Wolna Katalonia

Do Katalonii wjechałem starym niemieckim kamperem, należącym do dwóch włoskich przemytników marokańskiego haszyszu, w otoczeniu sfory ich rozbrykanych psów, hordy zebranej z najbrzydszych kundli połowy krajów Europy, siedząc na tajemniczej skrzyni. Miejsce to polecił mi zająć Luigi albo Pier, mylą mi się się ci Italiańce, smagli i wychudli jak wschodnioeuropejski Cygan wczesną wiosną, a kiedy zapytałem:

– Granaty?

spojrzeli na mnie dziwnie, choć nic nie powiedzieli.  Od tej pory boję się ruszyć choćby na milimetr.

Luigi i Pier, urocza para gejów w średnim wieku, należą do tej nieokreślonej kasty ludzi w ciągłym ruchu, w pogoni za zyskiem krążących po całym kontynencie, częściej ponoszących wielkie biznesowe porażki niż osiągających jakiekolwiek zyski. Handlowali podobno wszystkim, obecnie – niemal jawnie – kursowali z Tangeru do Paryża z woreczkami suszu rozłożonymi po całym pojeździe. Jaki towar przewozili naprawdę, bałem się zapytać. Francuscy pogranicznicy od razu nas puścili, mizerny patrol katalońskiego wojska chwilę nas maglował, odpuścili po otrzymaniu „prezentu”, dziesięciokilogramowego worka z ryżem. Spod zbyt dużych hełmów wystawały młodzieńcze, najwyżej szesnastoletnie, twarze smarkaczy z karabinami na ramieniu.

W Pirenejach nie było widać wojny. Zniszczone wioski i spalone wsie rozpoczynały się trochę dalej. Przemieszczaliśmy się bocznymi, starymi drogami po których nigdy nie jechała Vuelta; lepsze, wybudowane już z unijnych pieniędzy zostały zbombardowane w pierwszych dniach albo pozostawały pod kontrolą przeróżnych ludowych milicji. Wioski, niegdyś rozsłonecznione i skrzące się barwami, teraz, w trzecim roku wojny, przypominały podkarpackie wsie. Nieodmalowane domy, drzewa wycięte na opał i smutne dzieci z wielkimi oczami niewpatrujące się już w nic i nic niewidzące poza własnym zmęczeniem i nienawiścią. Była we mnie jakaś smutna satysfakcja, zadowolenie biedniejszego krewniaka, który przybywszy po latach w odwiedziny do miastowych bogaczy stwierdza, że podupadli, są jeszcze gorsi i biedniejsi niż on sam…

W skrzyni znajdowały się oryginalne koszulki Barcelony z numerem 10 i nazwiskiem Messiego.

***

Dziwna to była wojna nie wojna, tocząca się na ziemiach wielkich starożytnych i nowoczesnych kultur oraz cywilizacji, i nic nie oddawało jej paradoksów tak obrazowo jak futbol właśnie. Linia frontu w Barcelonie przebiegała obecnie, a w każdym razie kiedy wyjeżdżałem z Polski, dokładnie przez środek boiska Espanyolu. Sama drużyna nadal brała udział w hiszpańskich rozgrywkach, mecze domowe rozgrywając, gdzie się tylko dało. Z kolei słynniejszy barceloński klub grał mecze jedynie w Lidze Mistrzów, choć od prawie trzech lat nie rozegrał żadnego spotkania ligowego. Wystarczyło, że corocznie wygrywał Puchar Europy i jako obrońca tytułu miał zapewnioną udział w kolejnej edycji. Mecze rozgrywał na Camp Nou, ogłoszonym strefą bezpieczeństwa przez ONZ po pierwszych bombardowaniach wojsk rządowych. Madryt ugiął się pod presją społeczności międzynarodowej, grożącej wprowadzeniem sankcji w przypadku odwołania Gran Derbi i stadion był teraz siedzibą rządu niepodległej Katalonii. Rozgrywano na nim spotkania pokazowe, a wycieczki turystów z całego świata wykupywały bilety na spektakl „Śmierć i sport”.

***

Mówi się tu, że Barcelona jest piątą kolumną Katalonii, w nawiązaniu do czterech kolumn broniących miasta z karabinami w ręku. Piłkarski zespół byłby więc piątą, ze wszystkich najistotniejszą. Spotkałem się z opiniami, że gdyby nie Messi i koledzy wojna już dawno byłaby skończona. Nie wiem na ile to prawda, ale spotkałem tu ludzi, dla których klub jest ważniejszy niż polityka i wojna. I są gotowi w jego obronie poświęcić życie. Jednym z nich był Krzysztof S.

Nie poda swego nazwiska, w Polsce nie wszyscy byliby zgodni z jego decyzją, zresztą boi się, że po powrocie do ojczyzny natychmiast wylądowałby w więzieniu. Polska oficjalnie nie popiera żadnej ze stron, choć sprzedaje wojownikom wolnej Katalonii sporo sprzętu (via arabscy pośrednicy) i po ulicach krążą polskie rosomaki oraz zestawy gromów, to jednak weterani frontu w Hiszpanii, z obu stron, miewają nieprzyjemności. Krzysztof zaczyna swoją opowieść:

„Byłem zwyczajnym trzydziestopięciolatkiem, kiedy rozpoczęło się…. to – Zauważyłem, że ludzie boją się tu nazywać wydarzenia wprost wojną, jakby to słowo niosło ze sobą zbyt wielki ciężar – Mieszkałem trochę w Polsce, a trochę tutaj. Zarabiałem sporo powyżej średniej i w dziedzinie polityki nazwałbym się symetrystą. No, byłem takim trochę zwyczajnym nieświadomym niczego fajnoplakiem. – Kiwa głową – Wszyscy myśleliśmy, że sprawa rozejdzie się po kościach, nawet kiedy zaczęło się już… to i padły pierwsze strzały, moja dzielnica pozostawała bezpieczna i z dala od centrum wydarzeń. Trzy dni, może tydzień, sytuacja się unormuje. I wtedy Hiszpanie zbombardowali Camp Nou.” – Jego głos się łamie.

Jednym z ostatnich samolotów odesłał rodzinę do kraju i zaciągnął się do wojsk Republiki. Obecnie jest jednym z najsłynniejszych barcelońskich snajperów. Strzela celnie „jak Marian Janoszka”, opowiada z dumą w głosie. Nie mam odwagi zapytać go jak to jest wykończyć człowieka, ale widocznie sam się domyślił – „Nijak. To jak kolejny wywiad albo tekst do napisania. Robisz swoje i idziesz dalej”. Wzrusza ramionami. Pytam o firmę w Polsce, czy się nie rozpadła pod jego nieobecność? Ależ skądże, obecnie notują dwa razy więcej wejść i ofert reklamowych niż przed wojną. A cykl „Gdzież ci strzelcy?”, z fotkami wyeliminowanych przeciwników, cieszy się wielką popularnością.

***

Brygady Międzynarodowe 2.0 to osobny rozdział tej strasznej, ale i wielkiej historii. Kultywują tradycje poprzedników, bez ich błędów i wypaczeń, jak podkreśla się tu na każdym kroku. Oczywiście, tajne więzienia i znajdowane na ulicach okaleczone ciała to w normalnych warunkach byłby skandal, ale katalońska praworządność działa należycie, poza tym mamy przecież wojnę. Moi rozmówcy proszą, bym nie dawał wiary wszystkim plotkom i przede wszystkim nie łączył ich z nimi, frontowcami z pierwszej linii. To, co się dzieje na tyłach, to nie ich problem.

Żywą legendą Brygad jest Major, kolejny Polak spotkany przeze mnie w tym mieście żywych duchów i martwych idei. Zaciągnął się niemal pierwszego dnia, w Warszawie, kiedy jeszcze polska dyplomacja nie wiedziała jak zareagować na wydarzenia w odległej Hiszpanii. Obóz szkoleniowy przeszedł pod Stuttgartem i z entuzjazmem oraz plecakiem pełnym pism Herthy Muller oraz kraftów ruszył do Barcelony. W toku walk wylaszczył się, wyszlachetniał, od stopnia szeregowca doszedł aż do majora. A gdyby nie pewna skłonność do sobotnich popijaw i „kwików w obliczu zwierzchników” (jest trochę poetą ten Major) byłby już generałem, tak mówią.

Zastałem go w bunkrze, pisał cotygodniowe sprawozdanie do gazeta.pl (nie mylić z Gazetą Wyborczą”) i nie chcąc mu przeszkadzać usiadłem skromnie na ławie. Nie byłem jedynym dziennikarzem w tym miejscu, i to nawet z Polski: ku ogromnemu memu zdziwieniu, w głębi siedział mój dawny znajomek z redakcji Polityki, sam Rafał W. Zdziwionym wielce, bo ciężko go było wyciągnąć zza biurka choćby na piwo, pytam się  jakie to licho go tu przygnało. Bąknął coś o bryle, ziemi, socjalizmie, pokoju w języku angielskim („pis”), Taco, Hemingwayu i poszedł sobie. Kamizelkę z napisem Press przyozdabiała wielka żaba, chyba nadal żywa, wnioskując po kumkaniu rozgłośnym i bardzo znaczącym.

Major padł. Z twarzą w buraczkach chrapał, odsypiał nocne potyczki i dzienne ostrzały. Nie miałem sumienia go budzić.

***

Najdziwniejszą sprawą w tej wojnie jest pozór normalnego życia tuż za linią frontu. W części kontrolowanej przez Hiszpanię arabscy robotnicy sezonowi nadal opiekują się gajami pomarańczy, ukraińscy kierowcy wożą towar do supermarketów,  polskie studentki „dorabiają” do swych stypendiów. Nikt tu nie zapyta, jak ledwie kilkanaście/kilkadziesiąt kilometrów dalej – „Po co tu przyjeżdżacie? Po co?” By poczuć się lepszym? By zobaczyć  niespodziewany triumf słowiańskiej bylejakości, odwiecznego chciejstwa małych imperiów Międzymorza tu, tak daleko, po drugiej stronie kontynentu?

Na chuj… to rozkminiać! – Tak odpowiedział  na me wątpliwości Major tuż po przebudzeniu. Miał rację.

2 komentarze do “Wolna Katalonia

  1. Kiedy dotarłem na miejsce rozpytałem o batalion Los Polacos. Wspomnieli coś o starym browarze i wskazali drogę. Ruszyłem. Wkrótce aromat chmielu zaczął dominować nad zapachem prochu więc pomyślałem, że muszę być blisko. W istocie po chwili zauważyłem charakterystyczny profil postaci w kawaleryjskim kapeluszu. Stał wyprostowany nie kłaniając się madryckim kulom, jedną nogę opierając o pustą skrzynkę z napisem IPA. Promienie zachodzącego słońca odbijały się w szklanym kielichu, który w dłoni.

    – Hola amigo! – krzyknąłem niepewnie. Postać w kapeluszu wykonała zachęcający gest dłonią.

    – Ziemowit Szczerek – odczytał głośno z legitymacji prasowej i dodał:

    – Witamy na linii frontu redaktorze. Mów mi Major. Po prostu Major. Może szklaneczkę krafta?

    Polubienie

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s