Jako młodziutki chłopak byłem figurą tyleż komiczną, co koszmarnie smutną. Nieświadomie, z heroizmem godnym lepszej sprawy, coraz bardziej zamykałem się we własnym świecie. Nie miałem znajomych, dziecięce przyjaźnie dawno się wypaliły, szkolne rozmyły w dusznej atmosferze rywalizacji nagle wyrośniętych, jeszcze nie używających dezodorantów – choć już raczej powinni, samczyków. Całymi dniami tkwiłem w domu i po raz setny czytałem o przygodach Winnetou albo odkrywałem, w książkach Niziurskiego, jak bardzo będę miał przejebane w liceum. No i nadmiernie się masturbowałem. Nie wiem, na ile ojciec zdawał sobie sprawę z mojego stanu, a na ile chciał mi zrobić dowcip, bo miał ten mój stary skomplikowane poczucie humoru, ale na czternaste urodziny, do obowiązkowej koperty – „Jesteś już duży, kup sobie coś sam” – dołączył dość grubą książkę. „Czytasz te swoje głupoty, weź to.” – powiedział i przytulił mnie mocno, bodaj ostatni raz – „To pierwsza powieść w historii godna tej nazwy i jednocześnie wyczerpująca gatunek”.
Przyjąłem prezent niechętnie, co mi tu stary pierdoli, ale mając do wyboru Maya i dość eklektyczny tak ogólnie księgozbiór rodziców, w końcu zacząłem czytać „Życie i myśli JW Pana Tristrama Shandy”. I odpłynąłem. Przedzierając się przez liczne archaizmy coraz bardziej utożsamiałem się z narratorem, który w opisie swego życia nigdy nie przekroczył granicy czwartego roku, tak to życie jest skomplikowane i nieistotne zarazem, że i tysiąc stron nie starczy na jego wierne oddanie. Wiele lat później jedna z moich partnerek, i to z tych mniej neurotycznych, bynajmniej nie intelektualistka, odchodząc rzuciła mi w twarz, że mężczyźni rozwijają się do czwartego roku życia, potem już głównie rosną, i to nie wszędzie. Nie czytała Sterne’a, tego jestem pewien, kobiety pewnie rodzą się z tą wiedzą. Ach, jakże współczułem bohaterowi kontuzji nosa przytrząśniętego oknem przez nieuważną służącą i nie chodzi przecież o nos a o…, nie wiedząc jeszcze, że każdego z nas – mężczyzn czeka, wcześniej lub później, faktyczna, nawet jeśli nie fizyczna, kastracja.
Dziś, prawie dwadzieścia lat później, często myślę o tym, że tata miał rację – tak, od niedawna znowu mówię o nim w ten sposób, może gdzieś słyszy – tak cholernie dużo racji. Dorosłem, pokończyłem szkoły, pracowałem, ożeniłem się i rozwiodłem, córki widuję co drugi tydzień. Przeczytałem tysiąc ważnych książek i podobną liczbę nieważnych, napisałem kilka i niektóre z nich mi wydano, jednak żadna z nich nie mówiła o życiu tyle (i tak), co Tristran naznaczony imieniem o melancholijnym brzmieniu. Prowadzi to w moim fachu, w końcu jestem pisarzem, do kluczowego pytania: Po co pisać, jeśli nie tyle napisano już wszystko, co nie da się opisać wszystkiego? Czyż warto tworzyć, wymyślać, szlifować styl, jeśli się nie wierzy w literaturę? W jej moc demiurgiczną, w jej zdolność odmieniania rzeczywistości? Pozostaje wtedy jedynie warsztat, przyznaję, u mnie dość znośny.
Jednak pomysł, skąd wziąć nowy, świeży i zachwycający pomysł? Jak się wybić w zalewie grafomanii, czy nawet książek solidnych, ale niemiłosiernie nudnych? Próbowałem wszystkiego, napisałem opowiadanko na podstawie książki telefonicznej (przyjęte do druku i chwalone za „udane oddanie meandrów ludzkiej duszy i wysmakowane bogactwo szczegółów” – nie zmyślam tego, naprawdę tak stało w recenzji), moją drugą powieść rozrysowałem na 64 polach szachownicy, a bohaterowie trzeciej były internetowymi botami, część z nich miała nawet cycki, więc założyłem, że to kobiety i dałem ich zdjęcia na okładkę, co rzekomo znacząco podniosło wyniki sprzedaży, przynajmniej tak plotkowali zawistni koledzy z branży. I wtedy dopadł mnie kryzys twórczy na skalę niespotykaną, a kredyt – bo na szczęście nie alimenty, nie w tym kraju – trzeba przecież spłacać, bo inaczej zabiorą mi mieszkanie na wynajem i nie będę miał jak opłacić czynszu w lokalu po rodzicach, w którym znowu mieszkam (w małym mieście powiatowym, gdzie życie jest ogólnie tańsze i płynie spokojniej). Pół roku gapiłem się w okno albo grałem online, w gry które przeszedłem pięć lat wcześniej z dokładnie takimi samymi miernymi wynikami. Miesiącami nie otwarłem ani jednej książki, by nie inspirować się innymi, mniej utalentowanymi, twórcami. Wtedy wpadł mi w ręce blok rysunkowy starszej z cór. I doznałem olśnienia.
Nowa książka jest wielkim sukcesem. Pierwsze miejsce na listach sprzedaży Empiku, pozytywne recenzje w niemal wszystkich periodykach (jedynie pewien krytyk starszego pokolenia, nie ukrywający swych prawicowych poglądów zresztą, zarzucił mi postmodernizm, czym tylko dowiódł, że jest spóźniony o 20, jeśli nie 200, lat w dziedzinie literackiej krytyki), tłumaczenia na 20 języków, liczne stypendia i nagrody. Nie będę ukrywał, prawie każdy mógł na to wpaść, jednak tym razem to ja byłem pierwszy i nie muszę już wzdychać do Pereców tego świata, że mieli czelność urodzić się zbyt wcześnie i ukradli mi wszystkie najlepsze pomysły. Moja powieść nazywa się „Białe kartki”, liczy 234 strony i poza kartą tytułową, redakcyjną stopką i numeracją nie ma nich ani jednego znaku! Za to dołączano standardowy dla danego języka zestaw liter, cyfr oraz znaków przestankowych i teraz, uwaga, każdy czytelnik może sobie ułożyć treść sam, dokładnie taką, jaką sobie zamarzy. To coś więcej niż, błazeńskie przyznajmy, próby pisarzy z lat 60., bo oni jednak narzucali czytelnikom swój tekst, swoje z trudem ułożone zdania, swoje wymęczone akapity, a ja pozostawiam im, znaczy się: czytelnikom, ówcześni klasycy na szczęście z reguły już nie żyją, pełną wolność i swobodę.
Nie dają jednak spokoju słowa taty, który wręczając mi „Tristrana” do ręki, powiedział również, że wszystko po tej powieści to tylko popłuczyny po złotym wieku tego gatunku literackiego. Nie czytał zbyt wiele, przynajmniej nie wtedy, pewnie już mu się nie chciało, ale nie można mu było odmówić wrodzonej, choć z lekka awanturniczej i nieposkładanej, inteligencji. Ambicji to tak, na szczęście dzięki temu brakowi jego życie się wykoleiło, nie przebiegło tak jak sobie obmyśliła moja babka, miał być księdzem, co najmniej nauczycielem, ale wtedy pewnie nie byłoby mnie. Tato, przecież choćby to jest wielkim tematem do opisania, no może nie jest to tematyka zbyt modna obecnie i obiecująca finansowo, ale teraz, jako uznany pisarz, mogę się pokusić, by napisać klasyczną powieść egzystencjalną z lat 60. zeszłego wieku, wymyślę, że wojewódzkie biuro Partii dzwoniło do szkoły, by tatę oblać na maturze i jak się tata, potem, włóczył ulicami śląskich miasteczek, rozbity, acz niezłamany. Krytyka, zachwycona, z satysfakcją odnotuje moją przewrotkę i będzie się doszukiwać nowych trendów w mojej minipowieści, „przewrotny i zabawny pastisz „Obcego” napiszą, a ja w wywiadach będę opowiadał, że tak, absolutnie uwielbiam film Scotta. I każdy takiego Obcego ma w swoim brzuchu, i czasem ten Obcy wyłazi na zewnątrz, nie licząc się z żywicielem.
Gdzież to położyłem egzemplarze autorskie mojej książki?