Wysiadaliśmy na dworcu. Wtedy z Kochłowic jechało się tylko jednym autobusem, nie trzeba było przesiadać się w Chorzowie. Chyba był to 48, a może już 139? Nie stawał tam, gdzie teraz kończą wszystkie busy, podjeżdżał trochę wyżej i wywalał ludzki towar akurat przy budce z frytkami. Takimi krojonymi z prawdziwych ziemniaków, w końcu był może 89 rok, kupowanymi po 100 gram, przesolonymi do bólu i dodatkowo dosolanymi przez nas, w obowiązkowej torebce, śmierdzącej makulaturą albo czymś gorszym. Pyszne były. Transformacja do dziś kojarzy się nam obu z ciężkim odorem oleju, choć czy był to olej, i to roślinny?, więc nie jak całej reszcie Polski się kojarzy – z cudownym smrodem roztopionego sera na zapiekankach – ale z frytkami. Rzecz jasna też były doskonałe, ale jednak nie aż tak.
Prawdziwa przygoda dopiero się zaczynała. Wychodził człowiek, ledwie kilkuletni, z dworca i natychmiast stawał w obliczu prawdziwego cudu techniki i myśli ludzkiej. Takich rzeczy to u nas nie bywało! Stawaliśmy, wieśniacy z obrzeży, odległych peryferii miastowego Śląska, trzeba pamiętać, że wtedy dzielnice miały nadal wyraźnie zaznaczone granice, nie było wielkich hal produkcyjnych, zamkniętych osiedli i nawet jednej Biedronki nie było, przed tym cudem architektonicznym i zastygaliśmy w zwątpieniu. Zawsze stała. Wielka. Potężna. Niezniszczalna. Kładka dla pieszych, którą pokonywać odważali się tylko skończeni desperaci, rozsądniejsi bytomianie czekali godzinami, aż auta poniżej przestaną jeździć i do domów wracali dobrze po zmierzchu, w tygodniu w ogóle nie widując swego potomstwa. I my spoglądaliśmy zaniepokojeni ojcu w oczy, z błagalną prośbą: „Tato, nie tam!”.
Na szczęście z reguły skręcaliśmy w prawo, oddychaliśmy wtedy z bratem głęboko, czując prawdziwą ulgę i znowu będąc zwyczajnymi, bardzo grzecznymi dzieciakami, na naszych twarzach nie żłobiły się starcze zmarszczki jak w momentach, gdy spoglądaliśmy na kładkę. Ależ byliśmy naiwni! Schodziliśmy w dół radośni, przeskakując co dwa schodki, wykrzykując: „Mamo, patrz!” i wtedy cała ta radość z nas opadała, z hukiem tak ciężkim, jakby naraz tąpnęło w trzech, może i czterech, kopalniach. Znajdowaliśmy się w potwornej grocie, jamie olbrzymiego potwora, sufit zwisał złowieszczo, z rzadka tylko oświetlany przecinkami bocznych wąwozów, przez dorosłych niezrozumiale nazywanych peronami. Tuliliśmy się do rodziców, nieufnie spoglądając na dziwne stwory wyglądające ze swych nor z chińskim badziewiem, mijając istne wodospady deszczówki i z odrazą spoglądając w olbrzymie kałuże. Choć mieliśmy przecież kalosze na nogach.
Smutne, przygaszone światło w oddali witaliśmy jak księdza Jurka na dziecięcej mszy w każdy czwartek – z głębokim poczuciem ulgi. Było to dla nas nowe uczucie, nie potrafiliśmy go jeszcze odpowiednio nazwać, krążyliśmy wokół tego słowa nieufnie, nie ośmielając się go głośno wypowiedzieć. Świat dorosłych stawał się zbyt skomplikowany nawet dla nich samych, a co dopiero dla nas, ledwie wyrosłych z pieluch, z pierwszym tornistrem na plecach. Ale nawet my wiedzieliśmy, że są księża i księża. I na niektórych trzeba uważać, bo mogą za ucho wytargać, choćby za euforyczne amen, wykrzyczane z Bożą bojaźnią, ale nie w tym momencie mszy, co należało…
Wychodziliśmy więc na powierzchnię i już, już czekał najprawdziwszy tramwaj, nie to dzisiejsze nowoczesne badziewie. Czerwony, z dwoma pancernymi, kolebiącymi się ciągle wagonami, i harmonijkowymi drzwiami. Cieszyliśmy się jak to tylko dzieci potrafią: Hurra, prawie już jesteśmy! Mimo licznych zagrożeń, przede wszystkim prawdziwych smoków, nie tych wymyślonych, z fabrycznych kominów, lubiliśmy podróżować, zresztą byliśmy wtedy przekonani, że wszystkie drogi, ta przez Chorzów i ta na Godulę, ta na Piekary i ta przez Świętochłowice, prowadzą finalnie do Bytomia, nie mamy innych możliwości wojaży. Składem straszliwie trzęsło na podjeździe, zaczynało się ogromne blokowisko., a my jechaliśmy jeszcze dwa, trzy przystanki i już prawie byliśmy u celu, u wujostwa, bo przecież nie ciotostwa! – ciągle trwały lata osiemdziesiąte – na Szombierkach. Szliśmy dwoma chodnikami, mijaliśmy dwa wieżowce, futurystyczny supersam i asfaltowe boisko. I wtedy wyłaniał się blok.