Jestem psem śląskim. No, moi przodkowie przybyli tu z dalekiej Alaski, ale już od trzech pokoleń, tak daleko udało mi się odtworzyć nasz rodowód, mieszkamy w województwie śląskim, więc można powiedzieć, że mam obowiązki śląskie. Na razie, jako że dość młody ze mnie pies, polegają one głównie na bieganiu z wyciągniętym jęzorem, lajkowaniu zdjęć psów Jagovskiego na Twitterze i gryzieniu co wolniejszych Hanysów po kostkach. Wtedy pięknie przyspieszają na zakrętach. Biegnę z nimi ledwie 50 metrów, a i tak pięknie wrzeszczą i grożą kijem, jeśli im się uda dobiec do lasu. Wtedy uciekam wybuchając szczęśliwym śmiechem, co w uszach tych lebrów brzmi jak straszliwe wycie.
Pochodzę z rozbitej rodziny, nie ma co ukrywać. I własną pracą dotarłem do punktu, w którym się znajduję. Mam ciepły kąt, pełną misę rano i wieczorem, wody mogę pić do woli. Nie tak jak niektórzy z moich rówieśników, którzy też stoją u progu dorosłości, a muszą się włóczyć po całym kraju w poszukiwaniu swego miejsca na ziemi, pożywiają się w śmietnikach (choć to podobno akurat modne w niektórych kręgach, ale ja osobiście, niektórzy nazwą mnie francuskim pieskiem może, wolałbym nie) i przy każdym deszczu szukają schronienia, przeganiani przez silniejszych od siebie.
Smutne to tematy, wolałbym o nich nie pisać, ale no cóż: takie już jest to życie. By jeden pies mógł żyć jak człowiek, dziewięć innych musi spotkać gorszy los. Nie lubię, kiedy włącza mi się takie myślenie, wspominam wtedy rodzeństwo i zastanawiam się, co też się mogło z nimi stać? Z Bestią, najstarszym z miotu i dość paskudnym dla najmłodszych, a nawet w stosunku do takiego średniaka jak ja. A Fafik, ostatni i najmniejszy? Już wtedy miał, za przeproszeniem, przejebane. Saba, najładniejsza z nas wszystkich, z uroczym pyszczkiem i długimi rzęsami, futerkiem jak u sobola. Gdzie one teraz są? Co się z nimi dzieje? Aż łza mi się kręci w oku, moje człowieki myślą wtedy, że znowu mam infekcję i wkraplają jakieś paskudztwo do oczu.
Żyje mi się tu dobrze, choć pogoda mogłaby być trochę znośniejsza. Zima jedynie dwa miesiące w roku, jesień też strasznie ciepła. Latem pies zdycha z tego gorąca, a nie każdy człowiek jest na tyle bystry, by zapewnić basen. Moje na przykład to trochę tłumoki, no w końcu Ślązacy, to nic dziwnego, ale i tak ich kocham. Mogliby tylko tak często nie jeździć za Brynicę. Powietrze od razu się robi jakieś inne i mój nos cierpi straszliwie. Człowieki wchodzą do Ikei, ja w samochodzie tęsknię za zdrowym, świeżutkim katowickim luftem. I wyłbym z tej tęsknoty, gdyby nie to, że zaraz przyszedłby strażnik parkingu i moje człowieki znowu miałyby problemy. Więc wdycham polskie powietrze i cierpię w milczeniu. Czyż nie mówiłem, że jestem psem śląskim?
Aha. Kompletnie nie lubię jak człowieki mówią o moim gatunku „pieseł”. Jest to cokolwiek obraźliwe. Mamy własną nazwą, która z grubsza brzmi tak: wow hau wow hau hau, ale jako że człowieki pozostają ssakami nieodmiennie głuchymi oraz tępymi na postulaty innych gatunków, akceptujemy formę „pies”. „Pieseł” jest lekko taki familiarny i paternalistyczny. Mamy przecież, jak każda żywa istota, prawo do własnej godności. I tak widzę, że ludzki redaktor sporo wyciął z tych moich rozważań, szczególnie na tematy niewygodne dla człowieków, i wymyślił genialny tytuł. Płacą mu pewnie od klika albo szuka atencji, bo dawno nikt nie wyczochrał mu futerka.