Króliki uciekały zakosami. Kosiarze szli równym rzędem, świst kos niósł się daleko za przysiółek. Sierpniowe słońce przygrzewało jak to tylko na Prerii możliwe, w strumieniu chłodził się kwas chlebowy. Trzynastoletni Blady razem z kobietami wiązał snopki i nie mógł oderwać oczu od Marychny od Kunów. Warkocz po sam pas, a nawet odrobinę dalej sięgający, opierający się na rozłożystej… Blady głośno przełknął ślinę, aż się matula dziwnie na niego spojrzała; Marychna, mocne łydki nad bosymi stopami, tak krzepka i hoża dziewoja to była, odwróciła głowę i Blady mógł tylko patrzeć jak skóra z rumianych policzków odpada płatami, oczy wybuchają, a szczęki młócą w straszliwym krzyku…
Tempomat zawył i słynny – gdzieniegdzie – pomniejszy bóg obudził się z koszmaru. Jego kosmiczny kombajn zbliżał się do rozjazdu za Sosnowcem, Dolina Trzech Stawów była tuż tuż. Tegoroczny OFF, jak pisano w „Ultrakosmosie”, najpopularniejszym darmowym piśmie wszechświata, najlepszy festiwal muzyczny w tej galaktyce, a może nawet i dwóch pobocznych, zapowiadał się wyjątkowo. To już 120 pokolenie Rojków organizowało imprezę i Blady, o ile nie znajdował się akurat w kuwecie córek Mittens, starał się być na każdej edycji. W tym roku, po wielu wiekach nieobecności, ponownie największą gwiazdą festiwalu mieli być Swans i Blady się ucieszył, że znowu usłyszy nieziemską gitarę Michaela Giry. Tak samo się wzruszył mijając kosmiczne stwory w czarnych koszulkach i glanach. – O, metale idą! – usłyszał krzyk za sobą.
W gorsze lata w marcu z dachów znikały resztki strzechy, babcie nocą znikały znad pieca i dopiero po roztopach, w maju, znajdowano ich ciała, a kora na pobliskich drzewach do wysokości człowieka wyglądała jak świerk zaatakowany przed drukarza. Odkąd jednak Blady dorósł, w obejściu Rastów nigdy nie brakowało mięsa na stół i handel. W stodole, w starej wyschniętej studni hodował metaluchów. Łapał ich najczęściej późnym latem, kiedy zbłąkani gubili się pośród popegeerowskiego krajobrazu i byli jak pisklęta wypadnięte z gniazda. Wystarczyło puścić Iron Maiden i szli za każdym, moszując i tłukąc się wzajemnie łokciami, raz w miesiącu zmieniać ściółkę i nie dbać o resztę.
Ludzie wszystkich gatunków, kamienne posągi z Askutix, a nawet pterodaktyle z Insomnii, całe to tałatajstwo zmierzało ku namiotowi, w którym koncert miał dać zreaktywowany i odtworzony komórka po komórce zespół Vader w oryginalnym składzie, z Docentem za perkusją i stuletnim Peterem na wokalu. Łza wzruszenia pociekła po policzku nawet takiemu twardzielowi jak Blady, co to samotnie wojował z całymi cywilizacjami i ich bogami, och gdyby Lusia mogła tu być… Zdzierżyłby nawet tego brodatego lubieżnika z Bytomia, ale po wybuchu tajnej elektrowni na Szombierkach nie był w stanie odszukać choćby najmniejszego kwarka ich ciał.
Raz w miesiącu mieli prawdziwą ucztę, zalewajkę z wieprzowymi skwarkami. Przychodziła wtedy renta prababci, pochowali ją już 15 lat wcześniej pod progiem, ale kto byłby na tyle głupi, by informować jakieś urzędy. Polska A dawno postawiła na nich grubą kreskę, zlikwidowała wszystkie pekaesy do Płocka, to żyli tu sobie zapomniani przez wszystkich. Dziewczynki kończyły osiem klas w jednej izbie i zachodziły w ciążę, chłopcy kończyli sześć klas i szli do woja. Tylko nielicznym udawało się uniknąć tego losu.
Blady, pomniejszy bóg, mocno już upalony i z kilkoma promilami destylatu we krwi, jak królik, zakosami zmierzał ku głównej scenie. Na swych barkach niósł trzy gimnastki, taką przynajmniej miał nadzieję, bo dziś już nie sposób odróżnić chłopa od baby, tak wąskie spodnie wszyscy noszą. Żeby tylko czegoś od nich nie złapał, resztka świadomości zaraz zanikła w pijanym zwidzie, wzruszył ramionami i gimnastki, piszcząc, pospadały z głośnym chluuup. Mrugnął oczami, raz jeszcze, coś nie pasowało. Było bardzo nie tak. Zapadał się błocku po pas, a wokół wszyscy golusieńcy jak ich hlb stworzył, z wiankami we włosach śmiali się radośnie i polewali wodą. Na odległej scenie śmiesznie podskakiwał gostek w żółtej koszuli i wykrzykiwał: „Jesteśmy zajebiści, to tu jest Polska. Posłuchajmy wspólnie Iry”. Blady zawył i zanurkował w błoto.
Znowu zanadto zaufał GPSowi. Temu, co to go wspólnie z kumplami zdemontował z poloneza caro zagubionego letnika. daaawno daaawno temu, kiedy świeciło tylko jedno słońce, a Marychna w końcu, za kilka groszy ze sprzedaży metaluchowych skór zgodziła się pokazać mu, ledwie od kiecki odrośniętemu, to i owo…