Herosów bój dwój

Była to bitwa słynna wielce swego czasu w całej Europie. Na skraju Wielkiej Prerii, tam gdzie azjatycki czarnoziem, tysiącletnimi kupami chrzczony…

– Kupa. Kupa w majtach. Kupa w majtach.

… zamienia się dyskretnie w Europę, spotkały się dwie wielkie armie, by odwieczny spór ostatecznie rozstrzygnąć. Stanęli naprzeciw wojownicy najprzedniejsi w sztukach swych, od dziecka we władaniu broniami przeróżnymi szkoleni. Honorni i honorowi, najdzielniejsi z dzielnych, modły swe wznoszący o zmiłowanie i odkupienie win przeciwników, broniący prawa i przestępców…

– Jak Psi Patrol?

– Tak Jasiu,  jak Bolek i Lolek, Tytus, Romek i A’tomek, Dzieci z Bullerbyn.

– Czo?

– Nic. Śpiewam.

– Aha.

… stanęły naprzeciw dwie armie ogromne, nie przez królów i książąt prowadzone, a przez ludzi takich jakimi i my jesteśmy. Rozpostarły swe sztandary szeregi zawodów prawniczych: centralnie sędziowie stanęli, po lewej zielone togi adwokatów najmężniejszy z hufców znamionowały, po prawej prokuratoria generalna swe konie hamowała. Naprzeciw, w garniturach na miarę szytych, stanęli doradcy, w jednym szeregu stojący, a w kieszeniach kryjący, poza poszetką, bronie przeróżne tajemne i okrutne, takie jak aporty, supliki, wyliczenia kosztów i numery kont tajnych…

– Wujku, nudzi mi się.

… Ale już w pole ruszają harcownicy, w pierwszym rzucie prawników radcowie na śmierć idą. Niewielu z nich pierwszy atak przetrwa, porwą, poszarpią się togi, błękit się krwią zaleje…

– Wujku, a mogę ci coś powiedzieć?

– Oczywiście możesz. Jaś, wszystko możesz.

– Bo ja byłem w szpitalu, wiesz?

– O. To dzielny byłeś.

– Nie bardzo, bo jak mi krew brali, to płakałem.

… z jednej strony lecą paragrafy, mur cen transferowych napotykając. Z kolei doradcze fale ataków o przewlekłość postępowań się rozbijają. Bój straszny się toczy, tym bardziej zaciekły, iż bratobójczy. Nikt pola oddać nie chce, żaden w niewolę się nie oddaje, padają na ziemię z cichym ino jękiem. Aż jeno dwóch wodzów pozostało w boju, obchodzą się nieufnie, wzajem od gruboskórnych wyzywając i ceny jena na smartfonach wypatrując, transakcje jakowe jałowe dzikie odprawiając i w tym wirze pralki bitewnym. Imć Piekarz dumnie zwrot z PIT prezentuje, na co Marcin Mlaxis, olbrzym prawdziwy, konfiskatą majątku ripostuje. Hydrogłowi herosi ponad pokoleniami nagrodzeni, obaj pod szczęśliwą gwiazdą rodzeni, wybrańców bogów i fortuny rozkapryszeni kochankowie, a żodyn o krok nie cofnie się przed kalumnią i szyderstwem. Lej, leć nad ich głowami niebo przeogramniaste! Osłaniajcie ich, obu, paragrafy i supozycje w kamień prawa zaklęte. Pat, Patison i remisik wyklęty, równi są sobie półbogowie, żodyn pięty Achillesa nie obetarł nieszczęśliwie, w zwarciu jako Wisła z Legią legli. Kiedy to Marcin pierwszy podstęp obmyśla i udając ucieczkę, biegnie…

–  Ja też uciekam. Przed tatą. Jak krzywdzę Emilkę.

… jednak przed słynnym Radkiem Szybkobiegaczem Chybotliwym samosiem usiec szans nie ma, potyka się, Umowa z Pisaszem mu z kieszeni wypada, na co Piekarz, natura czasem nadmiernie ufna, w ręce ją łapię i przeczytawszy warunki w błogim zdziwieniu zastyga. Ależ ograł tegoż Adasia ten wróg przeokrutny! Wtenże to Marcin rzuca się ku niemu z aktami, lecz wrogiej aktówki sam nie nie nie dosiada i obalając Piekarza pada ofiarą ostrego rantu i na ziemię pada z hukiem godnym posagu z brązu lubo i żelaza…

– Ja już wiem. To są takie złośniki, ten Piekarz i Marcin!

… i w końcu cisza przejmująca zapada nad polem bitwy osławionym. Ciała leżą upadłe, pospołu prawników z doradcami wymieszane. I sępy, i kruki nawet jeszcze nie zwąchały jaka uczta ich czeka. Czy też czekałaby, gdyby nie ludek mazowiecki, co dotychczas pośród traw stepu ukryty na wynik utarczki czekał, do roboty się nie wziął. Podjeżdżają traktory, młócą kombajny, a chłop jak to chłop, żywemu miastowemu nie popuści. Togi, byle nie zakrwawione zbytnio, na firany się przydadzą, garnitury w sam raz na pogrzeb i na weselisko. Zmieniają właścicieli kluczyki samochodowe, plików dolarów tyle, że niektórzy bulwy kartoflane w ogniskach na nich opiekają, akty własności warszawskich kamienic setkami są liczone, a tajnych haseł do kont szwajcarskich nikt nie zapamiętuje, bo i po co? Tak to z wyżyn niebotycznych spadają adwokaci i menadżerowie, co to sądzili, że ich już nic z tłuszczą nie łączy, tak to odbywa się ruszenie brył ziemi i dobijanie rannych na tej ziemi krwią od wieków oblewanej, ku zmianie paradyhmatu i chwale Ojcz…

– Wujku, nudna ta bajka.

– Dobrze, następnym razem dam księżniczkę. Właśnie, a jak tam Marta?

– Nadal mnie nie lubi.

– E tam. Kiedyś pewnie wrócicie do siebie.

Potyczka [Wolna Katalonia 2]

Współautor Fidelio

Kiedy dotarłem na miejsce, rozpytałem o batalion Los Polacos. Osowiali Katalończycy wspomnieli coś o starym browarze, wskazali drogę, a potem splunęli na ziemię i poczynili znak krzyża. Ruszyłem. Wkrótce aromat chmielu zaczął dominować nad zapachem prochu, więc wiedziałem, że muszę być blisko. W istocie, już po chwili zauważyłem charakterystyczny profil postaci w kawaleryjskim kapeluszu. Stał wyprostowany, nie kłaniając się madryckim kulom, jedną nogę opierając o pustą skrzynkę z ogromnym, fantazyjnym napisem IPA i husarskimi skrzydłami jako ornamentem. Promienie zachodzącego słońca odbijały się w szklanym kielichu, który trzymał w lewej ręce.

– Hola amigo! – krzyknąłem niepewnie. Postać w kapeluszu wykonała zachęcający gest dłonią.

– Ziemowit Szczerek – odczytał głośno z legitymacji prasowej – Znamy, znamy… Witamy na linii frontu redaktorze. Mów mi Major. Po prostu Major. Może szklaneczkę krafta?

Zanurzyłem usta w napoju polskich bojowców i nagle niestraszny stał mi się ostrzał artyleryjski ani stada szczurów taplających się w okopowym błocie. Moje zmysły się wyostrzyły i ruszyłem w odległą podróż ku gwiazdom. Unosiłem się nad linią okopów, ponad szachownicą pól, powietrzne prądy uniosły mnie nad Polskę. Siódemką przemieszczały się tłumy uciekinierów, dwukółki z 39 roku tarasowały drogę korporacyjnym menadżerom w firmowych chryslerach i armiom polskim zmierzającym na wschód. Ułani z 39 roku gnali przed sobą widma napoleońskiej kawalerii, a porządku na rozstajach pilnowali żołnierze WOT. Z karabinami wymierzonymi bezpośrednio w siebie jeden drugiego bronił przed dezercją. Przysiadłem na drutach nad polami.

– O, orzeł! Dumny polski orzeł – Zaszczebiotało ufnie uchodźcze dziecko.

– Ja ci dam orła jak ojciec na wojnie – Zdenerwowała się jego matka i zaczęła rzucać we mnie kamieniami.

Nie czułem bólu. Rozpostarłem skrzydła i ruszyłem w dalszą drogę. W Katowicach żołnierze Bundeswehry, z opaskami ONZ na rękach, przemalowywali czołgi na biało i zbijali piątki z ochotnikami Wermachtu. Poznań wywieszał pruskie flagi. Na Helu broniła się jedynie rezydencja prezydencka. We Lwowie Polacy strzelali zza rogu do Ukraińców, Ukraińcy do Polaków, zawieszenia broni respektując jedynie na okres żydowskich pogromów. Warszawa płonęła, kolejne parcele się opróżniały dając miejsce pod nowoczesne biurowce, co bardziej zaradni właściciele zakopywali akty własności, przykazując wnukom, żeby nigdy nie zapomnieli, gdzie ich serce. W Wilnie książę Witold czekał na Jagiełłę z nagim mieczem, a Kraków… a Kraków jak to Kraków malkontencił rymami w kawiarniach.

Unosiłem się coraz wyżej i wyżej, zacierała się granica między niebem i ziemią, morzem a ziemią, Polską a Europą, kiedy poczułem okrutny głód, zwierzęcy zew krwi. I spadłem na ofiarę ostro pikując, w dół i w dół i w dół, i w szponach miałem teraz kawałek bułki, bo byłem gołębiem. Zakrwawionym, z gardła Hiszpana wydobywał się harkot i ciekły strugi posoki, moje zęby drapieżnie błyskały w ciemnościach.

– Sergio Ramos, mamy cię – Major spojrzał na moją ofiarę i zaczął potrząsać karabinem jak Szkoci łukami pod Stirling. – Viva Polonia. Viva Catalonia. Lucho out!

Triumfalne okrzyki niosły się daleko w nagłej frontowej ciszy, przerywanej jedynie przez jęki umierających na ziemi niczyjej. Polacy pili swoje krafty, ich oczy stawały się coraz większe i czerwone. Z trudem powstałem z błota i zataczając się ruszyłem ku ziemiankom.

Bolało mnie każde piórko w skrzydłach.

 

Wolna Katalonia

Do Katalonii wjechałem starym niemieckim kamperem, należącym do dwóch włoskich przemytników marokańskiego haszyszu, w otoczeniu sfory ich rozbrykanych psów, hordy zebranej z najbrzydszych kundli połowy krajów Europy, siedząc na tajemniczej skrzyni. Miejsce to polecił mi zająć Luigi albo Pier, mylą mi się się ci Italiańce, smagli i wychudli jak wschodnioeuropejski Cygan wczesną wiosną, a kiedy zapytałem:

– Granaty?

spojrzeli na mnie dziwnie, choć nic nie powiedzieli.  Od tej pory boję się ruszyć choćby na milimetr.

Luigi i Pier, urocza para gejów w średnim wieku, należą do tej nieokreślonej kasty ludzi w ciągłym ruchu, w pogoni za zyskiem krążących po całym kontynencie, częściej ponoszących wielkie biznesowe porażki niż osiągających jakiekolwiek zyski. Handlowali podobno wszystkim, obecnie – niemal jawnie – kursowali z Tangeru do Paryża z woreczkami suszu rozłożonymi po całym pojeździe. Jaki towar przewozili naprawdę, bałem się zapytać. Francuscy pogranicznicy od razu nas puścili, mizerny patrol katalońskiego wojska chwilę nas maglował, odpuścili po otrzymaniu „prezentu”, dziesięciokilogramowego worka z ryżem. Spod zbyt dużych hełmów wystawały młodzieńcze, najwyżej szesnastoletnie, twarze smarkaczy z karabinami na ramieniu.

W Pirenejach nie było widać wojny. Zniszczone wioski i spalone wsie rozpoczynały się trochę dalej. Przemieszczaliśmy się bocznymi, starymi drogami po których nigdy nie jechała Vuelta; lepsze, wybudowane już z unijnych pieniędzy zostały zbombardowane w pierwszych dniach albo pozostawały pod kontrolą przeróżnych ludowych milicji. Wioski, niegdyś rozsłonecznione i skrzące się barwami, teraz, w trzecim roku wojny, przypominały podkarpackie wsie. Nieodmalowane domy, drzewa wycięte na opał i smutne dzieci z wielkimi oczami niewpatrujące się już w nic i nic niewidzące poza własnym zmęczeniem i nienawiścią. Była we mnie jakaś smutna satysfakcja, zadowolenie biedniejszego krewniaka, który przybywszy po latach w odwiedziny do miastowych bogaczy stwierdza, że podupadli, są jeszcze gorsi i biedniejsi niż on sam…

W skrzyni znajdowały się oryginalne koszulki Barcelony z numerem 10 i nazwiskiem Messiego.

***

Dziwna to była wojna nie wojna, tocząca się na ziemiach wielkich starożytnych i nowoczesnych kultur oraz cywilizacji, i nic nie oddawało jej paradoksów tak obrazowo jak futbol właśnie. Linia frontu w Barcelonie przebiegała obecnie, a w każdym razie kiedy wyjeżdżałem z Polski, dokładnie przez środek boiska Espanyolu. Sama drużyna nadal brała udział w hiszpańskich rozgrywkach, mecze domowe rozgrywając, gdzie się tylko dało. Z kolei słynniejszy barceloński klub grał mecze jedynie w Lidze Mistrzów, choć od prawie trzech lat nie rozegrał żadnego spotkania ligowego. Wystarczyło, że corocznie wygrywał Puchar Europy i jako obrońca tytułu miał zapewnioną udział w kolejnej edycji. Mecze rozgrywał na Camp Nou, ogłoszonym strefą bezpieczeństwa przez ONZ po pierwszych bombardowaniach wojsk rządowych. Madryt ugiął się pod presją społeczności międzynarodowej, grożącej wprowadzeniem sankcji w przypadku odwołania Gran Derbi i stadion był teraz siedzibą rządu niepodległej Katalonii. Rozgrywano na nim spotkania pokazowe, a wycieczki turystów z całego świata wykupywały bilety na spektakl „Śmierć i sport”.

***

Mówi się tu, że Barcelona jest piątą kolumną Katalonii, w nawiązaniu do czterech kolumn broniących miasta z karabinami w ręku. Piłkarski zespół byłby więc piątą, ze wszystkich najistotniejszą. Spotkałem się z opiniami, że gdyby nie Messi i koledzy wojna już dawno byłaby skończona. Nie wiem na ile to prawda, ale spotkałem tu ludzi, dla których klub jest ważniejszy niż polityka i wojna. I są gotowi w jego obronie poświęcić życie. Jednym z nich był Krzysztof S.

Nie poda swego nazwiska, w Polsce nie wszyscy byliby zgodni z jego decyzją, zresztą boi się, że po powrocie do ojczyzny natychmiast wylądowałby w więzieniu. Polska oficjalnie nie popiera żadnej ze stron, choć sprzedaje wojownikom wolnej Katalonii sporo sprzętu (via arabscy pośrednicy) i po ulicach krążą polskie rosomaki oraz zestawy gromów, to jednak weterani frontu w Hiszpanii, z obu stron, miewają nieprzyjemności. Krzysztof zaczyna swoją opowieść:

„Byłem zwyczajnym trzydziestopięciolatkiem, kiedy rozpoczęło się…. to – Zauważyłem, że ludzie boją się tu nazywać wydarzenia wprost wojną, jakby to słowo niosło ze sobą zbyt wielki ciężar – Mieszkałem trochę w Polsce, a trochę tutaj. Zarabiałem sporo powyżej średniej i w dziedzinie polityki nazwałbym się symetrystą. No, byłem takim trochę zwyczajnym nieświadomym niczego fajnoplakiem. – Kiwa głową – Wszyscy myśleliśmy, że sprawa rozejdzie się po kościach, nawet kiedy zaczęło się już… to i padły pierwsze strzały, moja dzielnica pozostawała bezpieczna i z dala od centrum wydarzeń. Trzy dni, może tydzień, sytuacja się unormuje. I wtedy Hiszpanie zbombardowali Camp Nou.” – Jego głos się łamie.

Jednym z ostatnich samolotów odesłał rodzinę do kraju i zaciągnął się do wojsk Republiki. Obecnie jest jednym z najsłynniejszych barcelońskich snajperów. Strzela celnie „jak Marian Janoszka”, opowiada z dumą w głosie. Nie mam odwagi zapytać go jak to jest wykończyć człowieka, ale widocznie sam się domyślił – „Nijak. To jak kolejny wywiad albo tekst do napisania. Robisz swoje i idziesz dalej”. Wzrusza ramionami. Pytam o firmę w Polsce, czy się nie rozpadła pod jego nieobecność? Ależ skądże, obecnie notują dwa razy więcej wejść i ofert reklamowych niż przed wojną. A cykl „Gdzież ci strzelcy?”, z fotkami wyeliminowanych przeciwników, cieszy się wielką popularnością.

***

Brygady Międzynarodowe 2.0 to osobny rozdział tej strasznej, ale i wielkiej historii. Kultywują tradycje poprzedników, bez ich błędów i wypaczeń, jak podkreśla się tu na każdym kroku. Oczywiście, tajne więzienia i znajdowane na ulicach okaleczone ciała to w normalnych warunkach byłby skandal, ale katalońska praworządność działa należycie, poza tym mamy przecież wojnę. Moi rozmówcy proszą, bym nie dawał wiary wszystkim plotkom i przede wszystkim nie łączył ich z nimi, frontowcami z pierwszej linii. To, co się dzieje na tyłach, to nie ich problem.

Żywą legendą Brygad jest Major, kolejny Polak spotkany przeze mnie w tym mieście żywych duchów i martwych idei. Zaciągnął się niemal pierwszego dnia, w Warszawie, kiedy jeszcze polska dyplomacja nie wiedziała jak zareagować na wydarzenia w odległej Hiszpanii. Obóz szkoleniowy przeszedł pod Stuttgartem i z entuzjazmem oraz plecakiem pełnym pism Herthy Muller oraz kraftów ruszył do Barcelony. W toku walk wylaszczył się, wyszlachetniał, od stopnia szeregowca doszedł aż do majora. A gdyby nie pewna skłonność do sobotnich popijaw i „kwików w obliczu zwierzchników” (jest trochę poetą ten Major) byłby już generałem, tak mówią.

Zastałem go w bunkrze, pisał cotygodniowe sprawozdanie do gazeta.pl (nie mylić z Gazetą Wyborczą”) i nie chcąc mu przeszkadzać usiadłem skromnie na ławie. Nie byłem jedynym dziennikarzem w tym miejscu, i to nawet z Polski: ku ogromnemu memu zdziwieniu, w głębi siedział mój dawny znajomek z redakcji Polityki, sam Rafał W. Zdziwionym wielce, bo ciężko go było wyciągnąć zza biurka choćby na piwo, pytam się  jakie to licho go tu przygnało. Bąknął coś o bryle, ziemi, socjalizmie, pokoju w języku angielskim („pis”), Taco, Hemingwayu i poszedł sobie. Kamizelkę z napisem Press przyozdabiała wielka żaba, chyba nadal żywa, wnioskując po kumkaniu rozgłośnym i bardzo znaczącym.

Major padł. Z twarzą w buraczkach chrapał, odsypiał nocne potyczki i dzienne ostrzały. Nie miałem sumienia go budzić.

***

Najdziwniejszą sprawą w tej wojnie jest pozór normalnego życia tuż za linią frontu. W części kontrolowanej przez Hiszpanię arabscy robotnicy sezonowi nadal opiekują się gajami pomarańczy, ukraińscy kierowcy wożą towar do supermarketów,  polskie studentki „dorabiają” do swych stypendiów. Nikt tu nie zapyta, jak ledwie kilkanaście/kilkadziesiąt kilometrów dalej – „Po co tu przyjeżdżacie? Po co?” By poczuć się lepszym? By zobaczyć  niespodziewany triumf słowiańskiej bylejakości, odwiecznego chciejstwa małych imperiów Międzymorza tu, tak daleko, po drugiej stronie kontynentu?

Na chuj… to rozkminiać! – Tak odpowiedział  na me wątpliwości Major tuż po przebudzeniu. Miał rację.

Tajemnica nieużywanej windy (5)

Wielokrotnie oskarżano mnie, że wziąłem osobisty udział w mistyfikacji, którą brukowce nazwały później ironicznie Wielkim Kapiszonem na Emirates, jednak muszę stanowczo zaprzeczyć. Nic nie wiedziałem i właśnie ta sprawa położyła się głębokim cieniem na moich stosunkach z Sherlockiem. W poczuciu życiowej klęski zaszyłem się na Falklandach i spędziłem w tym odległym skrawku Imperium trzy  pełne poświęceń i wyzwań lata. Na Stary Kontynent i do pojednania z moim druhem doprowadziła mnie dopiero głośna sprawa farerskiej owcy, o której już kilkakrotnie wspominałem i w której, jako specjalista od chorób odowczych, odegrałem dość istotną rolę fachową.

Jednakże moje łzy na pogrzebie, czy jakby zgodnie z prawdą należało napisać, „pogrzebie” Sherlocka były absolutnie prawdziwe. Mogę przysiąc w każdym sądzie, że naszej królowej również ciekły ciurkiem. Dzielna staruszka, na której jak na filarach opiera się cała duma i historia Imperium, była równie zdziwiona i zszokowana jak ja. Jej prawnuk, który strasznie zbrzydł od czasów dzieciństwa, wyglądał co prawda na znudzonego, ale nic jeszcze nie wskazywało na plagę straszliwych ekscesów, która spadła na niego w latach następnych i zachwiała dalszym istnieniem naszej ukochanej monarchii.

Oczywiście mógł mi dać do myślenia udział w całej awanturze Mycrofta. Ma on wyjątkowy dar pojawiania się na scenie wydarzeń w momentach szczególnie podejrzanych i dwuznacznych moralnie. Jestem pewien jednak, że sam Sherlock nigdy nie wziąłby udziału w celowo zmistyfikowanej awanturze, jego wysoka etyka i samoświadomość nigdy by na to nie pozwoliły. Tak więc łączenie go z obaleniem rządu w ówczesnej Republice Południowej Afryki i ponownym włączeniem tego słabo zaludnionego obszaru w skład Wielkiej Brytanii jest absolutnym nieporozumieniem. Nie mogliśmy przecież pozostawić cennych pierwiastków śladowych w rękach ówczesnego bandyckiego rządu obecnej Autonomicznej Wolnej Republiki Oranii.

Muszę wyznać, że nie jestem jednak całkowicie pewien, co do istnienia organizacji Tajemnego Spisqu Windziarzy i samego Chorego Systema jako postaci rzeczywistej. Kwestie te trapią moje sumienie po dziś dzień.

****

W tym miejscu kończy się relacja zacnego dr. Watsona i spieszymy z uspokojeniem naszego uczciwego, ale też czasem zanadto naiwnego narratora: Istniały zarówno Tajemny Spiseq Windziarzy jak i sam Chory System. Do losów tego drugiego wrócimy za chwilę, w tym momencie poświecimy kilka słów Spisqowi (w skrócie także TSW).

Była to rzeczywiście potężna, internacjonalistyczna organizacja o celach jasno określonych, jednak mniej terrorystycznych, a bardziej kulinarnych, skupiająca się zwłaszcza na spożywaniu pewnych płynów i przegryzaniu ich, niestety, to akurat było prawdą, młodymi jeżykami w różnych sosach. Szczególnym przysmakiem były jeżyki w sosie truskawkowym, choć znajdowali się także smakosze miętowi i inni (tzw. grill po polsku – spalone mięso podlane najtańszym piwem), spuśćmy jednak w tym miejscu zasłonę milczenia nad tą akurat hańbą rodzaju ludzkiego Człowieku, twoje kubki smakowe nie przestają mnie zadziwiać!

TSW swą siłę i potęgę czerpała rzeczywiście z naprawy i montażu wind na całym świecie. Był to, i nadal jest jest, ponieważ opisana wyżej unijna dyrektywa spowodowała rozpad Unii i powrót do stanu stosunków międzynarodowych sprzed wojny trzydziestoletniej, notabene często i niesłusznie pomijanej w polskiej historiografii, olbrzymi rynek. Przepływy finansowe w całej branży kontrolowała wąska grupa wybitnych specjalistów, tak się składa, że w przeważającej masie pochodzących z Polski. To oni umożliwili Chorego ucieczkę i ukrycie się po londyńskich wydarzeniach.

W skonfliktowanej, nękanej iście biblijnymi plagami, ojczyźnie Chorego Systemu wkrótce powstał Ruch rewolucyjny Im. Chorego, który w najbliższych wyborach uzyskał 15% głosów i krótko miał 60 posłów w tamtejszym parlamencie. Jak to jednak bywa z oddolnymi, spontanicznymi inicjatywami wkrótce doszło do pierwszego rozłamu, na tle tzw. kwestii majtek Dudy – mającej dokonać odsiewu tzw. prawdziwych (weteranów rzeczonego sporu i uznający go za formacyjny dla idei) od tzw. prawilnych (uznających majty Dudy za kwestię nieistotną i cokolwiek przebrzmiałą). Kolejne tąpnięcie było ściśle związane z herezją symetryczną i dziś, choć po mocnym dryfie w stronę racji narodowo-ekonomicznych, do idei choreizmu odwołuje się jedynie Partia Prawdziwie Symetrycznie Polska, pod przywództwem Kamila Wierchowieńskiego lojalny członek każdej koalicji rządowej.

Wróćmy jednak do samego Chorego Systema. Według niektórych obserwatorów trzymał on na Emirates w ręku nie uzi, a wkrętarko-wiertarkę i chciał nie tyle zabić Holmesa, co umożliwić mu dalsze poruszanie się windą. Po strzałach spanikował i uciekł. Dzięki wsparciu organizacji miesiącami był przerzucany z jednej kryjówki do drugiej,  dokładnie jak Kornel Morawiecki po stanie wojennym, by w końcu wylądować w tajnym, wentylowanym i ogólnie luksusowym bunkrze w ogródku Lidii vel Lidki (nazwiska nie ujawniamy dla dobra jej rodziny i szanując osoby już nieżyjące). Ukrywał się w nim przez prawie pół wieku i odnaleziono go dopiero po śmierci właścicielki posesji. Jak japońscy żołnierze z Filipin nic nie wiedział o współczesności. Pozostając całkiem odcięty od internetu – jak wyjaśniła Lidia vel Lidka by nie namierzyły go i zbombardowały drony amerykańskiej armii – myślał, że nadal jest poszukiwany i musi się ukrywać. Przez trzydzieści lat, dopóki nie oślepł, w dzień lutował w piwnicy układy scalone, a nocami – tak sądzi – wypełniał inne obowiązki, nie tylko względem Lidii vel Lidki, ale i kilkunastu innym członkom jakiegoś Fapcyrkla w ramach tzw. trójkątów ćwitrowych.

Przypuszczamy, że są to jedynie rojenia samotnego mężczyzny zbyt długo pozostającego w ciemnościach. W każdym razie smutny był jego los, a jedynym wygranym całej afery windowej – oprócz rządu Jej Królewskiej Mości, który nadal kontroluje południe Afryki – okazał się mecenas Marcin Mlaxis, który zarejestrował markę Chory System (c) (TM) i od tej pory żył ze sprzedaży licencji, w urzędzie miasta wielkiego, starożytnego Płocka pojawiając się jedynie w celach hobbystycznych, wierny bowiem pozostawał swej klerkowskiej dumie zawodowej i etosowi państwowca. Przynajmniej dopóki miliardów z konta nie zrabował mu jego angielski kot-samuraj, który okazał się być najeźdźcą z kosmosu, ale to inna, równie pasjonująca i prawdopodobna historia.

Koniec

Kochłowice-Szombierki-Opole-Szombierki-Katowice-Kochłowice

sierpień-wrzesień 2017

Tajemnica nieużywanej windy (4)

Strzały na Emirates.
Reuters

Kolejny (islamski?) zamach w Londynie. Liczba ofiar śmiertelnych nieznana.
w.szefko

Islamistyczny terror nadal zabija. Setki ofiar po meczu Arsenalu. Dzięki rządowi Polska jest bezpieczna.
pasek TVP.info

Sherlock Holmes nie żyje!
Associated Press

Nic nie wiem. Nic nie wiadomo. Kompletnie nic nie wiem. I dlaczego miałbym kurwa zgasić tego papierosa?
TVP INFO, korespondencja z Berlina

[AKTUALIZACJA] Słynny detektyw nie żyje. Wśród podejrzanych o zabicie Holmesa znajduje się Polak.
PAP

Wczoraj odbył się pogrzeb Sherlocka Holmesa. Na ceremonię zaproszono tylko rodzinę i najbliższych przyjaciół. Przemowę wygłosiła królowa Elżbieta, podtrzymywana przez swojego przystojnego prawnuka [ZOBACZ ZDJĘCIA].
Fakt

Nagroda za wskazanie miejsca pobytu Chorego Systema, podejrzanego o zabójstwo Sherlocka Holmesa, wzrosła do 5 mln. funtów. Poszukiwania przestępcy trwają od miesiąca. (…) Parlament europejski przyjął uchwałę o czasowej delegalizacji wszystkich wind w Unii Europejskiej. Ma to związek z groźbami terrorystycznymi organizacji Tajemny Spiseg Windziarzy. Do końca toku uchwała ma zostać ratyfikowana przez parlamenty krajowe.
Super Express

Czy pojadę do Drezna na premierę najnowszego smartphone’a mimo nowej fali zamachów? Oczywiście. Tylko on posiada apkę umożliwiającą omijanie wind!
spidersweb.pl

Tak więc śmierć Sherlocka Holmesa jest ostatecznym domknięciem ery białego człowieka w dziejach świata. Ten supermaczo, samiec alfa i modelowy wręcz mizogin (o tajonych zahamowaniach seksualnych) uosabiał całym swym smutnym żywotem zadufanie i bufonadę Zachodu. Nawet kiedy miał rację albo: zwłaszcza kiedy miał rację, zazwyczaj się mylił. Z tej perspektywy, jakkolwiek nie sposób popierać przemocy, aż zal, że Holmesa (jako ideę, nie człowieka!) ostatecznie uśmiercił nie Afrykanin, Azjata albo choćby feministka, a peryferyjny, bo peryferyjny, ale Europejczyk.
Krytyka Polityczna

Domniemany mecenas mafii składa prośbę o list żelazny dla Chorego Systema?

Jak nieoficjalnie dowiedziała się nasza redakcja, Marcin Mlaxis, słynny płocki prawnik skontaktował się z polskimi władzami w celu uzyskania listu żelaznego dla zabójcy Sherlocka Holmesa. Na poręczenie jest gotów przeznaczyć 10 milionów. W dowolnej europejskiej walucie.
TVN 24

UEFA ukarała warszawską Legię za niezgłoszony do delegata transparent podczas pierwszego meczu pierwszej rundy eliminacji Ligi Europy sumą 100 000 franków szwajcarskich. Oprawa na Żylecie przedstawiała zamaskowanego mężczyznę z pistoletem i napisem „Chory kills UEFA”. Klub nie zamierza się odwoływać. Legia przegrała spotkanie z Żalgirisem Kanagunda 0:3.
Przegląd Sportowy

W szumie generowanym, z przykrością trzeba stwierdzić, także i po naszej stronie politycznego sporu, wokół Chorego Systema zanika podstawowe dziś pytanie, mianowicie, czy jesteś za, czy przeciw PiS? Choreizm, a wymyśliliśmy ten termin już w maju zeszłego roku, to kolejna odmiana symetryzmu, czyli przekonanie, że inna Polska jest możliwa. Bez PiS i bez PO. Jest to nadzieja naiwna, krótkowzroczna i nie bójmy się tego słowa, najzwyczajniej w świecie głupia.
Polityka

Od z górą 30 lat stoi po stronie demokracji i wolności w Polsce. I stać będziemy nadal. I nie przeszkodzi nam w tym jakiś gówniarz w rodzaju Chorego Systema. Teraz się decyduje jaka, czyja i czy w ogóle będzie Polska, nie milczmy więc dłużej.
Gazeta Wyborcza

[SZOK I NIEDOWIERZANIE] Miliony naszych rodaczek chciałyby poznać bliżej osławionego terrorystę Chorego Systema. Niektóre są gotowe nawet za tę przyjemność zapłacić, wynika z badań przeprowadzonych na zlecenie TVN Style. Także na portalach społecznościowych da się zauważyć wzmożone zainteresowanie tym najsłynniejszym obecnie Polakiem. Lidka: „Prawdziwy mężczyzna. Z brzuchem, nie jak te dzisiejsze dwudziestoletnie wymoczki. No i ex koszykarz” „Mieszka w Holandii. Z pewnością zna się na różach” w rozmarzeniu podsumowuje dyskusję Mel.
Pudelek

Czy Chory System na pewno jest prawdziwym Polakiem?
Gazeta Polska Codziennie

[Uprzejmie informujemy naszych czytelników, że niniejszy tekst rozpoczyna nowy cykl felietonów wybitnego prawnika. Marcinie, serdecznie witamy na pokładzie!] W ostatnich dniach na rynku pojawiły się koszulki, czapeczki, maski, nawet laleczki przedstawiające Chorego Systema – w tym miejscu pragnę przypomnieć, że przed wydaniem wyroku pozostaje on niewinny, dlatego wszelkie określenia typu „terrorysta” spotkają się z natychmiastową reakcją – niestety mam dla ich twórców smutną wiadomość: jak wszystko podlegają one prawu autorskiemu i ochronie prywatnego wizerunku, a jeśli do poniedziałku wyrobimy się z rejestracją Kościoła św. (świnki) Chorego Systema, to także podpadać będą pod obrazę uczuć religijnych, tak więc najpóźniej w przyszłym tygodniu producenci i handlarze nielicencjonowanych wyrobów marki Chory System mogą spodziewać się: spotkamy się w sądzie.
bezprawnik.pl

Guvniaki
Chory System

Czy Sherlock Hoolmes naprawdę nie żyje? Już raz umarł i zmartwychwstał! Dr. Watson odmawia komentarza.
The Sun

Tajemnica nieużywanej windy (3)

– To Chory jest kluczową postacią. – Dziś Sherlock znowu wyglądał jak prawdziwy dżentelmen, więc na pewno nie jak Polak. No prawie, bo na szyi miał elegancko zawiązany szal Arsenalu. Chelsea, Millwall, nawet Tottenham, to bym zrozumiał, to prawdziwe londyńskie kluby, ale Arsenal? – Wszędzie, gdzie się pojawia, tam w ślad za nim podążają zło i występek. Chłopaki Billa wyniuchały, że jest wielkim fanem Barcelony, a dziś przecież Arsenal z nimi gra. – Rzeczywiście, półfinały Ligi Mistrzów, przypomniało mi się. W pierwszym meczu przegrali 1:4.

– Tak więc, panie szofer na Emirates Stadium, setką! – Rzucił mój najserdeczniejszy przyjaciel do taksówkarza i na jednym wdechu, nigdy nie traci okazji do zdobycia nowych informacji od ludzi pracy, zapytał. – No i co pan sądzi o kolejnym kryzysie w polskim rządzie?

– Ach, panie Holmes, o czym tu mówić? – Libański kierowca się rozgorączkował. – Mam kuzyna w Rudzie i on już kopie schron. Boi się WOTu. Fatalny jest ten Schetyna, ale opozycja nie lepsza. Ech, co tu dużo gadać…

– Ale słyszałem, że Zandberg robi dobrą robotę?

– No nie, za dużo o seksie gadają w tych Razemkach, zamiast skupić się na uczciwej robocie. – Odpowiedź była miażdżąca. – Aborcje można zrobić przecież tutaj, w Londynie. Jakby szanowny pan potrzebował, to służę kontaktem. Nie ma już dla Polski nadziei, mówię panu. No chyba że redaktor Woś poruszy w końcu bryłę.

– Symetryzm. Słyszałem. Ciekawa koncepcja, acz lekko naiwna.  – Kiedy Sherlock się rozgada, to nie sposób go powstrzymać. Z trudem udawało mi się go nie słuchać. Na szczęście dojeżdżaliśmy pod stadion.

Tłum kibiców podążał na trybuny. Ludzie wszystkich ras, kolorów skóry, wyznań, poglądów i przynajmniej czterech płci, wszyscy pospołu zamierzali obejrzeć wielki mecz. Niektórzy nieśli prześcieradła z wielkim napisem „Arsene out”, co wydało mi się jednak pewną przesadą. Gdzie osiemdziesięciolatek znajdzie kolejną pracę w dzisiejszych czasach? W powietrzu unosił się przyjemny, słodko-kwaśny zapach macerujących się jeżyków. Na Emirates podawano najlepsze na świecie jeże w sosie truskawkowym. Przypomniała mi się opowieść Śnieżyńskiego, kolejna poszlaka, że Chory rzeczywiście mógł tu być.

Weszliśmy wejściem dla VIPów, wydawało mi się że w oddali wodzę Mycrofta. To aż tak poważna sprawa? – zdziwiłem się. Sherlock przyzwał mnie do siebie skinieniem dłoni:

– Wyczyściłeś swój rewolwer?

– Oczywiście, za kogo mnie masz Sherlocku?

– Dobrze. Ty idź na lewo, a ja się wmieszam w tłum na sektorach Barcelony.

Pierwsza połowa była nudna jak flaki z olejem. Już w czwartej minucie Junior zdobył bramkę dla rywala i trybuny jęknęły z zawodu. Co bardziej rzutcy zaczęli intonować obraźliwe śpiewki mające skłonić Wengera do dymisji. Ot, taka miejscowa tradycja, od dwudziestu lat to śpiewają. Wynik utrzymywał się do 43 minuty, kiedy kapitan Kanonierów Krystian Bielik w potwornym zamieszaniu  po rzucie rożnym wepchnął piłkę do siatki. 1:1 nie krzywdził żadnej ze stron, choć Arsenal był jeszcze dalej od awansu niż przed meczem. W tym momencie potrzebowali czterech bramek, by załatwić sprawę bez dogrywki i ewentualnych karnych.

W przerwie spacerowałem po koronie stadionu, rozmyślając, czy też nie skusić się na słynne jeże w przepysznym sosie truskawkowym z nutką wanilii. Odstraszyły mnie kolejki przed stoiskami. Przez lornetkę próbowałem wypatrzeć Sherlocka po drugiej stronie trybun, zaginął gdzieś w tłumie. Odnalazłem go w okolicy 60 minuty, kiedy Arsenal – o dziwo prowadził – 2:1. Kolejna akcja, jak to mawiają w piłkarskim slangu, z dupy, strzał z 30 metrów i wysunięty zanadto przed bramkę tor Stiegen został przelobowany.

W 73 minucie Wenger, w akcie straceńczej rozpaczy albo na skutek demencji, wpuścił na boisku kolejnego weterana i wiecznie młody Theo Walcott odmienił mecz. Po jego dwóch solowych akcjach w 87 minucie zrobiło się 4:1. Dogrywka? Trybuny szalały, nie wiedziałem czy patrzeć na boisko, czy nadal wypatrywać Sherlocka wśród przerażonych, nagle zamilkłych fanów mistrza Katalonii. Sekundy upływały nieubłaganie. Rzut oka na murawę, rzut oka na trybunę. Dostrzegam jakiś ruch, ale już nie wiem: na boisku? Nie, to Sherlock biegnie, goni jakiegoś potężnego faceta. Ten wskakuje do windy! Na boisku boski Theo znowu się urywa obrońcom, samotnie biegnie w kierunku bramki. Sherlock wybiera drugą windę, głośno krzyczę: Nie!!!!! Nie może mnie usłyszeć, bo w tym momencie pada bramka i stadion wybucha euforią. Przeszklona winda staje w miejscu. 5:1. Na jej dachu widzę tańczącego brodacza. Walcotta na ramionach znoszą z boisku kibice. Wygina się jak wariat, stepuje, w nieprzyzwoitym rytmie wygina biodra. Wengera reanimują na płycie boiska. Chory System, bo to on, to mu być on, nachyla się nad włazem windy z uzi w ręce i…

Tajemnica nieużywanej windy (2)

Sherlock, jak każdy geniusz, tygodniami potrafił narzekać na nudę, jednak kiedy tylko zaczynała się nowa sprawa, stawał się najszybszym z drapieżników i podejmował trop jak psy Jagovskiego. Śnieżyńskiego wręcz wypchnął za drzwi i natychmiast zaczął rozsyłać setki smsów. Wieczorem wezwał do siebie Billa i długo coś ze sobą omawiali w drugim pokoju, dumny dziesięciolatek – szef gangu piłkarzy ze wszystkich londyńskich szkółek, dzięki nim Holmes zawsze wiedział, co dzieje się w stolicy  dumnego Albionu i innych miastach Wielkiej Brytanii – wyszedł z naszego mieszkania z wielce tajemniczą miną.

Przez kolejne trzy dni w ogóle nie widywałem Sherlocka. Wstawał długo przed śniadaniem, wracał, jeśli w ogóle wracał, kiedy już spałem. Czwartego dnia wysłał mi wiadomość, jeśli lokalizator się nie mylił, z Holandii, bym wieczorem stawił się w ogrodach Kensington. Zmartwiła mnie ta Holandia. Sherlock miał koszmarny zwyczaj przywożenia z tego kraju dziwnych pamiątek. Za każdym razem wracał do Anglii z kilogramami tajemniczych, i jak zapewniał, absolutnie legalnych substancji, które potem strasznie dymiły w naszym mieszkaniu. Co gorsza wpisywał je w koszta uzyskania przychodu i nasz doradca podatkowy aż rwał poszetkę przy sporządzaniu roboczych bilansów, o oficjalnej dokumentacji już nie wspominając.

Oczywiście udałem się do Kensington o zmierzchu i było zadziwiająco pusto. Przy wejściu minąłem żebrzącego Polaka, trochę dalej dostrzegłem spacerujących dżentelmenów i cały tłumek niań z wózkami. Rozsiadłem się na jednej z ławek i czekałem. Nikt jednak do mnie podchodził, jedynie jedną z alejek zbliżał się wspomniany żebrak. Polaka poznam zawsze. Razem walczyliśmy w Afganistanie, twarde chłopaki, żaden nigdy nie chciał zostać uśpiony na stole operacyjnym, ciąłem na żywca, a oni się uśmiechali. Do Londynu przyjechał widocznie jakiś gorszy sort: wiecznie zasikani, w koszulkach z orłem i z wielkimi wąsami. Przygotowałem jednego pensa i modliłem się do mojego protestanckiego Boga, by nie usiadł obok.

Rzecz jasna rozłożył gazetę i rozsiadł się wygodnie. Nie patrząc wcisnąłem mu monety z królową, jego dłonie były całe ze smaru czy innego świństwa. Usłyszałem śmiech. Złośliwie chichotał ze mnie, swego dobroczyńcy, gałgan jeden, a pens to przecież też pieniądz. Śmiech się stawał coraz bardziej znajomy, aż spojrzałem raz jeszcze i wykrzyknąłem:

– Sherlock!

– Ale cię nabrałem, drogi Watsonie – Ten łajdak się teraz śmiał na cały głos. – Gdybyś mógł zobaczyć swoją minę – Zaraz jednak spoważniał. – Chodźmy trochę dalej.

Sherlock był co prawda królem przebieranek, co roku wygrywał konkurs na transwestytę roku w Soho, ale obecnie przeszedł samego siebie. Wyglądał jak stuprocentowy Polak! Nawet chodził jakoś inaczej. My, tu na Zachodzie, nigdzie się nie spieszymy; Polacy, nawet kiedy spacerują, to pospiesznie drobią kroczki, w każdej chwili gotowi do ucieczki jakby się bali, że ktoś ich znowu skrzywdzi. Najpewniej Niemiec, Rosjanin albo Fajnopolak.

– Och Johnie, gdybym ci opowiedział w jakich miejscach byłem, by odnaleźć nici prowadzące do spiskowców, nie uwierzyłbyś – I tu pokrótce zrelacjonował wydarzenia  poprzednich dni. Rzeczona winda została zamurowana, teraz w tym korytarzu stała tylko wielka paprotka (nie pytałem, co się stało z palmą), jednak Sherlock się nie poddawał. Dała mu do myślenia ta puszka po piwie, jeden z chłopaków Billa widział podobno „człowieka bliźniaczo podobnego do Chorego” w Portsmouth, na pokładzie szkunera zmierzającego do Holandii. W Rotterdamie na nowo podjął trop, walczył na noże w śmierdzących zaułkach, prawie wpadł do kanału, był na meczu miejscowego Feyenoordu i…

– Już wszystko wiem, Johnie – I pociągnął kolejny łyk Harnasia, dwie puste puszki leżały pod ławką. Chyba już wolę, kiedy się kokainuje. Przynajmniej nie śmierdział tanim piwskiem. – Tajemny Spiseg Windziarzy to jak mówiłem, tajemna i stosunkowo nieliczna organizacja, owiana legendą w przestępczym podziemiu, swe niebotyczne zyski czerpiąca m.in. z przemytu jeżyków w celach kulinarnych i znacznie gorszych. Aż wstyd mówić, co ludzie potrafią robić jeżom. – Sherlockowi głos się załamał. – Zdjęcia. Mizianie. Kąpiele. Podglądanie karmiących matek. – Kolejny łyk i otarcie łzy w oku. – Główne korzyści czerpią jednak z wind.

Zastanawiałeś się kiedyś, ile jest wind na tym najlepszym ze światów? – Kiwnąłem przecząco głową. – No właśnie. Miliony. Ktoś je musi montować, naprawiać, konserwować i raz miesiącu sprawdzać. To potężna armia niezauważanych ludzi. I zastanów się teraz, mój drogi Watsonie, gdyby jednego dnia, w ściśle określonej godzinie, nagle one wszystkie stanęły? Przestały działać? Uwięzieni w swoich biurach najpotężniejsi ludzie świata, krachy na giełdach, armie niegotowe do obrony ojczyzny. I ani jednego fachowca pod ręką. Bo wszyscy zniknęli. Koniec cywilizacji Zachodu. Kilku mniejszych też. – Sherlock załkał, polskie piwo robi mu coś strasznego z głową.

– Taki mają plan, taki to mają plan. Ale ich powstrzymamy. – Powiedział już twardszym głosem – Bądź jutro o 15:00 na ulicy przed naszym mieszkaniem i koniecznie wyczyść swój rewolwer. Muszę już iść – I zaczął się ze mną ściskać na pożegnanie, całować w policzki, sztuczne, tak myślę, wąsiska strasznie drapały.

Zdecydowanie za bardzo się wczuł w to bycie Polakiem.

Białe kartki

Jako młodziutki chłopak byłem figurą tyleż komiczną, co koszmarnie smutną. Nieświadomie, z heroizmem godnym lepszej sprawy, coraz bardziej zamykałem się we własnym świecie. Nie miałem znajomych, dziecięce przyjaźnie dawno się wypaliły, szkolne rozmyły w dusznej atmosferze rywalizacji nagle wyrośniętych, jeszcze nie używających dezodorantów – choć już raczej powinni, samczyków. Całymi dniami tkwiłem w domu i po raz setny czytałem o przygodach Winnetou albo odkrywałem, w książkach Niziurskiego, jak bardzo będę miał przejebane w liceum. No i nadmiernie się masturbowałem. Nie wiem, na ile ojciec zdawał sobie sprawę z mojego stanu, a na ile chciał mi zrobić dowcip, bo miał ten mój stary skomplikowane poczucie humoru, ale na czternaste urodziny, do obowiązkowej koperty  – „Jesteś już duży, kup sobie coś sam” – dołączył dość grubą książkę. „Czytasz te swoje głupoty, weź to.” – powiedział i przytulił mnie mocno, bodaj ostatni raz – „To pierwsza powieść w historii godna tej nazwy i jednocześnie wyczerpująca gatunek”.

Przyjąłem prezent niechętnie, co mi tu stary pierdoli, ale mając do wyboru Maya i dość eklektyczny tak ogólnie księgozbiór rodziców, w końcu zacząłem czytać „Życie i myśli JW Pana Tristrama Shandy”. I odpłynąłem. Przedzierając się przez liczne archaizmy coraz bardziej utożsamiałem się z narratorem, który w opisie swego życia nigdy nie przekroczył granicy czwartego roku, tak to życie jest skomplikowane i nieistotne zarazem, że i tysiąc stron nie starczy na jego wierne oddanie. Wiele lat później jedna z moich partnerek, i to z tych mniej neurotycznych, bynajmniej nie intelektualistka, odchodząc rzuciła mi w twarz, że mężczyźni rozwijają się do czwartego roku życia, potem już głównie rosną, i to nie wszędzie. Nie czytała Sterne’a, tego jestem pewien, kobiety pewnie rodzą się z tą wiedzą. Ach, jakże współczułem bohaterowi kontuzji nosa przytrząśniętego oknem przez nieuważną służącą i nie chodzi przecież o nos a  o…, nie wiedząc jeszcze, że każdego z nas – mężczyzn czeka, wcześniej lub później, faktyczna, nawet jeśli nie fizyczna, kastracja.

Dziś, prawie dwadzieścia lat później, często myślę o tym, że tata miał rację – tak, od niedawna znowu mówię o nim  w ten sposób, może gdzieś słyszy – tak cholernie dużo racji. Dorosłem, pokończyłem szkoły, pracowałem, ożeniłem się i rozwiodłem, córki widuję co drugi tydzień. Przeczytałem tysiąc ważnych książek i podobną liczbę nieważnych, napisałem kilka i niektóre z nich mi wydano, jednak żadna z nich nie mówiła o życiu tyle (i tak), co Tristran naznaczony imieniem o melancholijnym brzmieniu. Prowadzi to w moim fachu, w końcu jestem pisarzem, do kluczowego pytania: Po co pisać, jeśli nie tyle napisano już wszystko, co nie da się opisać wszystkiego? Czyż warto tworzyć, wymyślać, szlifować styl, jeśli się nie wierzy w literaturę? W jej moc demiurgiczną, w jej zdolność odmieniania rzeczywistości? Pozostaje wtedy jedynie warsztat, przyznaję, u mnie dość znośny.

Jednak pomysł, skąd wziąć nowy, świeży i zachwycający pomysł? Jak się wybić w zalewie grafomanii, czy nawet książek solidnych, ale niemiłosiernie nudnych? Próbowałem wszystkiego, napisałem opowiadanko na podstawie książki telefonicznej (przyjęte do druku i chwalone za „udane oddanie meandrów ludzkiej duszy i wysmakowane bogactwo szczegółów” – nie zmyślam tego, naprawdę tak stało w recenzji), moją drugą powieść rozrysowałem na 64 polach szachownicy, a bohaterowie trzeciej były internetowymi botami, część z nich miała nawet cycki, więc założyłem, że to kobiety i dałem ich zdjęcia na okładkę, co rzekomo znacząco podniosło wyniki sprzedaży, przynajmniej tak plotkowali zawistni koledzy z branży. I wtedy dopadł mnie kryzys twórczy na skalę niespotykaną, a kredyt – bo na szczęście nie alimenty, nie w tym kraju – trzeba przecież spłacać, bo inaczej zabiorą mi mieszkanie na wynajem i nie będę miał jak opłacić czynszu w lokalu po rodzicach, w którym znowu mieszkam (w małym mieście powiatowym, gdzie życie jest ogólnie tańsze i płynie spokojniej). Pół roku gapiłem się w okno albo grałem online, w gry które przeszedłem pięć lat wcześniej z dokładnie takimi samymi miernymi wynikami. Miesiącami nie otwarłem ani jednej książki, by nie inspirować się innymi, mniej utalentowanymi, twórcami. Wtedy wpadł mi w ręce blok rysunkowy starszej z cór. I doznałem olśnienia.

Nowa książka jest wielkim sukcesem. Pierwsze miejsce na listach sprzedaży Empiku, pozytywne recenzje w niemal wszystkich periodykach (jedynie pewien krytyk starszego pokolenia, nie ukrywający swych prawicowych poglądów zresztą, zarzucił mi postmodernizm, czym tylko dowiódł, że jest spóźniony o 20, jeśli nie 200, lat w dziedzinie literackiej krytyki), tłumaczenia na 20 języków, liczne stypendia i nagrody. Nie będę ukrywał, prawie każdy mógł na to wpaść, jednak tym razem to ja byłem pierwszy i nie muszę już wzdychać do Pereców tego świata, że mieli czelność urodzić się zbyt wcześnie i ukradli mi wszystkie najlepsze pomysły. Moja powieść nazywa się „Białe kartki”, liczy 234 strony i poza kartą tytułową, redakcyjną stopką i numeracją nie ma nich ani jednego znaku! Za to dołączano standardowy dla danego języka zestaw liter, cyfr oraz znaków przestankowych i teraz, uwaga, każdy czytelnik może sobie ułożyć treść sam, dokładnie taką, jaką sobie zamarzy. To coś więcej niż, błazeńskie przyznajmy, próby pisarzy z lat 60., bo oni jednak narzucali czytelnikom swój tekst, swoje z trudem ułożone zdania, swoje wymęczone akapity, a ja pozostawiam im, znaczy się: czytelnikom, ówcześni klasycy na szczęście z reguły już nie żyją, pełną wolność i swobodę.

Nie dają jednak spokoju słowa taty, który wręczając mi „Tristrana” do ręki, powiedział również, że wszystko po tej powieści to tylko popłuczyny po złotym wieku tego gatunku literackiego. Nie czytał zbyt wiele, przynajmniej nie wtedy, pewnie już mu się nie chciało, ale nie można mu było odmówić wrodzonej, choć z lekka awanturniczej i nieposkładanej, inteligencji. Ambicji to tak, na szczęście dzięki temu brakowi jego życie się wykoleiło, nie przebiegło tak jak sobie obmyśliła moja babka, miał być księdzem, co najmniej nauczycielem, ale wtedy pewnie nie byłoby mnie. Tato, przecież choćby to jest wielkim tematem do opisania, no może nie jest to tematyka zbyt modna obecnie i obiecująca finansowo, ale teraz, jako uznany pisarz, mogę się pokusić, by napisać klasyczną powieść egzystencjalną z lat 60. zeszłego wieku, wymyślę, że wojewódzkie biuro Partii dzwoniło do szkoły, by tatę oblać na maturze i jak się tata, potem, włóczył ulicami śląskich miasteczek, rozbity, acz niezłamany. Krytyka, zachwycona, z satysfakcją odnotuje moją przewrotkę i będzie się doszukiwać nowych trendów w mojej minipowieści, „przewrotny i zabawny pastisz „Obcego” napiszą, a ja w wywiadach będę opowiadał, że tak, absolutnie uwielbiam film Scotta. I każdy takiego Obcego ma w swoim brzuchu, i czasem ten Obcy wyłazi na zewnątrz, nie licząc się z żywicielem.

Gdzież to położyłem egzemplarze autorskie mojej książki?

Kraina obalonego paradygmatu (4)

Sny Jakuba

W katowickiej Dolinie Trzech Stawów Jakub, przez bliższych i dalszych znajomych nazywany Żabą, siedział na ławce i rozmyślał o przyszłości. Nic dziwnego więc, że jego twarz przypominała smutny pyszczek pandy wielkiej. Wrażenia tego nie umniejszała bynajmniej czapka w pandzie ciapki i z uszkami. Niby pierwszy dzień wiosny, a tak strasznie piździło, że Żaba musiał ją założyć, w sumie dobrze że mama mu ją wcisnęła o świcie, kiedy wychodził z domu. Pandy są śliczne, ale i podobno straszliwie wredne i może pod wpływem tej myśli Jakub osądził, że czasem wolałby być taką pandą. Uważał się, niesłusznie, za brzydala i człowieka wielkiego serca. W tej drugiej kwestii narrator nie zamierza się wypowiadać, nie jest aż tak wszystkowiedzący.

Jak wszyscy najlepsi z jego generacji został w młodości dotknięty niewidzialną ręką wolnego rynku. W odróżnieniu od większości znajomych nadal jednak czuł pewien pociąg do skompromitowanej idei liberalnej, co wywoływało w dyskusji salwy śmiechu albo zapadało wówczas, obiektywnie jeszcze bardziej obraźliwe, głuche milczenie. Towarzystwo się strasznie ostatnio rozpolitykowało, „byliśmy głupi” obwieszczali co bystrzejsi, a może z lepszym wyczuciem sytuacji, meteorologiczną wręcz znajomością kierunku z jakiego aktualnie wieje wiatr. Nawet kilka znajomych przegiętych ciot zadeklarowało głosowanie na kandydata opozycji, jak mu tam, Dupa? A, Duda! Bo dalej tak być nie może, a on jest w sumie całkiem przystojny, co nie?

Jakub puścił kaczkę. Kamień dwa razy odbił się od lustra wody i zatonął. Nie poprawiło mu to humoru. Nad nim unosił się śląski smog, wdychał również cząsteczki spalonego oleju, które gęstymi kłębami docierały do jego nozdrzy z pobliskiego KFC. Jakubowi było coraz ciężej na duszy i zazdrościł biblijnemu imiennikowi spokojnego żywota. Ten to miał kurwa problemy, znaleźć szarańczę na pustyni, zapłodnić jakąś Rachelkę i zrabować wrogą wioską. Wielkie mecyje. To człowiek ponowoczesny musi mierzyć z takim multum prądów, znaków, zachcianek i pokus, że zwyczajnie nie ma prawa nadążyć. Nowe idee pojawiają się co chwilę, dzisiejsza wypiera wczorajszą, jutrzejszą zmasakruje dzisiejszą. Wszyscy tylko szczują, by nie być samemu zaszczutym.

Kochał ten kraj jak nikt inny. Marzył, że tu dorośnie, ożeni się, zestarzeje i w końcu, oby jak najpóźniej, umrze i pochowają go z towarzyszeniem górniczej orkiestry. Jednak coś, jakieś nieuchwytne drżenie w ledwie rozkwitłych listkach, sugerowało, że – wbrew powszechnym oczekiwaniom – najbliższej zmiana dla niego osobiście nie okaże się dobra. Może rzeczywiście powinien wyjechać? W Szwajcarii czekała na niego posada wykładowcy uniwersyteckiego, dzwonią z prośbą o szybką decyzję już od miesiąca, spokoju nie dają, tak im zależy. Czy trzeba się pakować? Czy nie można godnie żyć w rodzinnym kraju? Jechać? Zostać? Tutaj też przecież wykładał i to nawet na etacie.

Skończył cygaretę, rozejrzał się wokół, nikogo nie było – niedopałek wrzucił do stawu. Koniec przerwy. Dostawa do działu piłki nożnej w GoSporcie sama się nie rozpakuje, pewnie znowu czegoś studenci nie zrozumieli i trzeba będzie poprawiać.

Kraina obalonego paradygmatu (3)

Cierpienia Bladego

W piątkowe popołudnia ulice Warszawy wypełniają się specyficznym rodzajem ludzi, choć prymitywny wyraz ich twarzy i zwierzęcy sposób zachowania z trudem pozwalają zaliczać ich nadal do gatunku człowieczego. Mężczyźni, bo to głównie młodzi mężczyźni, z dziwnie podkrążonymi oczami, najczęściej zresztą skrytymi za ciemnymi okularami, rajbanami przywiezionymi prosto z urlopu w Egipcie, krzyczą na kierowców autobusów, by szybciej odwozili ich do wynajętych pokoi w podmiejskich sypialniach i za pół godziny zyskanego czasu są gotowi zrobić laskę czy też łaskę – nie sposób dosłyszeć w tym ścisku, rejwachu, smrodzie – jakże zasłużonym pracownikom komunikacji miejskiej.

W domu wrzucają zmiętoszone garnitury do pralki razem z bielizną i nastawiają szybki program do kolorów. Biorą prysznic i, nie zdejmując afrykańskich rajbanów, wciągają na siebie najmodniejsze łachy – wyszukane na allegro w cenach może i nazbyt okazyjnych, ale to absolutnie nie ich problem, byle metka się zgadzała – i wracają do stolicy, by uprawiać straceńczy clubbing. Na prochach jadą już od przerwy na lunch, w domu doprawiają się pigułkami z fiolek podebranych ukochanej babci podczas ostatniej wizyty i z portfelem wypchanym dwudziestkami pędzą odreagować roboczy tydzień, wyrwany im z życia przez złowieszcze korporacje.

Współcześni mędrcy, zwłaszcza filozofowie nowoczesności, psioczyli na rytuały młodych, ale Blademu ten rytm całkiem odpowiadał. Od poniedziałku do czwartku był statecznym księgowym w jednej z wiodących firm na rynku, w każdy piątek od rana go strasznie nosiło i weekend spędzał hedonizując się jak liderzy Led Zeppelin za młodu  lub największy idol jego dzieciństwa (2Pac) przed śmiercią nagłą i mocno heroinową. O ósmej wieczorem świat wyglądał kolorowo, a że piąteczek się przecież dopiero rozpoczynał, dorzucano kolejnego lentilka… Blady hołdował tej karykaturze eucharystii. Nieliczni znajomi przestrzegali go przed nadużywaniem chemii, ale on był dumny z siebie, bo dzięki niemieckiej nauce, firmom Bayer i Waffen SS, prawie w ogóle nie pił już wódki. W peegerze z którego wyruszył w Nowy Świat chlali dosłownie wszyscy, poczynając od ośmioletnich łebków, na dziewięćdziesięcioletnim dziadku Józku, weteranie powstania warszawskiego i bitwy o Berlin, kończąc. Zresztą po pigułach miał zdecydowanie lepszy flow.

Możesz mówić na mnie i Rasta
dzieci ulicy to chujowa kasta.
Nie zna życia i idei narodu,
ten, kto nigdy nie wąchał świńskiego
smrodu

Poza cyferkami, proszkami i weekendowym zatraceniem największą pasją jego życia były rzecz jasna kobiety. Dokładnie to dwa różne typy kobiet: lekkie jak motylki dziewczęta o wielkich sarnich oczach i ich absolutne, wydawałoby się, przeciwieństwa: czterdziestoletnie blondyny z lekkimi skłonnościami do świntuszenia i cokolwiek, przyznawał to w duchu, perwersyjną słabością do niedorosłych trzydziestolatków. Obecnie mu się poszczęściło aż nadmiernie, pozostawał bowiem w, jak to określali wielcy pisarze pierwszej połowy XX wieku, intymnych relacjach aż z dwoma paniami, tak się składa, że należącymi, każda z osobna oczywiście, do powyższych kategorii.

Z Marysią miał się widzieć jeszcze dzisiaj, z panią, bo nadal był z nią per „pani”, choć ona nazywała go familiarnie „syneczkiem”, z panią Karoliną dopiero w niedzielę. Pierwsza jak on dojeżdżała do Warszawy z okolicznej mieściny i rano, bez choćby odrobiny snu, bo jak znaleźć lokum w tym piekielnym mieście?, miała stawić się na wiecu wyborczym Andrzeja Dudy. Należała do młodzieżówki PiS i Bladego trochę to martwiło, jednak nie tak bardzo jak możliwość, że spotkają się na tym evencie z Karoliną. Druga z wielkich aktualnych miłości jego życia pracowała bowiem w jednej z komercyjnych telewizji i do jej służbowych obowiązków należało relacjonowanie trwającej kampanii wyborczej. Zakładał, że się nie znają, jednak czasem, już po, jak pisali inni, choć równie wielcy pisarze w drugiej połowie XX wieku, szybkim stosunku seksualnym i kolejnym prysznicu, znajdował swój firmowy telefon zupełnie nie tam, gdzie położył go wcześniej. I to niezależnie od partnerki.

Nie irytujcie mnie błogie suczki
nie zmuszajcie, by Blady dawał nauczki.
Za młodu metaluchów ogarnął sztuczki,
nie straszne mu wychowawcze
stłuczki

No więc tak! Prochy, rajbany i stroboskopowe światła pospołu wirowały w jego głowie, przed nim rozpościerały się piękne widoki całego multum skąpo ubranych, choć może adekwatniejszym terminem byłoby „rozebranych”, damskich tyłeczków, jednak w dali, choć na tym samym poziomie, teoretyczne założenia perspektywy nie były mu obce, dostrzegł i Marysię. Z jakimś fagasem wiszącym u ramienia, już on mu pokaże! Jak tylko da radę zejść z tego stołka, bo chyba go coś na nim uwięziło, tak bardzo nie potrafił się z niego podnieść. Chyba się nie przykleił na dobre do skaju? Pot coraz intensywniej skapywał z blond czupryny na czerwone, anielsko pulchne policzki młodego lowelasa.