Tajemnica nieużywanej windy (2)

Sherlock, jak każdy geniusz, tygodniami potrafił narzekać na nudę, jednak kiedy tylko zaczynała się nowa sprawa, stawał się najszybszym z drapieżników i podejmował trop jak psy Jagovskiego. Śnieżyńskiego wręcz wypchnął za drzwi i natychmiast zaczął rozsyłać setki smsów. Wieczorem wezwał do siebie Billa i długo coś ze sobą omawiali w drugim pokoju, dumny dziesięciolatek – szef gangu piłkarzy ze wszystkich londyńskich szkółek, dzięki nim Holmes zawsze wiedział, co dzieje się w stolicy  dumnego Albionu i innych miastach Wielkiej Brytanii – wyszedł z naszego mieszkania z wielce tajemniczą miną.

Przez kolejne trzy dni w ogóle nie widywałem Sherlocka. Wstawał długo przed śniadaniem, wracał, jeśli w ogóle wracał, kiedy już spałem. Czwartego dnia wysłał mi wiadomość, jeśli lokalizator się nie mylił, z Holandii, bym wieczorem stawił się w ogrodach Kensington. Zmartwiła mnie ta Holandia. Sherlock miał koszmarny zwyczaj przywożenia z tego kraju dziwnych pamiątek. Za każdym razem wracał do Anglii z kilogramami tajemniczych, i jak zapewniał, absolutnie legalnych substancji, które potem strasznie dymiły w naszym mieszkaniu. Co gorsza wpisywał je w koszta uzyskania przychodu i nasz doradca podatkowy aż rwał poszetkę przy sporządzaniu roboczych bilansów, o oficjalnej dokumentacji już nie wspominając.

Oczywiście udałem się do Kensington o zmierzchu i było zadziwiająco pusto. Przy wejściu minąłem żebrzącego Polaka, trochę dalej dostrzegłem spacerujących dżentelmenów i cały tłumek niań z wózkami. Rozsiadłem się na jednej z ławek i czekałem. Nikt jednak do mnie podchodził, jedynie jedną z alejek zbliżał się wspomniany żebrak. Polaka poznam zawsze. Razem walczyliśmy w Afganistanie, twarde chłopaki, żaden nigdy nie chciał zostać uśpiony na stole operacyjnym, ciąłem na żywca, a oni się uśmiechali. Do Londynu przyjechał widocznie jakiś gorszy sort: wiecznie zasikani, w koszulkach z orłem i z wielkimi wąsami. Przygotowałem jednego pensa i modliłem się do mojego protestanckiego Boga, by nie usiadł obok.

Rzecz jasna rozłożył gazetę i rozsiadł się wygodnie. Nie patrząc wcisnąłem mu monety z królową, jego dłonie były całe ze smaru czy innego świństwa. Usłyszałem śmiech. Złośliwie chichotał ze mnie, swego dobroczyńcy, gałgan jeden, a pens to przecież też pieniądz. Śmiech się stawał coraz bardziej znajomy, aż spojrzałem raz jeszcze i wykrzyknąłem:

– Sherlock!

– Ale cię nabrałem, drogi Watsonie – Ten łajdak się teraz śmiał na cały głos. – Gdybyś mógł zobaczyć swoją minę – Zaraz jednak spoważniał. – Chodźmy trochę dalej.

Sherlock był co prawda królem przebieranek, co roku wygrywał konkurs na transwestytę roku w Soho, ale obecnie przeszedł samego siebie. Wyglądał jak stuprocentowy Polak! Nawet chodził jakoś inaczej. My, tu na Zachodzie, nigdzie się nie spieszymy; Polacy, nawet kiedy spacerują, to pospiesznie drobią kroczki, w każdej chwili gotowi do ucieczki jakby się bali, że ktoś ich znowu skrzywdzi. Najpewniej Niemiec, Rosjanin albo Fajnopolak.

– Och Johnie, gdybym ci opowiedział w jakich miejscach byłem, by odnaleźć nici prowadzące do spiskowców, nie uwierzyłbyś – I tu pokrótce zrelacjonował wydarzenia  poprzednich dni. Rzeczona winda została zamurowana, teraz w tym korytarzu stała tylko wielka paprotka (nie pytałem, co się stało z palmą), jednak Sherlock się nie poddawał. Dała mu do myślenia ta puszka po piwie, jeden z chłopaków Billa widział podobno „człowieka bliźniaczo podobnego do Chorego” w Portsmouth, na pokładzie szkunera zmierzającego do Holandii. W Rotterdamie na nowo podjął trop, walczył na noże w śmierdzących zaułkach, prawie wpadł do kanału, był na meczu miejscowego Feyenoordu i…

– Już wszystko wiem, Johnie – I pociągnął kolejny łyk Harnasia, dwie puste puszki leżały pod ławką. Chyba już wolę, kiedy się kokainuje. Przynajmniej nie śmierdział tanim piwskiem. – Tajemny Spiseg Windziarzy to jak mówiłem, tajemna i stosunkowo nieliczna organizacja, owiana legendą w przestępczym podziemiu, swe niebotyczne zyski czerpiąca m.in. z przemytu jeżyków w celach kulinarnych i znacznie gorszych. Aż wstyd mówić, co ludzie potrafią robić jeżom. – Sherlockowi głos się załamał. – Zdjęcia. Mizianie. Kąpiele. Podglądanie karmiących matek. – Kolejny łyk i otarcie łzy w oku. – Główne korzyści czerpią jednak z wind.

Zastanawiałeś się kiedyś, ile jest wind na tym najlepszym ze światów? – Kiwnąłem przecząco głową. – No właśnie. Miliony. Ktoś je musi montować, naprawiać, konserwować i raz miesiącu sprawdzać. To potężna armia niezauważanych ludzi. I zastanów się teraz, mój drogi Watsonie, gdyby jednego dnia, w ściśle określonej godzinie, nagle one wszystkie stanęły? Przestały działać? Uwięzieni w swoich biurach najpotężniejsi ludzie świata, krachy na giełdach, armie niegotowe do obrony ojczyzny. I ani jednego fachowca pod ręką. Bo wszyscy zniknęli. Koniec cywilizacji Zachodu. Kilku mniejszych też. – Sherlock załkał, polskie piwo robi mu coś strasznego z głową.

– Taki mają plan, taki to mają plan. Ale ich powstrzymamy. – Powiedział już twardszym głosem – Bądź jutro o 15:00 na ulicy przed naszym mieszkaniem i koniecznie wyczyść swój rewolwer. Muszę już iść – I zaczął się ze mną ściskać na pożegnanie, całować w policzki, sztuczne, tak myślę, wąsiska strasznie drapały.

Zdecydowanie za bardzo się wczuł w to bycie Polakiem.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s