Emerytowany Hajer wziął do ręki tom, który wygrzebał w hasioku do spalenia. Od razu poznał serię piwowską z lat 70. Szary papier i gruba płócienna okładka, pieczątka Miejskiej Biblioteki Publicznej i sfuszerowane, zszyte podwójnie, bloki tekstu liczące po kilkadziesiąt kartek. Mimo to otworzył książkę. Znał tę opowieść. Była to dobra historia.
Nazywał się Adaś. Naprawdę miał na imię Adam, ale wszyscy jakoś na niego mówili Adaś. Kładł się już spać, słońce od dawna chyliło się ku Zachodowi. Jeszcze tylko musiał sprawdzić statusy na Twitterze i Fejsbooku. I napisać, że PiS strasznie zsie, ale trzeba podziwiać bezwzględność Jakiego. No więc kładł się już od dobrej godziny. Wiercił na łóżku. Rozkopywał kołdrę. Chłodził lewą stopę o ścianę. Potem prawą. Aż w końcu usnął. I sen mu się przyśnił niezwyczajny. W śnie tym widział odległy komin, z niego unosił się dym, z przodu stały rzędy komunistycznych jeszcze garaży. Rury cieplne pyrkały aż miło, co kilka metrów przepuszczając kłęby pary. I głos usłyszał Adaś w tym śnie, głos ten godoł:
„Łoblekej się pieronie, bier sercówa i ruszej w rajza. Tam skarb opy Karlika na ciebie czeko”.
Łobudził, przepraszam, obudził się Adaś strasznie zmęczony. Z urywkami obrazów pod oczami i w pamięci. I nie wiedzioł, przepraszam, niewiedział co robić. Poszoł, przepraszam, poszedł, poklachać z kamratami, przepraszam, poradzić się przyjaciół. Ci mu odpowiedzieli słowami eleganckimi, by ruszał w wędrówkę:
„Co tukej fandzolisz chopie? A idź we wszystkie diobły y larma nie rób”.
Wolny był Adaś od wszelkich zobowiązań społecznych. Dziewczyna, którą kochał albo tylko tak mu się wydawało, zostawiła go. Pracę stracił jeszcze za poprzedniej restrukturyzacji, tej złodziejskiej, nie obecnej, narodowej. Żył z renty po babce i wynajmu jednego pokoju studentom. Jak wstawić piętrowe łóżka, to i czterech się mieści. Spakował więc Adaś stary plecak, jeszcze Alpinusa, wziął kijki do nordskajingu i poszedł.
Była to wędrówka okrutna okropnie. W deszczu, upale i słocie. Pieszo, autostopem i środkami komunikacji miejskiej. Przez dzielnice Ruchu i tereny Górnika. Wzdłuż dróg ekspresowych i autostrad. Przewędrował Ślunsk cały. Widział, widział, widział. Co też mógł widzieć? Szyby, kopalnie i chorzowskie zoo. Galerię Silesia i Galerię Katowice. Ludzi zszarzałych z rozpaczy i elity pochłaniające burgera za burgerem. Upadał, ale się podnosił. Nigdzie jednak nie było takiego miejsca, takiego widoku.
Tak zaszedł na Szombierki I tu… Było, ależ wszystko było jak we śnie. Kominy dymiły, rury cieplne hałasowały, garaże rozpadały się. Zaczął kopać. Kopał całą noc. Własnymi rękami dół na cztery długości nieboszczyka i metr szerokości wykopał. I nic. Zupełnie nic. Rano otrzeźwiał. Kaj se moga wrazić takie sny, wymamrotał, i łopatą ciepnął w dal. Usłyszał: dziękuja piknie, bo obok pół osiedla kopało! Węgiel, wungiel tu na hałdzie jest, słyszał gorączkowe szepty, na łączce migiem powstawały oszalowane biedaszyby, podjeżdżali nyskami pierwsi hurtownicy.
Zły był Adaś, więc wszedł do pierwszej knajpy z brzegu i piwo z setką wódki zamówił. Wypił duszkiem i piwo i halba, i następny taki zestaw zamówił. Tak do zmroku zleciał dzień cały, w bezimiennym szynku (na ulicy Podhalańskiej) tak dobrego klienta to od upadku komuny nie widzieli. Co rusz się do niego przysiadały miejscowe pijaczki, a że Adasiowi było wszystko jedno, to stawiał i stawiał. Ci mu się pięknie swymi życiowymi historiami odwdzięczali. Pękł Adaś i opowiedział swój sen jednemu ze swych przygodnych towarzyszy, co to go konkudentka z mieszkania właśnie wyrzuciła za różne miłosne afery i gust muzyczny niezborny. Dziecie, bo tak się przedstawił ten nędzarz, tylko głową pokiwał i rzekł:
„Gdybym ja wierzył we wszystko, co mi się śni, to daleko bym zaszedł, Panie Adamie. Też mi się skarby roją, ale ja w to nie wierzę! Człowiekiem nauki jestem, duchy i dusze to nie moja bajka. Od tygodnia mi się śni, że mam się udać do Kochłowic, za nowym kościołem skarb nad rzeczką urokliwą na mnie czeka, tam gdzie kaczki koczują. Ale nie ze mną takie…”.
Adaś wytrzeźwiał w mgnieniu oka, nie słuchał, tylko ku przystankowi 9 się rzucił. Szybciej panie szofer, setką – krzyczał na biednego tramwajarza, aż na Chebziu wkurwieni współpasażerowie lekko mu ściulali. Nie dbał o to. Ledwie rejestrował obrazy za oknem. O, na przykład pod urzędem miejskim trwała właśnie prężna demonstracja antyrządowa. Sympatyczny młodzieniec, sam jeden, machał flagą polską i hasła gromkie wykrzykiwał:
„3… 2… 1… nie dla PiS kadencji siedem! Z ordynacją – przegięliście!!! 3… 2… 1…”
Policjanci spoglądali na niego litościwie, powoli odpinając elastyczne pałki. Adasia to, smutno przyznać, kompletnie nie odchodziło. W końcu dotarł Adaś na miejsce przez pijanego wskółkamrata śnione. Znał je. Wielokroć mijał to drzewo, kiedy się swej pasji biegackiej oddawał. Zaczął rękami ziemię rwać, aż usłyszał brzęknięcie. Hurra, kufer! Odgarniał ziemię jak w gorączce, kopalniany kamień latał we wszystkie strony. Aż ponownie coś usłyszał, tym razem pstryk. Przyjrzał się. Mina przeciwpiechotna! Z 45 roku raczej, bo niemiecka, ze swastyką.
Nie może się ruszyć nieborak. W tle szumi Kochłówka. A on siedzi nad jej brzegiem. Czeka na ateistyczny cud albo Boże zmiłowanie. I myśli sobie, że co Rude to jednak…