Poprawiacz

Adam Wiktor S., spokojny urzędnik w jednej z placówek publicznych w małym mieście na Śląsku, jak codziennie wracał do domu autobusem linii 48 (z przesiadką w 130) i nie mógł się doczekać chwili, kiedy zasiądzie przed komputerem i zajmie się swoim hobby. Popołudnia zawsze wyglądały tak samo. Wchodził do mieszkania, sprawdzał, czy koty zjadły wystawione suche i mokre, stawiał czajnik na piecyku (gdyż picie surowej wody w jego krainie geograficznej było bardzo niezdrowe) i ze słabą kawą rozpuszczalną w kubku, ale ze spienionym mlekiem (też oczywiście w kubku), zaczynał pisać i pogrążał się wtedy w błogim błogostanie.

Wpadł na ten pomysł przypadkiem, pewnej niezwykle smutnej, depresyjnej niedzieli. Uratował się w ostatniej chwili, bo jeszcze moment, a najpewniej popadłby w – może trochę przedwczesny, ale zawsze – kryzys wieku średniego. Czytał wtedy uznany debiut młodego polskiego pisarza sprzed dobrej dekady i nie mógł się nadziwić jak bardzo był on słaby (debiut, bo też tężyzna fizyczna rzeczonego autora nie ma tu nic do rzeczy). W jego umyśle pojawiła się uporczywa myśl, trochę bezczelna, przyznajmy, że on sam napisałby to zdecydowanie lepiej. Otworzył książeczkę jeszcze raz, głęboko odetchnął, westchnął i ruszył w ciężką wędrówkę przez słowa zdania akapity polskiego pisarza mocno starszego już obecnie pokolenia, aczkolwiek w 2001 roku ledwie czterdziestoletniego i obiecującego.

Pierwsze poprawki były nieznaczne. Tu znikło jakieś słowo, tam pojawił się przecinek, jeden akapit zamieniał się miejscami z drugim, jednak wraz z każdą kolejną poprawką nie tylko porywał się na coraz poważniejsze lektury, ale i struktura ingerencji się zwiększała. Usuwał jednych bohaterów, rozbudowywał wątki dotychczas epizodycznych, wykolejał – czasem dosłownie, bo specjalną słabość wykazywał do poprawiania klasyków literatury rosyjskiej i radzieckiej – całe rozdziały. Miewał momenty refleksji: jakże tu tak postępować z klasyką, jakże to ratować Annę Kareninę albo uśmiercać Hrabiego Monte Christo na gilotynie na piętnastej stronie, czy też przenosić akcję „Absalomie, Absalomie” do podkarpackiej wsi, ale uspokajał natychmiast sumienie myślą, że to przecież tylko zabawa i nikomu nie szkodzi. Moby Dick stawał się białym morskim królikiem w kapeluszu, Alicja wpadała w chałtury (chmury byłyby aż nazbyt poetyckie). Powoli przymierzał się do Biblii, może i Koranu.

Pewnego wietrznego poranka usłyszał w autobusie, może to była 130, a może 48, kłótnię dwóch maturzystek. Rozprawiały o tym, czy Wokulski ożenił się w końcu z Izabelą, czy nie. Aż się uśmiechnął, choć trochę zły był na te maturzystki, bo wcześniej ustąpiły mu dwa miejsca, a on nie miał siły odmówić, tak bardzo go kręgosłup pobolewał, uśmiechnął się więc, bo w jego wersji „Lalki”, no jednej z zaledwie trzech, nadal nie mógł zdecydować, która najlepsza, powieść kończyła się weseliskiem jak u Wyspiańskiego. W końcu zebrał się na odwagę i poprosił dziewoję o pokazanie bryka. Rzeczywiście, ostatnie zdanie to były dokładnie jego słowa, dokładniej to Wyspiańskiego, te o sznurze, ale nie bądźmy nadmiernie drobiazgowi.

W pracy nie potrafił się skupić. Petentów załatwiał profesjonalnie i grzecznie, jednak bez zwyczajowego swego uroku, który sprawiał, że pięciokrotnie był wybierany na najlepszego pracownika urzędu. Chciał już być w domu i wertować książki, koniecznie papierowe, bo tylko one mogły potwierdzić jego podejrzenia, wyszukiwać, to co przecież on napisał, a nie autor, słowa dodane albo odjęte osobiście przez niego. Myślał, że zwariuje z tego oczekiwania.

I wieczorem był naprawdę blisko załamania nerwowego. Leżał na wytartej wykładzinie, tuż pod regałem, obok niego leżały stosy książek. Powinny zawierać oryginalne wersje książek przepisanych przez niego, a jednak co rusz odnajdywał w nich swoje poprawki. W książkach wydanych przed rokiem, przed dwoma laty, dziesięcioma. Nawet pozszywany egzemplarz „Nostromo” z 1958 roku był absolutnie jego dziełem. Słowa zdania akapity w jakiś sposób przedostały się z dysku twardego wysłużonego peceta na karty powieści i zbiorów opowiadań (bo gustował w tychże gatunkach pisarskich), nieodwracalnie, ale czy na pewno?, nie wiedział, nic już nie wiedział, zmieniając treść uznanych arcydzieł i najmodniejszych dzieł swego pokolenia.

„Jestem bohaterem opowiadania Borgesa” – pomyślał i zaczął wertować swoje ukochane tomiki „Alefa” oraz „Fikcji”. Ale takiego tekstu nie znalazł. Nie, absolutnie nie zmienił choćby jednej kropki w jego książkach, tak bowiem wielbił Borgesa, że nawet w myślach zamieniał nieme „g” w  dźwięczne „he”, zgodnie zresztą z zaleceniem wielkiego Argentyńczyka, więc nie miałby odwagi poprawić Mistrzowi oczywistego błędu ortograficznego, o treści nie wspominając. „Więc to się dzieje naprawdę”, zaśmiał się do siebie histerycznie i trochę historycznie, bo rzadko kiedy pojedynczy człowiek zostaje obdarzony taką mocą wpływania na rzeczywistość. Przecież miliony egzemplarzy książek kreujących całą kulturę Zachodu, ku zgubie lub chwale całej cywilizacji, były jego autorstwa. I to, że ktoś inny, choćby i od wieków martwy, jest na nich podpisany było bez znaczenia. To on był twórcą. Tym, kogo Borges, nawet jeśli ironicznie, obdarzał mianem Demiurga.

Adam wziął urlop na żądanie. Przez trzy leżał w łóżku i rozmyślał. Czwartego ponownie wziął się do roboty. Po przerwie nie chciał zaczynać od niczego poważnego, wybrał nic nieznaczący tekst, który wydrukowały mu w pracy koleżanki, z popularnego rzekomo bloga jakiegoś grafomana. Pobieżnie przebiegł wzrokiem po linijkach. Westchnął. To będzie naprawdę ciężka harówka:

Adam Wiktor S., spokojny urzędnik w jednej z placówek publicznych w małym mieście na Śląsku, jak codziennie wracał do domu autobusem linii 48 (z przesiadką w 130) i nie mógł się doczekać chwili, aż zasiądzie przed komputerem i zajmie się swoim hobby. Popołudnia zawsze wyglądały tak samo. Wracał do mieszkania, sprawdzał, czy koty zjadły wystawione suche i mokre, stawiał czajnik na piecyku (gdyż picie surowej wody w jego krainie geograficznej było podobno niezdrowe) i ze słabą kawą rozpuszczalną w kubku, ale ze spienionym mlekiem (też oczywiście w kubku), zaczynał pisać i pogrążał się wtedy w błogim błogostanie.

1 komentarz do “Poprawiacz

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s