Po całym pomieszczeniu niosło się wściekłe bzyczenie. Wyrośnięta późnojesienna mucha wirowała nad kontuarem, z każdym lądowaniem coraz bardziej pijana, tyle rozlanego piwa ściekało na podłogę. Barman miał widocznie ważniejsze sprawy na głowie niż jakieś tam sprzątanie, siedział na stołku i wpatrywał się w nie orkan Marcin szalejący za oknem. Pani Jadwiga smutno sączyła herbatę z kieliszka w oczekiwaniu na następnego klienta. Łączył ją z barmanem jakiś stopień powinowactwa, nie potrafiliśmy jednak zgadnąć, czy chłopak był jej mężem czy synem.
Zwykły piątkowy wieczór w knajpie „U Michała”.
Kilku kierowców tirów czekających na przeskok na drugą stronę, żeby tylko mostu kolejowego pilnowali Sybiracy, to obejdzie się bez problemów, a i śląskich euro, ze św. Jadwigą po jednej i Kaziem Kutzem na rewersie, kilkaset mniej pójdzie na łapówki. Polityka narodowościowa Nowego Imperium Rosyjskiego zakładała mieszanie jednostek przygranicznych, połowę ich stanu stanowili tubylcy, połowę żołnierze z innych krańców azjatyckiego giganta. Z Polakami z drugiej strony nie dało się dogadać po nastaniu Niepodległości, stali się bardziej Ruscy od Rusków. Kryszę brali, ale z obrzydzeniem i poczuciem cywilizacyjnej wyższości.
Ponadto dwie grupki miejscowych cwaniaczków w charakterystycznych śląskich strojach narodowych. Dresy odprasowane w kancik, górnicze czaka z logiem adidasa, chyba nawet oryginalne, nie chiński szajs z allieekspress. Do tego ze trzech pijaczków jako stały element wyposażenia, dwa stoliki na odległość śmierdzące naszym – chyba – wywiadem, no i tacy jak ja, malutkie robaczki pogranicza, żyjące z dnia na dzień, handlujące drobnicą i starające się nie pojawiać na radarach wszelkich służb. Wszyscy czekaliśmy na ciemną noc, co kilka minut inny z nas, mając już dość panującej w lokalu ciężkiej atmosfery, szedł na górę z panią Jadwigą.
Przy stoliku obok dwóch polskich rekieterów rozpoczynało tradycyjną dyskusję o Michale, legendarnym władcy tego skrawka pogranicza, upamiętnionym w nazwie tej współczesnej jaskini zbójców. Po kilku wódkach rozpoczynały się wielogodzinne spory czy jest postacią jedynie mityczną, czy naprawdę istnieje. Przerzucaliśmy się argumentami z dziedziny prawa, popkultury, prawa i semantyki, nagle okazywało się, że za starej Polski wszyscy kończyliśmy te same, podrzędne wydziały zamiejscowe Uniwersytetu Śląskiego i jesteśmy kolejnym zmarnowanym pokoleniem inteligenta, spójrzmy prawdzie w oczy, polskiego. Trochę bolało.
W obronie paradoksu Eco lub głębokiej metafizyki filmów Tarantino sięgano po noże, lała się krew i rozbijano krzesła na miękkich kręgosłupach, aż barman wstawał ze stołka i wyrzucał co bardziej zapalczywych dyskutantów za drzwi. Znowu zapadała cisza przerywana jedynie bzyczeniem muchy. Pani Jadwiga głośno ziewała i łapała rumieńców na policzkach pod naszymi spojrzeniami, taka nieśmiała. Dym z białoruskich papierosów zawisał pod powałą. Któryś z młodych odpalał flipera.
– Jak na Godota – Zawsze się wyrywał z tym nieśmiesznym żartem ktoś spod okna.
– Larum grają – Dopowiadał któryś z bardziej pijanych.
Mucha śmiała się z nas wszystkich.
Czekaliśmy.