o każdej porze dnia i nocy. To twarda widzewska szkoła i takiż charakter, co w połączeniu z wieloma latami spędzonymi w Holandii daje mieszankę wybuchową i dwa tytuły mistrzowskie w ostatnich trzech latach. No i ten zwycięski dwumecz z Barceloną w ćwierćfinale Ligi Mistrzów… „Moja filozofia?” – Zastanawia się Chory System – „Prosta, mam najlepszych piłkarzy na świecie, a reszta to guvniaki”. Twierdzi, że taktyka i takie tam są zdecydowanie przereklamowane. „Trzeba zap…, a jak nogi bolą, to proponuję szpilki i do roboty w aptece”. Dość niekonwencjonalna to filozofia w dzisiejszym skomputeryzowanym do granic wytrzymałości serwerów futbolu, ale jakże skuteczna. „Posiadanie piłki jest zdecydowanie przereklamowane” rzuca i pędzi na zajęcia. „Na aut, wykop na aut” – Słyszę z boiska treningowego.

Jak już jesteśmy przy pędzeniu… Rozmawiając z działaczami, piłkarzami, a nawet szefem klubu kibica, Dzieciakiem, od wszystkich słyszałem, że koniecznie muszę zajrzeć do kotłowni, bo „to tam bije serce naszego klubu”. Minąłem pilota myjącego klubowego airbusa, a jest to pilot nie byle jaki, bo to to sam słynny Jagovski, i z duszą na ramieniu pukam do drzwi obskurnego garażu. Otwiera mi, przyrzekłbym, sam Jurgen Klopp, zresztą widzę opla za plecami, ale na moje pytanie odpowiada przecząco: „Nein. Jestem Janas. Michał Janas. Jak to się szprecha w waszym języku? Kotlarz, jawohl, ja kotłowy” i prowadzi w głąb swego królestwa. Mijam jakąś bulgoczącą aparaturę, wszechobecny smród smaru unosi się w powietrzu, pali w piecu mimo 30 stopni w cieniu, na ścianie widzę Miss88 i plakat drużyny Krisbutu Myszków z sezonu 1995/96. Częstuje mnie jakimś płynem w kieliszku, słoniną i ogórkami małosolnymi. Później dowiaduję się, że sponsor tylko dla tych ogórków trzyma go w klubie, choć myślę, że to bardziej skomplikowane, nie potrafię jednak odkryć jaką rzeczywistą funkcję pełni w organizacji. Może koordynuje wyjazdy? Wokół widzę stos walizek, z jednej zdaje się wystają banknoty. Polskie czy dolarowe, nie widzę, bo natychmiast Janas zaciąga zamek.

Pytam o Barcelonę i nowe Wielkie Derby Europy jak ochrzciła rzeczoną rywalizację światowa prasa. „Der redaktorin, to ganz egal takie zwycięstwo” – Odpowiada – ” Z Górniczkiem to były szpile albo nakopanie tym lebrom z Batorego” – Nawiązuje do ostatnich zwycięstw Szombierek w lidze – „Ale wie pan, największe marzenie, to iś bin mam takie, by zagrać prawdziwe derby, takie z lwowiokami z Polonii…”

Opuszczam klub obładowany gadżetami i jestem dumny z tego, że i my mamy klub na europejskim poziomie. I to jaki!