Sny Jakuba
W katowickiej Dolinie Trzech Stawów Jakub, przez bliższych i dalszych znajomych nazywany Żabą, siedział na ławce i rozmyślał o przyszłości. Nic dziwnego więc, że jego twarz przypominała smutny pyszczek pandy wielkiej. Wrażenia tego nie umniejszała bynajmniej czapka w pandzie ciapki i z uszkami. Niby pierwszy dzień wiosny, a tak strasznie piździło, że Żaba musiał ją założyć, w sumie dobrze że mama mu ją wcisnęła o świcie, kiedy wychodził z domu. Pandy są śliczne, ale i podobno straszliwie wredne i może pod wpływem tej myśli Jakub osądził, że czasem wolałby być taką pandą. Uważał się, niesłusznie, za brzydala i człowieka wielkiego serca. W tej drugiej kwestii narrator nie zamierza się wypowiadać, nie jest aż tak wszystkowiedzący.
Jak wszyscy najlepsi z jego generacji został w młodości dotknięty niewidzialną ręką wolnego rynku. W odróżnieniu od większości znajomych nadal jednak czuł pewien pociąg do skompromitowanej idei liberalnej, co wywoływało w dyskusji salwy śmiechu albo zapadało wówczas, obiektywnie jeszcze bardziej obraźliwe, głuche milczenie. Towarzystwo się strasznie ostatnio rozpolitykowało, „byliśmy głupi” obwieszczali co bystrzejsi, a może z lepszym wyczuciem sytuacji, meteorologiczną wręcz znajomością kierunku z jakiego aktualnie wieje wiatr. Nawet kilka znajomych przegiętych ciot zadeklarowało głosowanie na kandydata opozycji, jak mu tam, Dupa? A, Duda! Bo dalej tak być nie może, a on jest w sumie całkiem przystojny, co nie?
Jakub puścił kaczkę. Kamień dwa razy odbił się od lustra wody i zatonął. Nie poprawiło mu to humoru. Nad nim unosił się śląski smog, wdychał również cząsteczki spalonego oleju, które gęstymi kłębami docierały do jego nozdrzy z pobliskiego KFC. Jakubowi było coraz ciężej na duszy i zazdrościł biblijnemu imiennikowi spokojnego żywota. Ten to miał kurwa problemy, znaleźć szarańczę na pustyni, zapłodnić jakąś Rachelkę i zrabować wrogą wioską. Wielkie mecyje. To człowiek ponowoczesny musi mierzyć z takim multum prądów, znaków, zachcianek i pokus, że zwyczajnie nie ma prawa nadążyć. Nowe idee pojawiają się co chwilę, dzisiejsza wypiera wczorajszą, jutrzejszą zmasakruje dzisiejszą. Wszyscy tylko szczują, by nie być samemu zaszczutym.
Kochał ten kraj jak nikt inny. Marzył, że tu dorośnie, ożeni się, zestarzeje i w końcu, oby jak najpóźniej, umrze i pochowają go z towarzyszeniem górniczej orkiestry. Jednak coś, jakieś nieuchwytne drżenie w ledwie rozkwitłych listkach, sugerowało, że – wbrew powszechnym oczekiwaniom – najbliższej zmiana dla niego osobiście nie okaże się dobra. Może rzeczywiście powinien wyjechać? W Szwajcarii czekała na niego posada wykładowcy uniwersyteckiego, dzwonią z prośbą o szybką decyzję już od miesiąca, spokoju nie dają, tak im zależy. Czy trzeba się pakować? Czy nie można godnie żyć w rodzinnym kraju? Jechać? Zostać? Tutaj też przecież wykładał i to nawet na etacie.
Skończył cygaretę, rozejrzał się wokół, nikogo nie było – niedopałek wrzucił do stawu. Koniec przerwy. Dostawa do działu piłki nożnej w GoSporcie sama się nie rozpakuje, pewnie znowu czegoś studenci nie zrozumieli i trzeba będzie poprawiać.