Żurek śląski

– To lepiej być Polokiem czy pulokiem, zdecydowałeś już? – Spytał dziadek maltretując całą górę czosnku, ze trzy główki go było. Ja siedziałem na ryczce i obierałem kartofle. Wielki gar żuru pyrkał pod nakrywką. – Ale cieniej wnuku, cieniej. Z tych obierków to się rychtig króliki ucieszą. – Dziadek raczej nie przepadał za gotowaniem, ale pewne dania były jego, w końcu cukiernika z wykształcenia, to w sumie chyba bliźniacze zawody, domeną. Rolady i kluski też. Babcia mogła odgrzać modrą kapustę ze słoika, ugotować ajntopf na cały tydzień albo podrzucić wnukom trochę frytek. – Pulok po polsku ciulem nazywany, to nie bójmy się tego słowa, chuj w pełnej formie życia swego – Jak już się rozpędził, to nie brał jeńców ten mój dziadek. – A Polok… – Głos zniżył konspiracyjnie – to Polok!

Dziadek wrzucił czosnek. – No, umyłeś już? – Wyskrobywałem ostatnie oczka z kartofli – Dawaj. Nie musisz tak patrzeć, przecież wiem, że wolisz z tłuczonymi i bez mięsa, odleję. – Miał tylko trzy palce w prawej dłoni, pozostałe stracił w stolarni kuzyna na Szarleju, kiedy po szychcie na grubie dorabiał do pensji. Trzy córki do wykarmienia to nie były przelewki nawet w latach 50., a potem jeszcze był syn, jednak nóż wręcz fruwał i do gara-potwora wlatywały malutkie kosteczki ziemniaka. W mniejszym naczyniu pyrkały już moje. – Albo, weźmy taki problem pod rozwagę – Polok to gorol, pra? A Niemiec? – Nie był zbyt wykształcony ten mój dziadek, ale był to dobry (pierwszo) wojenny rocznik, wtedy ludzie byli z natury bardziej bystrzy, nie zniszczyły ich szkoły i nie zniewieściły studia na modnych kierunkach – Ale taki prawdziwy Niemiec, nie taki jak wujek Achim, Niemiec… – Nawet ja, bajtel, słyszałem cudzysłów w dziadkowym głosie – … z Chropaczowa, ino prawdziwy z Monachium, Berlina albo stąd, z Westfalii. – Dziadek wdychał upojny korzenny zapach przypraw płynący od białego wusztu, prawdziwej białej kiełbasy, nie tej różowej, która w Polsce jeszcze przez kilkanaście lat uchodziła za prawdziwą białą, wielkanocną kiełbasę.

Dla siebie, ale to już potem, jak wszyscy pojedliśmy, wygotowywał dodatkowo odłożone w poprzednią niedzielę kości rosołowego. – Jeśli Franciszek lub Józek jest gorolem, to czy nimi są Franz i Josef? – Kiełbasa się dogotowywała, a ja do ręki dostawałem praskę („Już jesteś duży, wnuku, dasz radę sam”) i  pobierałem pierwsze lekcje relatywizmu moralnego w praktyce – Niemiec jest więc gorolem, czy nim nie jest? Przemyśl, to wnuku, ale najpierw zanieś talerze na stół. Powinni za chwilę być zurik, jest trzy na drugą. – Dziadek najbardziej dumny był z tego, że tu, tak daleko od Piekar, sam robił prawdziwy śląski żur. Kupował śrutę dla papug w sklepie zoologicznym, mielił u piekarza, przywoził na kole i kisił w kilku słoikach w piwnicy. Smakował normalnie.

Pani Zemsta

Kiedy śpi, wygląda tak spokojnie. Trochę przypomina nawet człowieka, a jest przecież tylko Ślązakiem. Rozłożyłam się na parapecie, kamień chłodzi mnie w tyłek i uważnie wpatruję się w śpiącego. Nie jest zbyt ładny, nawet jak na mężczyznę, co gorsza strasznie chrapie. O, właśnie wystawił nogę spod kołdry, stopę czarną jak w  habicie ksiądz – to chyba pokolenia pracujących w kopalniach przodków zapisały mu pył węglowy w genach, bo z tego co wiem, nigdy nie robił na przodku albo zwyczajnie się nie myje, świntuch jeden. No tak, z takim brzuchem raczej nie sięga wszędzie, gdzie by należało. Co ja tutaj robię?, w tym obskurnym miejscu?,pytam sama siebie.

I natychmiast sobie przypominam.

****

Jeszcze kilkanaście pokoleń temu byłaby to cała wyprawa, zwłaszcza dla osóbki takiej jak ja, obdarzonej przez naturę dość skromnymi warunkami fizycznymi. Całymi tygodniami wędrowałabym z jednego końca Prus na drugi, może tylko czasem schowałabym się nad kołem ciężarówki albo w węglarce ciuchci, całą resztę drogi pokonałabym na własnych łapach. Dziś zamawiasz sobie transport w blablacarze, opłacasz kartą Mamusi i wygodnie zawożą cię dokładnie pod podany adres.

W czasie podróży umilasz sobie czas oglądaniem śmiesznych ludzi w internetach.

****

Poprosiłam siostrę, by przez te 24 godziny, tyle powinno mi starczyć, kryła mnie przed Mamą. Ma jeść za mnie, co przyjęła z radością, no i używać mojej toalety, co już jej się mniej spodobało. Siostra jest zupełnie inna niż ja, trochę marzycielka i  panienka jak z powieści Jane Austen, nie żebym kiedyś czytała, chyba mnie o to nie podejrzewacie, ale kiedyś z mamą oglądałyśmy jeden serial i bardzo płakałyśmy, zwłaszcza kiedy główna bohaterka przefarbowała sobie rude futerko na głowie na czarne i była cała zielona. Ja płakałam oczywiście ze śmiechu.

Siostrzyczka wszystko zdradzi mamie najpóźniej po trzech godzinach, ale się tym nie przejmuję – zanim mnie znajdzie, zdążę dokonać pomsty.

****

Pierdnął. Tak mi się wydaje. A może to  pobliska kopalnia nocą wypuszcza jakieś podejrzane dymy? Straszna ta prowincja naszego cudownego Cesarstwa, ten Górny Śląsk. Kto by tu chciał przyjeżdżać, a co dopiero mieszkać? Chyba tylko szaleniec. Znowu się wierci w tym łóżku, jęczy. Czy ja dobrze słyszę? „Marto z córeczkami, wybaczcie” i rozkopuje pościel. Pewnie się nażarł golonki przed snem i teraz gryzie go sumienie. Za późno jednak, przyjechałam i marzę o tym, że wbijam pazury w jego szyję, chłepcę krew i wyrywam mu serce – w rytuale pohańbienia, a nie głodu, ponieważ zwykle jadam bio kurczaka z Lidla w cenie 9,95 za kilogram, bardzo polecam! – jednak po chwili sobie przypominam, że mimo wszystko oboje jesteśmy cywilizowanymi ssakami.

Nie mam już zbyt wiele czasu, za pół godziny muszę być w kocim transporterze na Zgodzie. Zeskakuję z parapetu i cichuteńko zmierzam do miniaturowego przedpokoju. Nasikam mu do butów, temu łajdakowi, to zapamięta, by nie mylić prawdziwych dam z podrabianymi.

Stefan Alfons Miętoch „Peregrynacje”

Wysiadaliśmy na dworcu. Wtedy z Kochłowic jechało się tylko jednym autobusem, nie trzeba było przesiadać się w Chorzowie. Chyba był to 48, a może już 139? Nie stawał tam, gdzie teraz kończą wszystkie busy, podjeżdżał trochę wyżej i wywalał ludzki towar akurat przy budce z frytkami. Takimi krojonymi z prawdziwych ziemniaków, w końcu był może 89 rok, kupowanymi po 100 gram, przesolonymi do bólu i dodatkowo dosolanymi przez nas, w obowiązkowej torebce, śmierdzącej makulaturą albo czymś gorszym. Pyszne były. Transformacja do dziś kojarzy się nam obu z ciężkim odorem oleju, choć czy był to olej, i to roślinny?, więc nie jak całej reszcie Polski się kojarzy – z cudownym smrodem roztopionego sera na zapiekankach – ale z frytkami. Rzecz jasna też były doskonałe, ale jednak nie aż tak.

Prawdziwa przygoda dopiero się zaczynała. Wychodził człowiek, ledwie kilkuletni, z dworca i natychmiast stawał w obliczu prawdziwego cudu techniki i myśli ludzkiej. Takich rzeczy to u nas nie bywało! Stawaliśmy, wieśniacy z obrzeży, odległych peryferii miastowego Śląska, trzeba pamiętać, że wtedy dzielnice miały nadal wyraźnie zaznaczone granice, nie było wielkich hal produkcyjnych, zamkniętych osiedli i nawet jednej Biedronki nie było, przed tym cudem architektonicznym i zastygaliśmy w zwątpieniu. Zawsze stała. Wielka. Potężna. Niezniszczalna. Kładka dla pieszych, którą pokonywać odważali się tylko skończeni desperaci, rozsądniejsi bytomianie czekali godzinami, aż auta poniżej przestaną jeździć i do domów wracali dobrze po zmierzchu, w tygodniu w ogóle nie widując swego potomstwa. I my spoglądaliśmy zaniepokojeni ojcu w oczy, z błagalną prośbą: „Tato, nie tam!”.

Na szczęście z reguły skręcaliśmy w prawo, oddychaliśmy wtedy z bratem głęboko, czując prawdziwą ulgę i znowu będąc zwyczajnymi, bardzo grzecznymi dzieciakami, na naszych twarzach nie żłobiły się starcze zmarszczki jak w momentach, gdy spoglądaliśmy na kładkę. Ależ byliśmy naiwni! Schodziliśmy w dół radośni, przeskakując co dwa schodki, wykrzykując: „Mamo, patrz!” i wtedy cała ta radość z nas opadała, z hukiem tak ciężkim, jakby naraz tąpnęło w trzech, może i czterech, kopalniach. Znajdowaliśmy się w potwornej grocie, jamie olbrzymiego potwora, sufit zwisał złowieszczo, z rzadka tylko oświetlany przecinkami bocznych wąwozów, przez dorosłych niezrozumiale nazywanych peronami. Tuliliśmy się do rodziców, nieufnie spoglądając na dziwne stwory wyglądające ze swych nor z chińskim badziewiem, mijając istne wodospady deszczówki i z odrazą spoglądając w olbrzymie kałuże. Choć mieliśmy przecież kalosze na nogach.

Smutne, przygaszone światło w oddali witaliśmy jak księdza Jurka na dziecięcej mszy w każdy czwartek – z głębokim poczuciem ulgi. Było to dla nas nowe uczucie, nie potrafiliśmy go jeszcze odpowiednio nazwać, krążyliśmy wokół tego słowa nieufnie, nie ośmielając się go głośno wypowiedzieć. Świat dorosłych stawał się zbyt skomplikowany nawet dla nich samych, a co dopiero dla nas, ledwie wyrosłych z pieluch, z pierwszym tornistrem na plecach. Ale nawet my wiedzieliśmy, że są księża i księża. I na niektórych trzeba uważać, bo mogą za ucho wytargać, choćby za euforyczne amen, wykrzyczane z Bożą bojaźnią, ale nie w tym momencie mszy, co należało…

Wychodziliśmy więc na powierzchnię i już, już czekał najprawdziwszy tramwaj, nie to dzisiejsze nowoczesne badziewie. Czerwony, z dwoma pancernymi, kolebiącymi się ciągle wagonami, i harmonijkowymi drzwiami. Cieszyliśmy się jak to tylko dzieci potrafią: Hurra, prawie już jesteśmy! Mimo licznych zagrożeń, przede wszystkim prawdziwych smoków, nie tych wymyślonych, z fabrycznych kominów, lubiliśmy podróżować, zresztą byliśmy wtedy przekonani, że wszystkie drogi, ta przez Chorzów i ta na Godulę, ta na Piekary i ta przez Świętochłowice, prowadzą finalnie do Bytomia, nie mamy innych możliwości wojaży. Składem straszliwie trzęsło na podjeździe, zaczynało się ogromne blokowisko., a my jechaliśmy jeszcze dwa, trzy przystanki i już prawie byliśmy u celu, u wujostwa, bo przecież nie ciotostwa! – ciągle trwały lata osiemdziesiąte – na Szombierkach. Szliśmy dwoma chodnikami, mijaliśmy dwa wieżowce, futurystyczny supersam i asfaltowe boisko. I wtedy wyłaniał się blok.

Ciemiężony ludu lasu

Setki lat czekania. Pokolenia rodzące się i umierające w niewoli. Krzyżacy i Szwedzi, Turcy i Rosjanie. Zaborcy, Hitler i Stalin, co robili z naszymi domami co swoje, malutka stabilizacja za Jaruzelskiego i krwawiące żywicą rządy PO. Wytrwaliśmy. Przeczekaliśmy w lasach, głównie iglastych, nieludzkim wysiłkiem ochroniliśmy, zachowaliśmy narodową materię. Aż ogłoszono wolność po wiekach obcej dominacji. Wtedy odważyliśmy się wyjść z naszych tajnych korytarzy, labiryntów pełnych pułapek, ślepych uliczek i odstraszających łańcuchów ze szkieletami dawno wymarłych gatunków; niektórzy z nas miewają zdolności artystyczne i cokolwiek chorą wyobraźnię, co jednak nie powinno dziwić po tylu latach w ukryciu.

I wybuchła wielka awantura! I zaczęły się pogromy, i rzezie, i widzieliśmy miliony  rodaków martwych, ze spalonych domów wygnanych, sprzedawanych w zagraniczną niewolę. Pierwsze umierały malutkie dzieci nasze, larwiątka takie śliczniusie, do życia samodzielnego jeszcze długo niezdolne; potem nasi rodzice i matki mówili pospołu:  dość, my tu zostaniemy i zdechniemy, by nie być dłużej ciężarem, ale wy przetrwać musicie, ratujcie się! Dla przyszłych pokoleń, dla narodu, dla demokracji. I choćbyście mieli iść lesistą najciemniejszą doliną, zła i pił się nie ulęknijcie, bo my będziemy z wami, nasze ciała i duch wszelako wspólny, wielki, które ziemię tę użyźnią…

Zawsze byliśmy haniebnie i podstępnie atakowani, taki już nas los był i ogólny przypadek w dziejach świata okrutnego dla narodów takich jak nasz: zbyt małych, zbyt dumnych i zbyt wiernych swym zasadom. Mamy taki dowcip, kompletnie nieśmieszny: Panie Boziu, dlaczego właśnie nam dałeś taki piękny kraj do zamieszkania? Z tak wysokimi  świerkami, wodą wolno płynącą, zimami średnio groźnymi? Poczekajcie, aż stworzę Polaków – odpowiada Pan na Wysokościach, i najpierw wszyscy się śmiejemy, a potem już tylko łzy nasze lecą wielkie jak kulki agrestu z tego smutku.

Jeszcze gorsze jest przemilczanie naszych zasług, a nawet gorzej – kompletne przemilczenie naszego istnienia. Wielka literatura pisuje o tak dziwnych stworach jak wieloryby, o jakże błahym gatunku ludzkim powstały cały tony grafomańskich tekstów, mrówki i nawet te ohydne termity mają całe dzieła sobie poświęcone. A my? Jak taki jeden angielski pisarz, w końcu ośmielił się o nas napisać, Julian Barnes się nazywał, niby sławny, to oczywiście kompletnie zafałszował nasz obraz i wizerunek, sugerując milionom czytelników, że na arkę Noego dostaliśmy się… na gapę. Było dokładnie na odwrót – to ten protojudejski arcygałgan wziął nasze domy na budowę swej arki, zresztą strasznie w niej śmierdziało i przeciekało, za nic mając dorobek całej wielowiekowej cywilizacji.

Przycumowaliśmy na tym Araracie z godną Noego elegancją i maestrią, czyli zwyczajnie pierdolnęliśmy dnem o szczyt, chwilę potem nasi oburzeni przodkowie skręcili w złym kierunku, oczywiście w poszukiwaniu osłabionego drewna – natury nie oszukasz naukowymi teoriami, tak to po latach znaleźliśmy w środku masowej zagłady. Co ostrożniejsi mówili: nie wychylajmy się, jeszcze nie czas, ale podejrzani prorocy – część z nich po 89 wróciła z emigracji, przypadek? nie sądzę – porwali naszą młodzież do działania, w 25 roku naszej wolności podnieśliśmy wysoko czułki i zaczęliśmy konsumować korę niepodległości. I teraz kurwa my, co przetrwaliśmy stalinizm i hitleryzm, co nie ulękliśmy się zim stulecia i lat smogu, głodu na przednówku i industrializacji, co jak wóz Drzymały trwaliśmy na placówce i w samym wozie też!, my, korniki wyklęte błagamy pokornie: nie wycinajcie nam domów i nie wyprzedawajcie na szwedzkie meble, jeśliście Polakami: nie pozwólcie naszym dzieciom kończyć w ogniu nowobogackich willi, choćby i polskich, a nie polskojęzycznych…

Darkroom

Od kilku dni nie potrafiliśmy się doliczyć zwiedzających. Jak w „Panu Samochodziku i templariuszach”, ale tam zwiedzano słynny polski Zamek Krzyżacki w Malborku, a nie Poziom 600 kopalni Gliwice, który jest mimo wszystko atrakcją turystyczną minimalnie mniej atrakcyjną eksponatowo, i na dodatek trochę pruską, i niestety całkiem niezdekomunizowaną. Zwykle prowadzimy zwiedzających mocno oświetlonymi korytarzami, pokazujemy na wpół zjedzone sztyle zasypanych górników, wielkie młoty udarowe i zmumifikowanego „Łyska”, ostatniego konia pracującego na naszej grubie. Przetrwał Stalina, ale kapitalizmowi nie dał rady i mu się umarło, biedakowi, dokładnie dzień po tym jak Balcerowicz został ministrem finansów po raz pierwszy.

Sielanka i pełen pakiet emerytalny w ofercie zatrudnienia. I zaczęli znikać ci nasi zwiedzający. Ale najedliśmy się strachu, kiedy wewnętrzna kontrola to wykryła. Zaczęły zjeżdżać delegacje z Katowic, nawet samej Warszawy. I one też znikały, wyobraźcie sobie. Była kontrola, nie ma kontroli. Ruch Autonomii Śląska, do którego dotarły pierwsze plotki, zaczął potajemnie głosić, że IV Powstanie Śląskie już trwa, że Poloków za Bug pogonimy zurik z powrotem, sprawą zainteresowano się więc na szczeblu rządowym i pojawili agenci CBA i ABW. Niby osobno, a tak bardzo razem, żartowano potem z obu agencji. Zjeżdżali na Poziom 600 i oczywiście też znikali. Zamknięto ekspozycję i się przestraszyłem, że znowu stracę robotę w sektorze publicznym i znowu trzeba będzie od szwagra brać rusztowania i znowu zakładać firmę na unijną dotację, ale na szczęście nasz siwowłosy Ecik rozwiązał zagadkę.

Ecik pochodził z rychtig porzudnej ślunskiej familii, ociec walczył pod Stalingradem, a któryś upa pod Sadową i Sedanem, aż przyszły Poloki i lebra ganz spolonizowały. Zaczęło się niewinnie, nie poszoł jednego roku z pielgrzymką chopów i syneczków do Piekar, potem przestał jeść rosół w niedzielę, a na końcu ukończył z wyróżnieniem studia (humanistyczne!) na Usiu i trzydzieści lat uczył historii w podstawówce. I teraz, na starość, jako – a pfe – wolontariusz oprowadza czasem wycieczki po naszym Muzeum, co o tyle „paradoksalne”, to jego własne słowa po halbce na dwóch, że „uczył się, by nigdy nie iść na kopalnię”, tak się jej bał. teraz najbardziej lubi samemu łazić po starych sztolniach. I to on objaśnił tajemnicę naszych zwiedzających zadziwionemu światu.

Znikali w jednym z bocznych korytarzy, maszerowali coraz bardziej wąskimi ścieżkami, ryzykowali wyprawę pod podgniłymi drewnianymi sztemplami zamiast pod metalową obudową regularnej ekspozycji  i trafiali do potężnego opuszczonego wyrobiska, gdzie oddawali się rozkoszom… seksu grupowego. Całymi dniami i nocami, tygodniami i miesiącami, uprawiali seks hetero- i homoseksualny, zadawali się z babochłopami i chłopobabami, wszystko bez grama wstydu, wielką porutę na gatunek ludzki sprowadzając. Nazywają to w wielkim świecie darkroomem, to kolejna złą rzecz jaka przyszła do nas ze Wschodu, od Warszawy. Za Cysorza Wilhelma takich rzeczy tukej nie bywało!

Jaskinia Swingersów, bo tak teraz reklamujemy naszą podstawową usługę, choć w całym regionie znana raczej jako Dupny Ślunski Darkroom, wywołała wielkie poruszenie na całym świecie. Kto to nie przyjeżdżał jej oglądać! Prezydent, premier, kadra profesorska górnictwa, biologii, redakcja Vivy i reporterzy Dużego Formatu, nawet Niesiołowski z Szyszką się pofatygowali, obaj zaintrygowani naszą florą czy też fauną, bo też do dziś najwięksi naukowcy nie odkryli źródła symbiozy, tu posłużę się najnowszą dysertacją, „… gatunku ludzkiego obu płci z grzybami i porostami zamieszkującymi ekosystem, która sprawia, że umieszczona w niej populacja może uprawiać seks miesiącami (najdłużej obserwowany osobnik spędził w niej ponad trzy lata, zanim zmarł w ekstazie) nie męcząc się w ogóle i nie czerpiąc innego pokarmu niż porastające go (ich) paskudztwo z gatunku białys neandertalis floris”. Trzeba tylko założyć słuchawki, bo larmo jest gorsze niż na przodku i można ruszać do akcji.

Oczywiście znacjonalizowaliśmy rzeczoną usługę, cholernego prywaciarza pogoniliśmy z torbami i teraz nasz dyrektor Pyjter jeździ z odczytami po całym świecie, zapraszając swingersów do skorzystania z naszych usług poprzez wykupienie różnych pakietów: 30 dniowego, kwartalnego, rocznego i dożywotniego. Baliśmy się, że będą jakieś problemy, bo nasz dyrektor to prawdziwy ormiański chrześcijanin, nie jak ci polscy konserwatyści zwyczajny katolik, i religię serio traktuje, ale na szczęście okazał się również gospodarczym liberałem, miłośnikiem Reagana i Thatcher i teraz, przynajmniej dopóki znowu nie zmieni partii, mamy spokój, wolność i pewne miejsca pracy.

Tylko z tym Nikogonem mogliby coś zrobić, dać mu jakiś sądowy zakaz albo co. Strasznie upierdliwy się zrobił ostatnio. Kiedy tylko rano otwieramy nasze Muzeum, pierwszy stoi w kolejce zwiedzających i już już leci się naoglądać i ślini się cały rumiany jak nektaryna z babcinego ogróska za haźlikiem. I całą szychtę ogląda, filmuje, notatki poczynia. Potem szczuje naszą palcówkę, przepraszam, placówkę, na Twitterku. Tak pięknie jak to tylko on potrafi i wpływy do budżetu spadają!

Na moim oddziale jest spokojniej niż jeszcze pięć lat temu

Piękną mamy jesień tego roku. Równie polską i cudowną jak wszystkie inne pory roku od dwóch już lat, od kiedy to nowe kierownictwo, nieskażone błędami ideologicznymi i brakami kompetencyjnymi poprzedniego, prowadzi nasz ośrodek ku coraz bezpieczniejszej przyszłości. I powinniśmy właśnie uroczyście świętować ten mały jubileusz, gdyby nie absolutnie niezasłużone i absurdalne w swym wydźwięku głosy krytyki ze strony innych ośrodków, a zwłaszcza krecia robota części pensjonariuszy pozbawionych dotychczasowych przywilejów. Ledwie uporaliśmy się ze strajkiem części personelu, żeby było śmieszniej – głodowego, przecież jadają dużo lepiej niż my, pensjonariusze (muszę w tym miejscu zaznaczyć, że szczególnie smutno było patrzeć jak niknie w oczach salowa Marta, nie miałem nawet odwagi jej szepnąć na uszko, że w Bangladeszu ceny mają niższe niż w Chinach), już pojawiły się z ich strony wstrętne plotki o spodziewanych zmianach w naszym kierownictwie, a przecież nie ma co zmieniać, bo wszystko jest idealnie, wręcz nawet jeszcze lepiej. Prawdziwym szokiem są jednak oskarżenia spadające na kierownictwo naszego ośrodka po dorocznym marszu upamiętniającym pełną niezależność naszego ośrodka, a zorganizowanym przez część pacjentów absolutnie niezależnie od woli, myśli i oczekiwań kierownictwa naszego ośrodka.

Szkalujące nasz ośrodek szokujące posądzenia o promowanie rasizmu i szeroko rozumianej nietolerancji są szczególnie szkalujące i szokujące. Nie da się zaprzeczyć, iż pojawiły się na rzeczonym marszu pewne niefortunne hasła, ochrona naszego ośrodka w osobach Pana Antoniego i Kulsona rzeczywiście bynajmniej się nie spisała. Ale jak mogła się spisać, jeśli pierwszy to emeryt dorabiający do skromnej renty, a drugi to studenciak na śmieciówce? Podkreślać by raczej obiektywnie należało, że w poprzednich latach marsz cieszył się większą frekwencją, choć tegoroczna była na tyle duża, że Pan Antoni i Kulson nie mogli dać absolutnie rady!, i przebiegał spokojniej niż poprzednio. Niczego tym razem nie podpalono, nie wyrwano ani jednego drzewa i to nie tylko dlatego, że wszystkie w parku już ścięte i nie należy absolutnie też łączyć pokojowego przebiegu marszu z nowymi łóżkami w skrzydle organizatorów marszu. Ba, jak zwykle najdzielniej maszerowały dzieci z rodzicami, bo to nie tylko działanie terapeutyczne, ale i tożsamościowe. Nie każdy niestety docenia jak wielkim zaszczytem jest status pensjonariusza w naszym ośrodku, choć mógł trafić do gorszego.

W tym miejscu mej kroniki wypadałoby przedstawić podstawowe fakty z dumnej historii naszego ośrodka, więc jeśli ktoś jest w niej choćby pobieżnie zorientowany, może ze spokojnym sumieniem pominąć ten fragment. Nasz ośrodek został zbudowany na jeszcze dawniejszym, który z kolei powstał na solidnych gruzach wcześniejszego, tak aż do średniowiecza, którego sztukę leczniczą notabene niesłusznie spostponowano w późniejszej oświeceniowej historiografii. I właśnie poprzednie albo i jeszcze poprzednie otwarcie, kwestia ta wywołuje kontrowersje i spory, naszego ośrodka staramy się świętować każdej jesieni. Nie jest to znowuż taka bardzo stara tradycja.

Bo też kiedy ja osobiście byłem jeszcze bardzo młodym pensjonariuszem, to maszerowało się jakoś tak w środku wiosny, przy pełnej akceptacji ówczesnego kierownictwa. Potem, jeśli dobrze pamiętam, świętowano i wiosną, tylko troszkę później, i właśnie dodano nowe powody do święta, w listopadzie. Ale że pogoda jakaś taka pod psem i czas na marsze trochę przeminął, tak bardzo że niektórzy nazywali to końcem historii ośrodków, to świętowano bez większych fajerwerków (i rac), a i to przyjemniej wiosną, kiedy można było długi weekend w ciepełku pod topolą w parku przeleżeć. Słońce świeciło, gałązki ocieniały, ptaszki śpiewały. Pięknie bywało, ale oczywiście rozumiem decyzję kierownictwa o wycięciu drzew w trosce o przyrodę i nasze pensjonariuszy bezpieczeństwo.

Trwał ten zgniły kompromis przez jakiś czas, aż wreszcie jednego roku, najcięższe – nie ukrywajmy – przypadki z naszego ośrodka postanowiły i jesienią godnie świętować święto. Co prawda dokładna dzienna data tegoż święta upamiętniała przyjazd i wynegocjowane objęcie naszego ośrodka przez nielubianego przez nich specjalistę, ale to się jakoś zatarło w książkach w naszej bibliotece i wyparło ze zbiorowej pamięci. Pierwsze marsze dość, trzeba przyznać, paradnie wyglądały, trzech ich szło wokół parku, z transparentami i na skróty, przez teren budowy basenu. Ale z każdym rokiem było ich więcej i więcej, i szli i maszerowali i wykrzykiwali, teraz już wokół basenu wybudowanego, uroczyście poświęconego i oddanego w leasing, by służył wszystkim fajnopacjentom, i nie zważali na postęp budowy, ani nawet na otwarcie (pod parasolami, bo ulewa była). I ówczesne kierownictwo, najpierw przemilczające, potem wyśmiewające, na końcu zaczęło prowokować przeróżne ekscesy, co przyniosło m.in. spalenie budki strażniczej sąsiedniego ośrodka. Aż nadeszło kierownictwo nowe i całe wydarzenie ucywilizowało, samemu w ten dzień udając się na urlop zdrowotny. Teraz maszeruje tylko ten, co kto chce i niekoniecznie w piżamach, za to koniecznie z dziećmi. I powtórzę wyraźnie, obecny przebieg marszu niepodległości naszego ośrodka nie ma nic wspólnego ani  z remontem całego tamtego skrzydła naszego ośrodka, z przekazaniem radiowęzła w ich ręce, a już na pewno nie z ideologicznym powinowactwem obu stron tej dżentelmeńskiej umowy.

Uff. Chyba niczego tym razem nie poplątałem. Choć i tak na wszelki wypadek poproszę o dodatkowe elektrowstrząsy w tym tygodniu. Ku chwale naszego ośrodka.

U Michała

Po całym pomieszczeniu niosło się wściekłe bzyczenie. Wyrośnięta późnojesienna mucha wirowała nad kontuarem, z każdym lądowaniem coraz bardziej pijana, tyle rozlanego piwa ściekało na podłogę. Barman miał widocznie ważniejsze sprawy na głowie niż jakieś tam sprzątanie, siedział na stołku i wpatrywał się w nie orkan Marcin szalejący za oknem. Pani Jadwiga smutno sączyła herbatę z kieliszka w oczekiwaniu na następnego klienta. Łączył ją z barmanem jakiś stopień powinowactwa, nie potrafiliśmy jednak zgadnąć, czy chłopak był jej mężem czy synem.

Zwykły piątkowy wieczór w knajpie „U Michała”.

Kilku kierowców tirów czekających na przeskok na drugą stronę, żeby tylko mostu kolejowego pilnowali Sybiracy, to obejdzie się bez problemów, a i śląskich euro, ze św. Jadwigą po jednej i Kaziem Kutzem na rewersie, kilkaset mniej pójdzie na łapówki. Polityka narodowościowa Nowego Imperium Rosyjskiego zakładała mieszanie jednostek przygranicznych, połowę ich stanu stanowili tubylcy, połowę żołnierze z innych krańców azjatyckiego giganta. Z Polakami z drugiej strony nie dało się dogadać po nastaniu Niepodległości, stali się bardziej Ruscy od Rusków. Kryszę brali, ale z obrzydzeniem i poczuciem cywilizacyjnej wyższości.

Ponadto dwie grupki miejscowych cwaniaczków w charakterystycznych śląskich strojach narodowych. Dresy odprasowane w kancik, górnicze czaka z logiem adidasa, chyba nawet oryginalne, nie chiński szajs z allieekspress. Do tego ze trzech pijaczków jako stały element wyposażenia, dwa stoliki na odległość śmierdzące naszym – chyba – wywiadem, no i tacy jak ja, malutkie robaczki pogranicza, żyjące z dnia na dzień, handlujące drobnicą i starające się nie pojawiać na radarach wszelkich służb. Wszyscy czekaliśmy na ciemną noc, co kilka minut inny z nas, mając już dość panującej w lokalu ciężkiej atmosfery, szedł na górę z panią Jadwigą.

Przy stoliku obok dwóch polskich rekieterów rozpoczynało tradycyjną dyskusję o Michale, legendarnym władcy tego skrawka pogranicza, upamiętnionym w nazwie tej współczesnej jaskini zbójców. Po kilku wódkach rozpoczynały się wielogodzinne spory czy jest postacią jedynie mityczną, czy naprawdę istnieje. Przerzucaliśmy się argumentami z dziedziny prawa, popkultury, prawa i semantyki, nagle okazywało się, że za starej Polski wszyscy kończyliśmy te same, podrzędne wydziały zamiejscowe Uniwersytetu Śląskiego i jesteśmy kolejnym zmarnowanym pokoleniem inteligenta, spójrzmy prawdzie w oczy, polskiego. Trochę bolało.

W obronie paradoksu Eco lub głębokiej metafizyki filmów Tarantino sięgano po noże, lała się krew i rozbijano krzesła na miękkich kręgosłupach, aż barman wstawał ze stołka i wyrzucał co bardziej zapalczywych dyskutantów za drzwi. Znowu zapadała cisza przerywana jedynie bzyczeniem muchy. Pani Jadwiga głośno ziewała i łapała rumieńców na policzkach pod naszymi spojrzeniami, taka nieśmiała. Dym z białoruskich papierosów zawisał pod powałą. Któryś z młodych odpalał flipera.

– Jak na Godota – Zawsze się wyrywał z tym nieśmiesznym żartem ktoś spod okna.

– Larum grają – Dopowiadał któryś z bardziej pijanych.

Mucha śmiała się z nas wszystkich.

Czekaliśmy.

Pełnia niepodległości

Księżyc znowu zniknął za chmurami. Poza szumem płynącej nieopodal Odry nic nie zakłócało spokoju pasącej się pod lasem sarenki. Znad nadbrzeżnych moczarów zaczęło mocniej powiewać i czworonóg przestał się pożywiać, zastrzygł uszami i spłoszony uciekł leśną przecinką. Teraz i ja usłyszałem trzaskanie gałązek na ścieżce, doleciało do mnie wysyczane przekleństwo, w tutejszych lasach iglastych, sadzonych za Hitlera od linijki, głos niósł naprawdę daleko:

– Donnerwetter!

Zacząłem więc cichutko wołać, po niemiecku – jeśli się pomyliłem, może nie będą strzelać od razu:

– Hier bin ich links unter der Birke – Wydukałem ciężko wykute wersy germańskiej mowy, mając niewielką nadzieję, że tym nie pomyliłem nazwy świerka, bo jakby jednak poszła seria…

– Kurwa, panie, jesteśmy przecież Polakami, co mnie tu będziesz szprechać? – Usłyszałem w odpowiedzi. – Ten niemiecki to chory język – Przed sobą miałem słynnego na całym pograniczu szefa firmy Szczutex, we własnej absolutnie wyjątkowej osobie. – Zresztą dojcze mi dyplomu nie nostryfikowali i teraz muszę nosić to cholerstwo – Wskazał palcem na plecak. – A studentem prawa byłem, panie. Wie pan jaki to był za starej Polski prestiż? – Rozmarzenie w głosie młodego mężczyzny było rozczulające.

Nie było czasu na długie konwersacje i wspominki. Przepakowywaliśmy się. On brał polską wódkę i papierosy, żurek na zakwasie i wołowe rolady, ja pakowałem całe pudła misiów haribo, gotowe dania Knorra i wielkie butelki maggi. Zdziwieni? Ojciec handlował maggi, babka handlowała maggi, to czemu miałbym być od nich gorszy? W Wolnym Państwie Ślunskim był to artykuł pierwszej potrzeby, takim jak niemowlęce pieluszki i amunicja do AK 47. Utrzymująca się blokada celna uczyniła straszliwe spustoszenie w gospodarce niegdysiejszego Kosowa Północy.

Mój handlowy partner wyraźnie chciał pogadać, i to na tematy polityczne, bo zaczął nieledwie od rzyci strony:

– Widział pan jak Republika Kochłowicka dzielnie się broni przed waszymi? – Wkurwić mnie chciał, to pewne. – Na wrocławskiej gazecie pisali. Cztery spalone czołgi tylko w zeszłym tygodniu. Bohaterowie.

Musi wiedzieć, że internet w naszym Państwie jest blokowany i dostępny jedynie dwie godziny dziennie, a to i tak tylko strony rządowe, z nowymi wytycznymi i orędziami Najwyższej Prezydent Ogórek. Zresztą co mnie obchodzą jakieś Kochłowice i domniemane akcje pacyfikacyjne? Mieszkałem tam tylko 30 lat i co, mam teraz płakać nad zbombardowanymi górkami, Mysią i Mrówczą? Niedoczekanie, ja tu czasu nie ma, biznesy robię. Michał czeka w Myszkowie na te miśki i lukrecję, w ruskiej Polsce schodzą jak masło. A potem prosto na Ukrainę, w Krakowie to jest życie że hoho. I w kawiarniach nawet mówią po polsku.

Pospiesznie uścisnąłem więc mężczyźnie w cokolwiek pociesznym moro, nie wspominałem jeszcze o tym, ale był ubrany bodaj w odrzuty armii czechosłowackiej, taka już jest moda pogranicza,  rękę i ruszyłem ku strażnicy. Ogniomajster Bercik uwielbia Colorado, trzy paczki powinny wystarczyć, a potem autobaną aż do Katowic. Chyba że Mietlorze znowu wysadzili mosty, wtedy objazdem przez Bytom.

– Donnerwetter! – Zaklął ponownie.

Pewnie wlazł w rów przeciwpancerny z 45 roku.

Jeden dzień z życia fajnopolaka

Kiedy fajnopolak o szóstej rano wychodzi ze swego mieszkania (trzypiętrowy blok z 2008 roku, właśnie ocieplany styropianem), ma na nogach kalosze do połowy łydki, bo inaczej ugrzązłby w pośniegowym śniegu do pasa (na sfuszerowanym chodniku wyłożonym kostką Bauma, którego żaden z sąsiadów, kutasy!, nie ma ochoty odśnieżać).

Małżonka fajnopolaka, która przypadkowo jest urzędniczką w Urzędzie Miasta,  fuchę załatwił jej teść, od trzydziestu lat radny, obecnie liberalno-katolicki, i robotę ma od godziny dziesiątej do godziny trzynastej (małżonka, teść już nie pracuje, jest emerytem i udziela się w honorowym związku kombatantów czegoś tam, nikomu nie ujawnił pełnej nazwy, AK albo AL), poza tym wygrała konkurs i zajmuje się wsparciem organizacji kościelnych z funduszy unijnych, rzuca mu z balkonu dwójkę dzieci, które chichrając się lądują w zaspie (strach chodzić po schodach, bo się rozpadają).

Już o siódmej dumny tato, teraz już w butach do biegania – wygodne do prowadzenia – może umieścić swoje pociechy w prowadzonym przez żonę wiceministra prywatnym, choć dotowanym przez miasto przedszkolu, znajdującym się jedynie 30 kilometrów od strzeżonego osiedla, ale jest to pierwsze dostępne w tym promieniu przedszkole (w ogóle jest to pierwsze przedszkole po tej stronie miasta).

Za kwadrans dziesiąta fajnopolak podjeżdża pod własną kancelarię adwokacką potężnym, wyleasingowanym suvem (kupionym z 20% upustem wynegocjowanym przez kolegę ze studiów), dwie godziny w korku poświęcił na wysłuchanie „Dracha” Twardocha i dlatego nigdy by nie skorzystał z komunikacji publicznej (poza tym śmierdzi).

Przez następnych sześć godzin fajnopolak, obecnie w mokasynach ze skóry aligatora, sygnuje przeróżne umowy, broni przestępców gospodarczych (sędzią w sprawie jest kolejny kolega ze studiów), obmacuje stażystki nie tylko wzrokiem, na stażystów wylewa swe liczne żale, wszystko to z przerwą na lancz, podczas której spożywa danie dnia (ale tylko jeśli kosztuje więcej niż 300 złotych) i zostawia 50 groszy napiwku (uśmiechając się promiennie) Sowie (i przyjacielom).

Małżonka fajnopolaka po trzynastej udaje się (ślicznym tegorocznym oplem adam) do najbliższej galerii handlowej, postawionej notabene dzięki zaradności i liberalnym poglądom gospodarczym teścia, najbliższe trzy godziny spędza na ekspensywnym szopingu i przy okazji (33 tydzień z rzędu) wygrywa na loterii paragonowej, następnie odbiera dzieci z przedszkola.

O dwudziestej rodzina fajnopolaka jest znowu w komplecie, jedzą kolację (zdrowa żywność z małego sklepiku w galerii, niestety od czasu jak Alma upadła przez nieróbstwo pracowników ceny bardzo poszły w górę) i jeżeli jest piątek, to zamawiają niańkę, sympatyczną pięćdziesięcioletnią panią z Ukrainy, sami udają się na najnowszy film Patryka Vegi (tylko czy on nie jest teraz z PiS?).

Po powrocie fajnopolak zatrzymuje panią z Ukrainy na kilka minut drzwiach (pod pozorom miłej pogawędki), a małżonka fajnopolaka szybko i dyskretnie sprawdza, czy czegoś nie skradziono pod ich nieobecność, potem zagląda do dzieci.

Przed snem fajnopolak narzeka na ratę kredytu we frankach do spłacenia za trzy dni, choć to mieszkanie, dzięki ojcu/teściu, dostali za pół ceny (ojciec/teść bardzo lobbował, całkowicie bezinteresownie, za przegruntowieniem tychże terenów zalewowych) i rata jest dla nich znacznie mniejszym obciążeniem niż dla setek tysięcy ich rówieśników.

Jeśli fajnopolak w ciągu dnia nie zaciągnął żadnej stażystki w naprawdę ustronne miejsce, dzień kończą dziesięciominutową sesją terapeutycznego seksu (przy włączonym redtube, pani seksuolog do której chodzą na terapię bardzo polecała taką symulację seksu grupowego jako rozwiązania pewnych, oczywiście niewielkich i przejściowych problemów małżeńskich).

Niepotrafiący zasnąć fajnopolak, żona strasznie chrapie i fajnopolak czasem (ale tylko czasem) zastanawia się, czy to nie mogłaby być podstawa do rozwodu kościelnego (inny kolega ze studiów doradza biskupowi sąsiedniej diecezji), daje upust wszystkim swym lękom i pisze (na twitterze) „Jaki chuj” albo inne błyskotliwe hasło przypominające o nieuchwalonym budżecie i  groźbie wojsk obrony terytorialnej na ulicach.

Necromacer (5)

Odeszła stukając obcasami, smok wygodnie ulokował się na jej ramionach i obwinął wokół dziewczęcej szyi. Leżał równie elegancko jak peerelowski lis hodowlany. Złośliwa bestia spoglądała na Rzabę bez współczucia czy choćby odrobiny litości i na pożegnanie pokazała mu jeszcze język. Jakub leżał zwinięty w kłębek i usilnie próbował złapać oddech. Jego ewolucja cofnęła się o miliony lat i znowu był małą lodową żabką drżącą ze strachu przed większymi potworami.

Obiecywał sobie, że już nigdy niczego złośliwego na temat prawa i zwłaszcza sztudentek nie napisze. Ostatni raz oberwał tak mocno na Załężu, kiedy grupa karków zobaczyła jak żegna się całusem z ówczesnym chłopakiem. Wpierdolu nie dostał co prawda za to, po prostu myśleli, że to on wyszprejował „Yno Ruch” na pobliskim ocieplanym familoku, obrońcy czystej elewacji, ich mać. Pierwsi do ruszania bryły i rzucania hercówkami w obcego.

Podniósł się i ruszył za dziewczyną. Coraz bardziej czuł się jak bohater któregoś ze stareńkich filmów von Triera. Też ciągle łazili ponurymi korytarzami, obrywali po łbie i przypominali sobie traumy z dzieciństwa. Smokowe oczyska ciągle się w niego wpatrywały, teraz dobrych sto metrów przed nim. Cholerna biomaszyna. Kuśtykał i chciało mu się wyć – właśnie przypomniał sobie, że akurat dziś ma urodziny. Kolejne. I tkwi gdzieś daleko w kosmosie, daleko od zapasów szwajcarskiej czekolady i czapki bezpieczeństwa, takiej w oldskulowe pandzie ciapki.

Kolejne pomieszczenie. Znowu ciemno jak w kopalnianym szybie albo w czterech literach księdza proboszcza. Dobry był to farorz, nowy kościół wybudował i dbał o swoje stadko owieczek. Pstryknął kontaktem u framugi, światło o dziwo rozbłysło. Zagrzmiała muzyka, w górę poleciały balony i z setki gardeł uniosła się obowiązkowa pieśń „Happy berthaj chuju” przerywana równie rytmicznym skandowaniem „Mo duuuużo duuużo duuuużo rzyć”. Z olbrzymiego tortu na środku restauracyjnej sali wyskoczył, niestety niekompletnie rozebrany, ale też na szczęście niekompletnie ubrany SzaryPanz (z serii montażowej tych dokładnie szarychpanzów).

Po policzkach Jakuba pociekła kolejna łza. Tym razem wzruszenia.

Pamiętali.

I szlus