Współautor Fidelio
Kiedy dotarłem na miejsce, rozpytałem o batalion Los Polacos. Osowiali Katalończycy wspomnieli coś o starym browarze, wskazali drogę, a potem splunęli na ziemię i poczynili znak krzyża. Ruszyłem. Wkrótce aromat chmielu zaczął dominować nad zapachem prochu, więc wiedziałem, że muszę być blisko. W istocie, już po chwili zauważyłem charakterystyczny profil postaci w kawaleryjskim kapeluszu. Stał wyprostowany, nie kłaniając się madryckim kulom, jedną nogę opierając o pustą skrzynkę z ogromnym, fantazyjnym napisem IPA i husarskimi skrzydłami jako ornamentem. Promienie zachodzącego słońca odbijały się w szklanym kielichu, który trzymał w lewej ręce.
– Hola amigo! – krzyknąłem niepewnie. Postać w kapeluszu wykonała zachęcający gest dłonią.
– Ziemowit Szczerek – odczytał głośno z legitymacji prasowej – Znamy, znamy… Witamy na linii frontu redaktorze. Mów mi Major. Po prostu Major. Może szklaneczkę krafta?
Zanurzyłem usta w napoju polskich bojowców i nagle niestraszny stał mi się ostrzał artyleryjski ani stada szczurów taplających się w okopowym błocie. Moje zmysły się wyostrzyły i ruszyłem w odległą podróż ku gwiazdom. Unosiłem się nad linią okopów, ponad szachownicą pól, powietrzne prądy uniosły mnie nad Polskę. Siódemką przemieszczały się tłumy uciekinierów, dwukółki z 39 roku tarasowały drogę korporacyjnym menadżerom w firmowych chryslerach i armiom polskim zmierzającym na wschód. Ułani z 39 roku gnali przed sobą widma napoleońskiej kawalerii, a porządku na rozstajach pilnowali żołnierze WOT. Z karabinami wymierzonymi bezpośrednio w siebie jeden drugiego bronił przed dezercją. Przysiadłem na drutach nad polami.
– O, orzeł! Dumny polski orzeł – Zaszczebiotało ufnie uchodźcze dziecko.
– Ja ci dam orła jak ojciec na wojnie – Zdenerwowała się jego matka i zaczęła rzucać we mnie kamieniami.
Nie czułem bólu. Rozpostarłem skrzydła i ruszyłem w dalszą drogę. W Katowicach żołnierze Bundeswehry, z opaskami ONZ na rękach, przemalowywali czołgi na biało i zbijali piątki z ochotnikami Wermachtu. Poznań wywieszał pruskie flagi. Na Helu broniła się jedynie rezydencja prezydencka. We Lwowie Polacy strzelali zza rogu do Ukraińców, Ukraińcy do Polaków, zawieszenia broni respektując jedynie na okres żydowskich pogromów. Warszawa płonęła, kolejne parcele się opróżniały dając miejsce pod nowoczesne biurowce, co bardziej zaradni właściciele zakopywali akty własności, przykazując wnukom, żeby nigdy nie zapomnieli, gdzie ich serce. W Wilnie książę Witold czekał na Jagiełłę z nagim mieczem, a Kraków… a Kraków jak to Kraków malkontencił rymami w kawiarniach.
Unosiłem się coraz wyżej i wyżej, zacierała się granica między niebem i ziemią, morzem a ziemią, Polską a Europą, kiedy poczułem okrutny głód, zwierzęcy zew krwi. I spadłem na ofiarę ostro pikując, w dół i w dół i w dół, i w szponach miałem teraz kawałek bułki, bo byłem gołębiem. Zakrwawionym, z gardła Hiszpana wydobywał się harkot i ciekły strugi posoki, moje zęby drapieżnie błyskały w ciemnościach.
– Sergio Ramos, mamy cię – Major spojrzał na moją ofiarę i zaczął potrząsać karabinem jak Szkoci łukami pod Stirling. – Viva Polonia. Viva Catalonia. Lucho out!
Triumfalne okrzyki niosły się daleko w nagłej frontowej ciszy, przerywanej jedynie przez jęki umierających na ziemi niczyjej. Polacy pili swoje krafty, ich oczy stawały się coraz większe i czerwone. Z trudem powstałem z błota i zataczając się ruszyłem ku ziemiankom.
Bolało mnie każde piórko w skrzydłach.