Necromacer (3)

Drzwi się zatrzasnęły z głośnym szczękiem. Jego wzrok ponownie przyzwyczajał się do ciemności. W powietrzu unosił się trudny do wychwycenia zapach, rozgrzanego metalu, elektryczności przed burzą i… dzikiego zwierzęcia. Rzaba się lekko wzdrygnął, miał nadzieję, że to zmysły – nieregulowane od dwóch lat, zawsze zapominał o wizycie u neurotechnologa – płatają mu figla. Zresztą wszystko lepsze niż spotkanie z…

Z lewej strony dochodził go jakiś odgłos, jakby chrapania. Jakub ostrożnie zrobił kilka kroków, wyciągnął rękę. I niemal mu ona spłonęła. Coś, co znajdowało się w najdalszym kącie okrągłej kajuty wystrzeliło płomieniem i natychmiast uciekło mu między nogami.

Smok bojowy 05.

Szczytowe osiągniecie zabawkarskiej technologii sprzed 120 lat. W lekko zmodyfikowanej formie wykorzystywany przez terrorystów i polityczną propagandę. Minimalna pamięć, proste odruchy życiowe, znaczne pokłady agresji. Jakub usiadł na koi. Niechciane wspomnienia zaczęły napływać hurtem.

„Andrzej Duda to WSIok z Krakowa, co nigdy nie stał pod blokiem” – Nie miał pojęcia, czy to jego myśli, czy w smoku 05 odblokowała się funkcja myślenia.

Ale tak było.

To porwanie to jakiś koszmar, pomyślał Rzaba. Tak jakby wszystkie demony zmówiły się ze sobą i wróciły hurtem, zamiast straszyć go pojedynczo. Co to, kurwa, hallowin? – Aż zaklął w stary języku. Co z tego, że on uciekł, a oni wszyscy zostali w Polsce. Czy to jego wina? Też mogli wyjechać, póki był czas. Zresztą co roku płacił 100 bitcoinów na rekultywację hałd na Kostuchnie, by kiedyś, może już 1000 lat, były to tereny ponownie do zamieszkania. Co mógł zrobić więcej?

Śmigał na rolkach po parku rozrywki, od wesołego miasteczka do Stadionu. Ponad nim w gondolach jechały rodziny z małymi dziećmi. Mijał tłumy FajnoŚlązaków, sprawiających wrażenie szczęśliwych mimo narastających rat kredytów we frankach, galopującego bezrobocia i skandalicznego indeksu giniego. On był młody, naiwny i smutny. Kończył kolejne rundki i nie ufał nawet staremu Jorgowi.

Necromacer (2)

Balonik szybował po niebie, umykając przed dziecięcym wzrokiem coraz wyżej i wyżej. W końcu zniknął, rozpłynął się pośród dymu dostojnie unoszącego się z okolicznych kominów. Kilkulatek z ciekawością wpatrywał się w klauna, nie bacząc na deszcz zmywający makijaż z twarzy zmęczonego mężczyzny. Cienie spod oczu mieszały się białym talkiem podbródka, razem tworząc potworną maskę blackmetalowego gitarzysty. Chłopiec znajdował się już jednak na wielkim diabelskim młynie i z tej wysokości wyraźnie widział szumiące nostalgicznym wezwaniem Kukurydze. Skoczył więc. Platforma wieży spadochronowej usunęła się mu spod stóp, jak go uczono – ugiął kolana w oczekiwaniu na  zderzenie z ziemią. Wszystko zawirowało i rozbryzgnęło się wokół jego głowy. Tonął. Jego ręce coraz gwałtowniej rozbijały lustro wody. Ratownik radośnie podrywał dwie nastolatki w bikini we lwy i z fryzurami rodem z Dynastii. Kolejna niepotrzebna tragedia na Bugli, krzyczała nagłówkiem na pierwszej stronie lokalna Gazeta Wyborcza.

Z koszmaru wybudziła go nagła cisza. Przez chwilę nie pamiętał, gdzie się znajduje, wystarczył rzut okiem za bulaj, by uświadomił sobie, co się wydarzyło i syknął przez zęby:

– Siusiaki…

Przez pierwszych kilka godzin po porwaniu wyzywał swych oprawców tym słowem, a nawet jeszcze gorszymi. Później zdał sobie sprawę, że to absolutnie nie ma sensu, tak samo jak walenie głową w ściany kajuty i w końcu usnął. Zmęczenie i odraza musiały mu przynieść ten sen, wracał w nim do szczęśliwego dzieciństwa w Katowicach, kiedy ludzie byli nadal ludźmi, a roboty ani myślały przejmować władzy nad światem. W ogóle nie myślały. I nikt nikogo nie porywał na inne planety.

Musiał przyznać, że zachowywali się nawet elegancko. Tylko jeden, może jedna?, w androgenicznych kombinezonach ludzie wyglądają zawsze tak samo, z nich trzymał w rękach pistolet grafenowo-niebieskolaserowy i pozwolili mu zjechać do garażu windą o własnych siłach. Wcześniej wyjaśnili, żeby nie wzywał pomocy, bo to nie ma sensu – zhakowali cały system obronny budynku i nikt, ani nic go nie uratuje. Posłuchał. Zawsze słuchał władzy. Taki nawyk z czasów młodości.

Skorzystał z próżniowej toalety, nie miał innego wyjścia – przecież nadal był w 1/10  człowiekiem i pewnych spraw nie sposób było uniknąć, ubrał się i nacisnął klamkę drzwi kajuty. Ku jego zdziwieniu ustąpiły i ruszył ponurym korytarzem pełnym rur i kabli. Grawitacja działała nienachalnie, czasem odbijał się od ścian i frunął w atmosferze jak pierwsi radzieccy kosmonauci ze starych propagandowych filmów. Nie był specjalistą od statków kosmicznych, jego naukowe dociekania były skierowane ku bardziej abstrakcyjnym problemem i przybierały  głównie teoretyczne formy, ale nawet on rozpoznawał okręt wojenny klasy Pirx2. Statki te z liniowej służby wyszły dobre pół wieku wcześniej i teraz posługiwali się nimi drobni przemytnicy oraz rebelianci. I „Ciorny Anarchista”, właśnie sobie przypomniał.

Ten zaskakujący sojusz windziarzy z anarchistami, miał swe źródło w słynnej przygodzie Sherlocka Holmesa sprzed wielu wielu lat. Oficjalnie zakończyła się ona uwięzieniem osławionego Chorego Systema w pewnym ogródku, jednak w katakumbach podupadłych galerii handlowych wzrastał mit, rodziła się nowa wybuchowa myśl, budziła demony nadziei. Wraz z pauperyzacją mas biologicznych i przechodzeniem na gospodarkę roboczą, rósł kult Chorego, wersja podawana w świętej księdze anarchowindziaryzmu zwanej Ewangeliami Ludycznymi znacząco się różniła od tej głoszonej przez historyków, stał się prorokiem anarcho choreizmu. W ogrodowym bunkrze według tych podań miano znaleźć napis LvL+CS=WM (oczywiście w serduszku), dokładne odczytanie tych hieroglifów stało się podstawą nowego przymierza, anarchistów z windziarzami.

Tej siły niestety nie powstrzymano w zarodku. Kiedy jeszcze można było ją wyabortować bez szkody dla społeczeństwa. Kiedy dopiero rosła i była tak słaba, tak chorowita, że wystarczyłoby jedne cięcie filozoficznym skalpelem, by znikła, rozpłynęła się jak wiele myśli w przeszłości.

Teraz anarchowindziarze trudnili się głównie łupieniem rejsowych statków Kompanii i jednostek handlowych Cywilizacji, nie stronili jednak od porwań dla okupu. Flagowym okrętem rebelianckiej Armady był krążownik kosmiczny ORP „Marta” i Jakub Rzaba przypuszczał, że to nim się właśnie znajdował. W tej chwili miał jednak poważniejsze problemy do rozwiązania. Jego organizm pilnie domagał się kofeiny, jeszcze moment, i znowu zaśnie. Trzeba było tyle nie pić wczoraj… no właśnie, czy wczoraj wieczorem? Od ilu dni tkwił na tej starej łajbie?

Jedne z drzwi się otwarły i stanął w nich człowiekoidealny twór, jakby mu, z głębokiej przeszłości, znany. Nie mógł jednak sobie przypomnieć, zresztą oni wszyscy już dawno nie żyli. I całe szczęście, bo zdradził ich przed prawie wiekiem, kiedy Ziemia stawała się miejscem nie do życia, sprzedał za własne bezpieczeństwo i mógł tylko obserwować jak Polska rozpadała się w  krwawej wojnie domowej. Po dekadzie nie było już nic. Nawet Republika Ślunska padła. Metalowa dłoń przywołała go do siebie. Minął przywołującego go (nie)człowieka i wszedł do środka.

– Kopę lat, kopę lat. Glik ałf , czy jak to u was na Śląsku się godoło. – Rozpoznawał ten głos. To musi być dalsza część koszmaru, w środku wyły syreny alarmowe. Uszczypnął się w ramię. Śpi, na pewno śpi, i lepiej by się teraz nie budził.

Necromacer

Jakub Rzaba, profesor Uniwersytetu w Chicago, a także jeden z nielicznych pełnoprawnych ludzi którzy nadal mieszkali na Ziemi, stał przy oknie swego apartamentu z lampką czerwonego wina w ręku – zajmował w całości 144 piętro Bloku Trumpa – i zadumą spoglądał na znikające słońce. Zachody nie były takie jak dawniej, mniej pełnokrwiste, charakteryzowały się pastelowymi, chłodnymi barwami, na co wpływ mogło mieć zanieczyszczenie powietrza albo nadal nieugaszony zapłon bagien w  Polsce. Wiatr ze wschodu nawet tysiące kilometrów dalej miał w sobie posmak spalonego torfu, gumy oraz plastiku. Jakub, niegdyś zasadniczo Polak, choć na szczęście mało kto dziś o tym pamiętał, głęboko westchnął.

Życie na Ziemi w roku 2146 było trudniejsze niż wyobrażali sobie najbardziej nawet czarnowidzący pundici w czasach młodości profesora. Stopień zanieczyszczenia populacji, jak również skala podatkowa wygnała miliardy ludzi na orbitę, gdzie pomieszkiwali w wolnych republikach stacjonarnych, subsydiowanych, oczywiście, przez garstkę wybrańców nadal zamieszkujących nieliczne miasta starej cywilizacji. Nazywano by te miasta arkami, gdyby nie był to termin niesamowicie spospolitowany przez literatów science fiction jeszcze w wieku XX. Koszt życia był tu naprawdę koszmarny, ale przynależność do elit zobowiązywała. Rzaba, laureat ekonomicznego Nobla w 2056 i biologicznego rok później (oba otrzymał wspólnie z W. Rosiem za, tu cytat z werdyktu komisji noblowskiej: „Wnikliwe studia nad ekonomicznymi sybstytutami biologicznej przemiany dołów społecznej w tkankę robotów”) nadal mieszkał na Ziemi, poświęcając się dla dobra ludzkości. Z jego poprzedniego ciała pozostał mu już mózg, a dokładnie ta 1/10 mózgu, której nadal używał .

Według obecnych wyliczeń ZUS mógł liczyć na jeszcze jakieś 67 lat życia, jednak coraz bardziej mu się ono przykrzyło. Co mógł jeszcze osiągnąć? Ile pokoleń studentów, wraz z rozwojem molekularnych pamięci o dziwo coraz głupszych, mógł doprowadzić do poziomu licencjata? I po co? Zadawał sobie te pytania przynajmniej kilka razy w tygodniu i wtedy nawet szwajcarska, od dwóch pokoleń wytwarzana głównie w Chinach, czekolada przestawała mu smakować. Podłączał się do Infoanalu i włączał program symulujący istnienie Twittera. Przenosił się natychmiast do 2017 roku i mógł wymieniać błyskotliwe riposty z Wafałem Rosiem, krótko trzymać Kamiloki, a nawet cieszyć się z Adasiem, który płakał ze szczęścia: „Marta wróciła! Jak mówiłeś Rzabo!”. Jakaś część jego jaźni, pewnie ta gadzia, relikt wielu milionów lata ewolucji, rozklejała się wówczas zupełnie i Jakub Rzaba pogrążał się w błogostanie.

Nie wiedział,  że bojówka „Ciorny Anarchista”, dzięki współdziałaniu operatorów dźwigów, mylnie acz popularnie zwanych windziarzami,  duchowego i realnego spadkobiercy osławionego Tajnego Spisqu Windziarzy, przez wiele dekad pozostającego w ukryciu jak wolno człapiący za osiołkami mularze, już zmierza na jego piętro. 140, 141, 142, 143, 144. To porwanie miało ostatecznie poruszyć bryłę Świata, a Jakubowi Rzabie zapewnić prawdziwą nieśmiertelność oraz chwałę na wieki. Nie uprzedzajmy jednak biegu wydatków. Wypadków znaczy się..

Czasoprzestrzeń polska

Jedynie dziś herezja luterańska może się wydawać jednym z licznych nieistotnych zwichrowań w historii Kościoła, takim jak na przykład arianizm albo kataryzm. Warto jednak pamiętać, że już arianizm niósł za sobą nie tylko kontrowersje teologiczne, ale i  realny wpływ na doktryny polityczne i tak samo mogło być z luteranizmem, gdyby w porę go nie, przepraszam za słowo,  wygaszono. Notabene nieprzypadkowo obie te groźne ideologie szczególny posłuch znalazły wśród ludów germańskich, które – co potwierdzono w ostatnich latach również badaniami genetycznymi – czują historyczną  awersję do wszelkiej zwierzchności i hierarchii. Nikomu w tym gronie nie trzeba przypominać, tak sądzę, nie trzeba więc przypominać o losie Arminiusza po zwycięskiej bitwie z Rzymianami. Dla niewtajemniczonych, jeśli tacy znaleźli się na tej sali, zabili go właśni rodacy, kiedy próbował zostać jedynym władcą.

Przykłady można mnożyć. Rozpad imperium Karolingów, ciągłe waśnie cesarstwa z papiestwem, wojny poszczególnych księstw i wolnych miast między sobą. Jakże na tym tle wybija się stabilność słowiańskich tworów politycznych i niezłomne przekonanie o wspólnym celów całej rzeszy ludów, od Łaby po Irtysz. Nic tak nie stabilizuje Europy jak nasze państwa, zjednoczone w Lidze Słowiańskiej i Unii Wschodniokontynetantalnej. Ale już wracam do głównej myśli wywodu.

Jagiellońska interwencja w sprawy Rzeszy, inkorporacja Prus i spalenie Marcina Lutra na stosie w Krakowie w roku 1521 tylko pozornie są niewiele znaczącym przypiskiem do głównych dziejów świata. Uniknęliśmy wtedy rewolucji, która naprawdę mogła zmienić myślenie o naszej rzeczywistości. Weźmy taki przykład. W ostatnich dniach spadło wiele kalumnii ze strony tzw. progresywnej na posła Budkę, który ośmielił się wyśmiać postulaty chłopskiej emancypacji poprzez błyskotliwą analogię, pozwolą państwo, że zacytuję ją w całości  – „Czy w Święto Szlachty chcielibyście, by do któregoś dziecka w przedszkolu przyszedł rodzic z warstwy chłopskiej”? I to jest dokładnie to pytanie, na które wszyscy sobie musimy teraz odpowiedzieć. Luter podburzał chłopstwo i mieszczaństwo. Niby na chodziło mu tylko o reformę Kościoła, tak naprawdę ruszał z posad bryłę ziemi, tej ziemi.

Wiedzą państwo, że alternatywne wersje dziejów są w gronie moich kolegów, zawodowych historyków traktowane z nieufnością, ale w czy w świecie z triumfem Lutra doczekalibyśmy polskiego papieża? Śmiem twierdzić, że nie. A pontyfikat Jana Pawła II, tu zgodzimy się  z pewnością wszyscy, był absolutnie przełomowy i kluczowy.  Dlatego też wszyscy, zwłaszcza w Klubie Ronina, powinniśmy stać na stanowisku, że należy jak najpilniej przypomnieć ten szczególny polski wkład w historię ludzkości i Kościoła naszego powszechnego, najlepiej poprzez sfinansowanie i wyprodukowanie filmu na miarę hollywoodzką o tym niesłusznie zapomnianym epizodzie. Gdyby nie śmierć Lutra, to kto wie, czy nie jeździlibyśmy dziś, czymś innym niż furmankami. Warto to uświadomiać. Zapraszam do polubienia mojego kanału na Twojej Tubce. Lutra może zagrać młody Stuhr, najlepiej bez pomocy kaskaderskiej w senach finałowych.

Ostatni chłoporobtnik

Proszę o ciszę. Następnym elementem naszej krajoznawczej wycieczki jest rezerwat z ostatnim osobnikiem gatunku chłoporobotnik w Polsce. Jest to gatunek niegdyś powszechny w tych stronach, jednak na skutek upadku komunizmu i szokowych reform oderwany od korzeni i przemieniony w aspirującego FajnoPolaka stopniowy wyginął na powierzchni niemal całego dotychczasowego obszaru bytowania. Jak widzimy osobnik sięga po łopatę, przedtem – niechaj dzieci zamkną oczy – rytualnie drapiąc się po tyłku. Wydawało się, że jest to gatunek całkowicie wytępiony przez pakiet Balcerowicza i propagandę TVN, jednak jesienią 2017 roku redaktor Woś odnalazł ten piękny okaz po długich poszukiwaniach w tym, szczególnie pięknym, zakątku naszego jakże pięknego kraju. Obecnie obserwujemy jak obserwowany osobnik się posila, ten fioletowy napój to tzw. ambrozja bogów. Dzielny dziennikarz do wiosny oswajał, dzikiego natenczas osobnika, w celach badawczych wkładając waciak oraz kalosze, a także zarażając się dobrowolnie prątkami gruźlicy. Przez kilka miesięcy nie użył komputera i nie wystosował żadnego apelu, tak głęboko pragnął się zaprzyjaźnić z naszym osobnikiem! O, obserwowany osobnik ma fajrant na dziś. Tak, widzimy jak chowa się do miejsca zamieszkania. Oczywiście, jako kierownictwo naszego rezerwatu absolutnie nie ingerujemy w warunki bytowe chłoporobotnika, jedynie lekko dokarmiamy przed każdym piętnastym. Jak miło, że podejmuje pan ten temat, tak, przed każdymi wyborami wszystkie partie próbują zdobyć poparcie chłoporobotnika, wzmacniamy wówczas kordon sanitarny, zawieszamy wycieczki i wprowadzamy całkowitą kwarantannę. Jeśli z kolei chcą państwo obejrzeć Orła Białego nadanego naszemu podopiecznemu przez prezydenta, to zapraszamy do budynku naszego muzeum, w którym przedstawiamy szerzej genealogię naszego osobnika jak również ogólny stan badań nad tym niemal wymarłym gatunkiem. Dlaczego nie wręczono Orła Białego osobiście chłoporobotnikowi? Bo mógłby zepsuć, zgubić, albo – nie daj Boże – sprzedać na wódkę, tu w gablotce lepiej wspiera myśl państwową. Tak, proszę państwa, to już nie są czasy prymatu technokratyzmu, my szanujemy wolę ludu i jego aspiracje. Teraz proszę się ustawić w rządku, za chwilę przejdziemy w tamtą stronę, obejrzeć ostatni egzemplarz konstytucji z 97 roku z zapisanym prawem do pracy.

Piesełkowe życie

Jestem psem śląskim. No, moi przodkowie przybyli tu z dalekiej Alaski, ale już od trzech pokoleń, tak daleko udało mi się odtworzyć nasz rodowód, mieszkamy w województwie śląskim, więc można powiedzieć, że mam obowiązki śląskie. Na razie, jako że dość młody ze mnie pies, polegają one głównie na bieganiu z wyciągniętym jęzorem, lajkowaniu zdjęć psów Jagovskiego na Twitterze i gryzieniu co wolniejszych Hanysów po kostkach. Wtedy pięknie przyspieszają na zakrętach. Biegnę z nimi ledwie 50 metrów, a i tak pięknie wrzeszczą i grożą kijem, jeśli im się uda dobiec do lasu. Wtedy uciekam wybuchając szczęśliwym śmiechem, co w uszach tych lebrów brzmi jak straszliwe wycie.

Pochodzę z rozbitej rodziny, nie ma co ukrywać. I własną pracą dotarłem do punktu, w którym się znajduję. Mam ciepły kąt, pełną misę rano i wieczorem, wody mogę pić do woli. Nie tak jak niektórzy z moich rówieśników, którzy też stoją u progu dorosłości, a muszą się włóczyć po całym kraju w poszukiwaniu swego miejsca na ziemi, pożywiają się w śmietnikach (choć to podobno akurat modne w niektórych kręgach, ale ja osobiście, niektórzy nazwą mnie francuskim pieskiem może, wolałbym nie) i przy każdym deszczu szukają schronienia, przeganiani przez silniejszych od siebie.

Smutne to tematy, wolałbym o nich nie pisać, ale no cóż: takie już jest to życie. By jeden pies mógł żyć jak człowiek, dziewięć innych musi spotkać gorszy los. Nie lubię, kiedy włącza mi się takie myślenie, wspominam wtedy rodzeństwo i zastanawiam się, co też się mogło z nimi stać? Z Bestią, najstarszym z miotu i dość paskudnym dla najmłodszych, a nawet w stosunku do takiego średniaka jak ja. A Fafik, ostatni i najmniejszy? Już wtedy miał, za przeproszeniem, przejebane. Saba, najładniejsza z nas wszystkich, z uroczym pyszczkiem i długimi rzęsami, futerkiem jak u sobola. Gdzie one teraz są? Co się z nimi dzieje? Aż łza mi się kręci w oku, moje człowieki myślą wtedy, że znowu mam infekcję i wkraplają jakieś paskudztwo do oczu.

Żyje mi się tu dobrze, choć pogoda mogłaby być trochę znośniejsza. Zima jedynie dwa miesiące w roku, jesień też strasznie ciepła. Latem pies zdycha z tego gorąca, a nie każdy człowiek jest na tyle bystry, by zapewnić basen. Moje na przykład to trochę tłumoki, no w końcu Ślązacy, to nic dziwnego, ale i tak ich kocham. Mogliby tylko tak często nie jeździć za Brynicę. Powietrze od razu się robi jakieś inne i mój nos cierpi straszliwie. Człowieki wchodzą do Ikei, ja w samochodzie tęsknię za zdrowym, świeżutkim katowickim luftem. I wyłbym z tej tęsknoty, gdyby nie to, że zaraz przyszedłby strażnik parkingu i moje człowieki znowu miałyby problemy. Więc wdycham polskie powietrze i cierpię w milczeniu. Czyż nie mówiłem, że jestem psem śląskim?

Aha. Kompletnie nie lubię jak człowieki mówią o moim gatunku „pieseł”. Jest to cokolwiek obraźliwe. Mamy własną nazwą, która z grubsza brzmi tak: wow hau wow hau hau, ale jako że człowieki pozostają ssakami nieodmiennie głuchymi oraz tępymi na postulaty innych gatunków, akceptujemy formę „pies”. „Pieseł” jest lekko taki familiarny i paternalistyczny. Mamy przecież, jak każda żywa istota, prawo do własnej godności. I tak widzę, że ludzki redaktor sporo wyciął z tych moich rozważań, szczególnie na tematy niewygodne dla człowieków, i wymyślił genialny tytuł. Płacą mu pewnie od klika albo szuka atencji, bo dawno nikt nie wyczochrał mu futerka.

Na brzegu rzeki Kochłówki usiadłem i płakałem

Emerytowany Hajer wziął do ręki tom, który wygrzebał w hasioku do spalenia. Od razu poznał serię piwowską z lat 70. Szary papier i gruba płócienna okładka, pieczątka Miejskiej Biblioteki Publicznej i sfuszerowane, zszyte podwójnie, bloki tekstu liczące po kilkadziesiąt kartek. Mimo to otworzył książkę. Znał tę opowieść. Była to dobra historia.

Nazywał się Adaś. Naprawdę miał na imię Adam, ale wszyscy jakoś na niego mówili Adaś. Kładł się już spać, słońce od dawna chyliło się ku Zachodowi. Jeszcze tylko musiał sprawdzić statusy na Twitterze i Fejsbooku. I napisać, że PiS strasznie zsie, ale trzeba podziwiać bezwzględność Jakiego. No więc kładł się już od dobrej godziny. Wiercił na łóżku. Rozkopywał kołdrę. Chłodził lewą stopę o ścianę. Potem prawą. Aż w końcu usnął. I sen mu się przyśnił niezwyczajny. W śnie tym widział odległy komin, z niego unosił się dym, z przodu stały rzędy komunistycznych jeszcze garaży. Rury cieplne pyrkały aż miło, co kilka metrów przepuszczając kłęby pary. I głos usłyszał Adaś w tym śnie, głos ten godoł:

„Łoblekej się pieronie, bier sercówa i ruszej w rajza. Tam skarb opy Karlika na ciebie czeko”.

Łobudził, przepraszam, obudził się Adaś strasznie zmęczony. Z urywkami obrazów pod oczami i w pamięci. I nie wiedzioł, przepraszam,  niewiedział co robić. Poszoł, przepraszam, poszedł, poklachać z kamratami, przepraszam, poradzić się przyjaciół. Ci mu odpowiedzieli słowami eleganckimi, by ruszał w wędrówkę:

„Co tukej fandzolisz chopie? A idź we wszystkie diobły y larma nie rób”.

Wolny był Adaś od wszelkich zobowiązań społecznych. Dziewczyna, którą kochał albo tylko tak mu się wydawało, zostawiła go. Pracę stracił jeszcze za poprzedniej restrukturyzacji, tej złodziejskiej, nie obecnej, narodowej. Żył z renty po babce i wynajmu jednego pokoju studentom. Jak wstawić piętrowe łóżka, to i czterech się mieści. Spakował więc Adaś stary plecak, jeszcze Alpinusa, wziął kijki do nordskajingu i poszedł.

Była to wędrówka okrutna okropnie. W deszczu, upale i słocie. Pieszo, autostopem i środkami komunikacji miejskiej. Przez dzielnice Ruchu i tereny Górnika. Wzdłuż dróg ekspresowych i autostrad. Przewędrował Ślunsk cały. Widział, widział, widział. Co też mógł widzieć? Szyby, kopalnie i chorzowskie zoo. Galerię Silesia i Galerię Katowice. Ludzi zszarzałych z rozpaczy i elity pochłaniające burgera za burgerem. Upadał, ale się podnosił. Nigdzie jednak nie było takiego miejsca, takiego widoku.

Tak zaszedł na Szombierki I tu… Było, ależ wszystko było jak we śnie. Kominy dymiły, rury cieplne hałasowały, garaże rozpadały się. Zaczął kopać. Kopał całą noc. Własnymi rękami dół na cztery długości nieboszczyka i metr szerokości wykopał. I nic. Zupełnie nic. Rano otrzeźwiał. Kaj se moga wrazić takie sny, wymamrotał, i łopatą ciepnął w dal. Usłyszał: dziękuja piknie, bo obok pół osiedla kopało! Węgiel, wungiel tu na hałdzie jest, słyszał gorączkowe szepty,  na łączce migiem powstawały oszalowane biedaszyby, podjeżdżali nyskami pierwsi hurtownicy.

Zły był Adaś, więc wszedł do pierwszej knajpy z brzegu i piwo z setką wódki zamówił. Wypił duszkiem i piwo i halba, i następny taki zestaw zamówił. Tak do zmroku zleciał dzień cały, w bezimiennym szynku (na ulicy Podhalańskiej) tak dobrego klienta to od upadku komuny nie widzieli. Co rusz się do niego przysiadały miejscowe pijaczki, a że Adasiowi było wszystko jedno, to stawiał i stawiał. Ci mu się pięknie swymi życiowymi historiami odwdzięczali. Pękł Adaś i opowiedział swój sen jednemu ze swych przygodnych towarzyszy, co to go konkudentka z mieszkania właśnie wyrzuciła za różne miłosne afery i gust muzyczny niezborny. Dziecie, bo tak się przedstawił ten nędzarz, tylko głową pokiwał i rzekł:

„Gdybym ja wierzył we wszystko, co mi się śni, to daleko bym zaszedł, Panie Adamie. Też mi się skarby roją, ale ja w to nie wierzę! Człowiekiem nauki jestem, duchy i dusze to nie moja bajka. Od tygodnia mi się śni, że mam się udać do Kochłowic, za nowym kościołem skarb nad rzeczką urokliwą na mnie czeka, tam gdzie kaczki koczują. Ale nie ze mną takie…”.

Adaś wytrzeźwiał w mgnieniu oka, nie słuchał, tylko ku przystankowi 9 się rzucił. Szybciej panie szofer, setką – krzyczał na biednego tramwajarza, aż na Chebziu wkurwieni współpasażerowie lekko mu ściulali. Nie dbał o to. Ledwie rejestrował obrazy za oknem. O, na przykład pod urzędem miejskim trwała właśnie prężna demonstracja antyrządowa. Sympatyczny młodzieniec, sam jeden, machał flagą polską i hasła gromkie wykrzykiwał:

„3… 2… 1… nie dla PiS kadencji siedem! Z ordynacją – przegięliście!!! 3… 2… 1…”

Policjanci spoglądali na niego litościwie, powoli odpinając elastyczne pałki. Adasia to, smutno przyznać, kompletnie nie odchodziło. W końcu dotarł Adaś na miejsce przez pijanego wskółkamrata śnione. Znał je. Wielokroć mijał to drzewo, kiedy się swej pasji biegackiej oddawał. Zaczął rękami ziemię rwać, aż usłyszał brzęknięcie. Hurra, kufer! Odgarniał ziemię jak w gorączce, kopalniany kamień latał we wszystkie strony. Aż ponownie coś usłyszał, tym razem pstryk. Przyjrzał się. Mina przeciwpiechotna! Z 45 roku raczej, bo niemiecka, ze swastyką.

Nie może się ruszyć nieborak. W tle szumi Kochłówka. A on siedzi nad jej brzegiem. Czeka na ateistyczny cud albo Boże zmiłowanie. I myśli sobie, że co Rude to jednak…

Prorok Jakub

Pojawił się w naszej wsi znikąd, choć potem mówili, że przyjechał ze Szwajcarii. Wysiadł ze starszego modelu mercedesa, a że droga do naszego przysiółka gruntowa, choć za Gierka wytyczono plan asfaltowej, błoto pokryło nawet szyberdach. Wyelegantowany taki, w modnej marynarce, rozdartych dżinsach i butach z prawdziwej skóry, i to nie krowiej, poznalibyśmy, pewnie jakiegoś gatunku z Czerwonej Księgi, hipopotama albo słonia. Nie wszystkim się spodobał na pierwszy rzut oka.

– Gdzie poszetka? – Spytał Piekarz, splunął i poszedł do siebie. Nadal nazywaliśmy go Piekarzem, choć od lat handlował tylko bimbrem. Piekarnia padła jeszcze za komuny, teraz po chleb jeździliśmy do Biedronki w miasteczku. Ten najtańszy, w worku. Miesiąc można go trzymać w piwnicy.

Miał lekko wyłupiaste oczy ten przyjezdny, ale i nierozpoznawalny w pierwszej chwili wdzięk. Może dlatego poszliśmy za nim? Nawet jeśli lekko oślizgły, żabi był to urok, to Prorok Jakub potrafił być przekonujący. Wtedy, pod chatą sołtysa walnął taką mowę, że bez wahania ruszyliśmy za nim. Chwyciliśmy co, kto miał pod ręką, matki niemowlęta przytroczyły do pleców, starsze dzieciaki prowadziły młodsze, kto miał traktor ten odpalał i tak rozpoczęliśmy żabią rewolucję. Tylko Piekarz został, za młodu przypadkowo przeczytał w „Razem” (które my zbieraliśmy tylko dla gołych bab na ostatniej stronie) o atrybutach prawdziwego eleganta i nie mógł przeboleć tej poszetki.

Rozlaliśmy się po pobliskich miastach, miasteczkach, wsiach i przysiółkach. Prowadził nas mercedes na drugim biegu, potem się okazało, że odkupiony od pewnego pisarza ze Śląska i jeszcze nie spłacony, nasz Prorok na każdym rynku, ryneczku, gumnie raźnie wskakiwał na podwyższenie budowane przez nas każdorazowo od podstaw i grzmiał:

„Wyklęty ludu ziemi, tej ziemi! Powstań i zrzuć kajdany ograniczeń. Już czas! Jak długo sąsiad może być bogatszy niźli Ty? Jak długo jeszcze postaniecie w błogim stuporze? Bogaćcie się, powiedział Pan, Pan Leszek, Wy słuchajcie Pana Leszka i uczyńcie ziemię, tę ziemię, szczęśliwszą! Dość biedy. Dość upodlenia. Wszyscy możemy być Fajnopolakami, wszyscy jesteśmy Fajnopolakami! Chodźcie za mną! Ruszmy bryłę, bryłę, bryłę” – Głos niósł daleko, odbijał się od pożydowskich kamieniczek i gomułkowskich szarych sześcianów przykrytych styropianem, nasze szeregi rosły.

Więc szliśmy, tysiącami. Wzdłuż autostrad stawaliśmy na noc, marząc, że już niedługo to my będziemy śmigać po nich nowymi, dziesięcioletnimi golfami. Rozbijaliśmy obozy i przez noc wpatrywaliśmy się w gwiazdy, widząc przyszłe podboje i M-3 spłacane przez przez 20 lat, ale nasze własne miejskie i dla potomności. Wielkie oczy dzieci błyszczały w ogniu, nie wiedzieliśmy czy bardziej ironicznie, czy z nadzieją. Żony nasze przez sen szeptały o końcu ciężkiej harówy na polach, wiosną, latem, jesienią, zimą. Rosła w nas duma. Wierzyliśmy. Odzyskaliśmy godność. Prorok Jakub przeprowadził nas przez pustynię. Błędowską. Byliśmy w niewielkim mieście, za Gierka nawet wojewódzkim. Staliśmy przed Wyższo-Niższą Szkołą Celu Zawodowego Liberalnych Fajnopolaków im. Rafała Wosia.

Kredyty na naukę spłacamy jak kto może, nasz Prorok raz w miesiącu przyjeżdża z odwiedzinami. Tym razem nie sam, tylko z komornikiem i kilkoma byczkami. I tak wyszliśmy na tym lepiej niż Piekarz, który się zapił z rozpaczy własnym bimbrem jak wioska była pusta i nikt nic nie kupował, uwolniony pieniądz nie krążył, gospodarka nie rosła, stagnacja zamieniała się w delację. Teraz nie mamy nawet czasu się upijać, tyle musimy wypełniać papierów na dotacje, zaświadczeń na zapomogę i próśb o prolongatę spłaty. Nasze dzieci w tym czasie pracują nad swym rozwojem osobistym uprawiając pola (młodsze) lub kupcząc ciałem w dalekich krajach (starsze). Najgłupsze są rezydentami w powiatowych szpitalach.

Nie damy więc nikomu złego słowa powiedzieć na naszego Proroka. Liberalizm fajnopolacki rzeczywiście działa! Rozwijamy się. Rozwijamy się ciągle. Zwiększamy kompetencje. Umiejętności. Odkopujemy własne talenty. uwalniamy się od przesądów. Rośniemy. Mury runą.

Mury ograniczeń.

Progresywny onansista

Pracowałem wówczas w pewnej uznanej firmie na rynku, powiedzmy, finansowym. Byłem młodym człowiekiem z prowincji, ufnie – wtedy jeszcze – spoglądającym w przyszłość i, o ironio, pewnym swych możliwości i wszechstronnego wykształcenia uzyskanego w dobrym, choć prowincjonalnym liceum, i potem na studiach socjologii na uczelni bardzo renomowanej, choć na kierunku wieczorowym. Niektórzy z nas nie wierzyli już całym sercem w dobry dotyk Balcerowicza, ale pozostawaliśmy generacją, jak już wspomniałem, nieodmiennie optymistycznie spoglądającą w przyszłość, przekonaną, że wynajem przejściowego pokoju w bloku i paskarski czynsz to sytuacja jedynie… przejściowa.

Dwa fakultety, trzy języki i staż we wspomnianej instytucji. Nawet płatny + darmowy pakiet na fitness w siłowni będącej własnością znanej gwiazdy MMA i prowadzonej przez jego kuzyna (nasza firma rozliczała im podatki). Mógłbym wiele napisać, kogo na siłce spotkałem, jakie sławy i czym tam handlowano pod stołem, czym nie, jednak nie należy to do tematu niniejszego opowiadania, może kiedyś. Pierwszego dnia szef spojrzał krytycznie na mój garnitur, jednak – jako, że w sumie był to ludzki pan, dziś, bardziej życiowo doświadczony mogę to stwierdzić – nie powiedział ani słowa, tylko poradził mi, bym krawat zastąpił elegancką poszetką.

Kopiowałem ważne dokumenty, kilkakrotnie na firmowym góralu zamieniałem się w kuriera (na zimę polecono mi zakup biletu miesięcznego, choć i tak miałem go w kieszeni), zdarzało mi się czyścić podłogi w gabinetach po wizytach bardziej zdesperowanych klientów (w tej robocie krwawica nie jest przenośnią), w przerwach udawałem się na papierosa przed imponującym gmachem skrywającym rzeczoną firmę (ale nie tylko ją, choć szef miał potężne plany rozwojowe). Kiedyś przyłapał mnie na cygarecie właśnie sam szef, podjechał na parking najnowszym lambo, a to strasznie ciche samochody, polecił starty w maratonach na utrzymanie formy i poprawił poszetkę w mojej kieszeni:

– Pewnie zastanawiasz się, po co ci to? Nie smarkasz chyba w nią? – Szczerze się zaniepokoił. Odparłem, zgodnie z prawdą, że nie, nie byłoby mnie stać na porządne pranie chemiczne, bardzo zależało mi na tej pracy i po powrocie do mego pokoju zawsze pakowałem ten strzęp materiału w folię i chowałem do zamrażalnika. – Popracuj jeszcze miesiąc, to ci powiem, po co poszetka w naszej branży.

Nie miałem tej okazji. Sprawa wyjaśniła się inaczej. Pewnego popołudnia, pewien, że szef jest właśnie na wykwintnym obiedzie, wkroczyłem do jego gabinetu z mopem. Negocjacje z poprzednim klientem musiały być straszne, krew wypływała spod progu na korytarz, rozlewając się po całej recepcji, w poczekalni tłumek dygotał ze strachu, co bardziej doświadczeni oczekujący wkładali specjalnie w tym celu przyniesione gumiaki. Usłyszałem głośne jęki. Przekonany, że to zapomniany klient dogorywa pod mahoniowym biurkiem, ostrożnie podszedłem. To był sam szef! Oglądał stronę internetową partii Razem, akurat otwartą na ich oburzających propozycjach podatkowych, w jednej dłoni trzymał poszetkę, w drugiej […]. Pracował naprawdę ciężko.

Zwolniłem się natychmiast, jako wierzący katolik i dobry Polak nie miałem innego wyboru niż podatek tylko liniowy z ulgami dla firm, i zatrudniłem w sądzie rejonowym. Też nie popracowałem tam zbyt długo. Jeśli się kiedyś zastanawialiście, dlaczego zawody prawnicze noszą togi, i podpowiem: tylko togi, to wolałbym nie podejmować tej mało estetycznej kwestii. Kończąc wątek: gdyby prawem zajmowały się tylko ślicznie rozczochrane adwokatki, z kosmykami włosów spadającymi uroczo na oczy, byłoby zdecydowanie lepiej. Ostatecznie załamany stanem moralnym naszych elit zmieniłem nazwisko na chińskie i otwarłem pralnię. W samym centrum warszawskiego City. Mamy programy lojalnościowe dla prawników oraz finansistów i takie obroty, że chyba odkupię to lambo. Na licytacji komorniczej, bo w tak zwanym międzyczasie nastąpiła dobra zmiana i w końcu się wzięli za największych aferałów i lubieżników! Tylko dlaczego ta aukcja jest akurat „we Płocku”?