Balonik szybował po niebie, umykając przed dziecięcym wzrokiem coraz wyżej i wyżej. W końcu zniknął, rozpłynął się pośród dymu dostojnie unoszącego się z okolicznych kominów. Kilkulatek z ciekawością wpatrywał się w klauna, nie bacząc na deszcz zmywający makijaż z twarzy zmęczonego mężczyzny. Cienie spod oczu mieszały się białym talkiem podbródka, razem tworząc potworną maskę blackmetalowego gitarzysty. Chłopiec znajdował się już jednak na wielkim diabelskim młynie i z tej wysokości wyraźnie widział szumiące nostalgicznym wezwaniem Kukurydze. Skoczył więc. Platforma wieży spadochronowej usunęła się mu spod stóp, jak go uczono – ugiął kolana w oczekiwaniu na zderzenie z ziemią. Wszystko zawirowało i rozbryzgnęło się wokół jego głowy. Tonął. Jego ręce coraz gwałtowniej rozbijały lustro wody. Ratownik radośnie podrywał dwie nastolatki w bikini we lwy i z fryzurami rodem z Dynastii. Kolejna niepotrzebna tragedia na Bugli, krzyczała nagłówkiem na pierwszej stronie lokalna Gazeta Wyborcza.
Z koszmaru wybudziła go nagła cisza. Przez chwilę nie pamiętał, gdzie się znajduje, wystarczył rzut okiem za bulaj, by uświadomił sobie, co się wydarzyło i syknął przez zęby:
– Siusiaki…
Przez pierwszych kilka godzin po porwaniu wyzywał swych oprawców tym słowem, a nawet jeszcze gorszymi. Później zdał sobie sprawę, że to absolutnie nie ma sensu, tak samo jak walenie głową w ściany kajuty i w końcu usnął. Zmęczenie i odraza musiały mu przynieść ten sen, wracał w nim do szczęśliwego dzieciństwa w Katowicach, kiedy ludzie byli nadal ludźmi, a roboty ani myślały przejmować władzy nad światem. W ogóle nie myślały. I nikt nikogo nie porywał na inne planety.
Musiał przyznać, że zachowywali się nawet elegancko. Tylko jeden, może jedna?, w androgenicznych kombinezonach ludzie wyglądają zawsze tak samo, z nich trzymał w rękach pistolet grafenowo-niebieskolaserowy i pozwolili mu zjechać do garażu windą o własnych siłach. Wcześniej wyjaśnili, żeby nie wzywał pomocy, bo to nie ma sensu – zhakowali cały system obronny budynku i nikt, ani nic go nie uratuje. Posłuchał. Zawsze słuchał władzy. Taki nawyk z czasów młodości.
Skorzystał z próżniowej toalety, nie miał innego wyjścia – przecież nadal był w 1/10 człowiekiem i pewnych spraw nie sposób było uniknąć, ubrał się i nacisnął klamkę drzwi kajuty. Ku jego zdziwieniu ustąpiły i ruszył ponurym korytarzem pełnym rur i kabli. Grawitacja działała nienachalnie, czasem odbijał się od ścian i frunął w atmosferze jak pierwsi radzieccy kosmonauci ze starych propagandowych filmów. Nie był specjalistą od statków kosmicznych, jego naukowe dociekania były skierowane ku bardziej abstrakcyjnym problemem i przybierały głównie teoretyczne formy, ale nawet on rozpoznawał okręt wojenny klasy Pirx2. Statki te z liniowej służby wyszły dobre pół wieku wcześniej i teraz posługiwali się nimi drobni przemytnicy oraz rebelianci. I „Ciorny Anarchista”, właśnie sobie przypomniał.
Ten zaskakujący sojusz windziarzy z anarchistami, miał swe źródło w słynnej przygodzie Sherlocka Holmesa sprzed wielu wielu lat. Oficjalnie zakończyła się ona uwięzieniem osławionego Chorego Systema w pewnym ogródku, jednak w katakumbach podupadłych galerii handlowych wzrastał mit, rodziła się nowa wybuchowa myśl, budziła demony nadziei. Wraz z pauperyzacją mas biologicznych i przechodzeniem na gospodarkę roboczą, rósł kult Chorego, wersja podawana w świętej księdze anarchowindziaryzmu zwanej Ewangeliami Ludycznymi znacząco się różniła od tej głoszonej przez historyków, stał się prorokiem anarcho choreizmu. W ogrodowym bunkrze według tych podań miano znaleźć napis LvL+CS=WM (oczywiście w serduszku), dokładne odczytanie tych hieroglifów stało się podstawą nowego przymierza, anarchistów z windziarzami.
Tej siły niestety nie powstrzymano w zarodku. Kiedy jeszcze można było ją wyabortować bez szkody dla społeczeństwa. Kiedy dopiero rosła i była tak słaba, tak chorowita, że wystarczyłoby jedne cięcie filozoficznym skalpelem, by znikła, rozpłynęła się jak wiele myśli w przeszłości.
Teraz anarchowindziarze trudnili się głównie łupieniem rejsowych statków Kompanii i jednostek handlowych Cywilizacji, nie stronili jednak od porwań dla okupu. Flagowym okrętem rebelianckiej Armady był krążownik kosmiczny ORP „Marta” i Jakub Rzaba przypuszczał, że to nim się właśnie znajdował. W tej chwili miał jednak poważniejsze problemy do rozwiązania. Jego organizm pilnie domagał się kofeiny, jeszcze moment, i znowu zaśnie. Trzeba było tyle nie pić wczoraj… no właśnie, czy wczoraj wieczorem? Od ilu dni tkwił na tej starej łajbie?
Jedne z drzwi się otwarły i stanął w nich człowiekoidealny twór, jakby mu, z głębokiej przeszłości, znany. Nie mógł jednak sobie przypomnieć, zresztą oni wszyscy już dawno nie żyli. I całe szczęście, bo zdradził ich przed prawie wiekiem, kiedy Ziemia stawała się miejscem nie do życia, sprzedał za własne bezpieczeństwo i mógł tylko obserwować jak Polska rozpadała się w krwawej wojnie domowej. Po dekadzie nie było już nic. Nawet Republika Ślunska padła. Metalowa dłoń przywołała go do siebie. Minął przywołującego go (nie)człowieka i wszedł do środka.
– Kopę lat, kopę lat. Glik ałf , czy jak to u was na Śląsku się godoło. – Rozpoznawał ten głos. To musi być dalsza część koszmaru, w środku wyły syreny alarmowe. Uszczypnął się w ramię. Śpi, na pewno śpi, i lepiej by się teraz nie budził.