Z calutkich tych Świynt najbardziyj przaja ta chwila, kiejsik moczka już zjedzona, wigilijno wieczerzo skończono, bajtle geszynki pootwierały i dziołcha pito przed synkiem, kiery chce jej lalę wzionść, larmo jak na farze, a jo rychtuja pamiątki po starzikach, by chachory przestały się lać i gipsteka nie zlecioła nom na łby.
W tym miejscu zadzwonił do mnie agent i stwierdził, że temat ciekawy, ale mam zacząć pisanie od początku, bo w tym dzikim języku niczego nie sprzedamy i nie tylko na mercedesa najnowszego w benzynie nie starczy, ale i na garnitur z poszetką kasy nie zarobię, o niańce na wychowanie dzieci już absolutnie nic nie mówiąc. Dlatego też przepisałem początek raz jeszcze, co uważam nie tylko za smutną konieczność rynkową, ale i kolejny wściekły polski atak na śląską tradycję oraz odrębność kulturową. Wstydźcie się, puloki!
Z całych Świąt najbardziej lubię ten moment, kiedy barszcz już zjedzony i wieczerza wigilijna skończona, dzieci rozpakowują prezenty i dziewczynka ucieka przed chłopcem, który chce się pobawić jej lalką, głośno jak na plebanii, a ja przygotowuję pamiątki po przodkach, by łobuziaki przestały się kłócić i sufit nie spadł nam na głowy. Czego to w pudełkach i słoikach z klamorami się nie znajdzie! Najmłodsze pokolenie, rozpaczliwymi okrzykami rodziców, bo bić przecież nie można, nie w tych czasach zamętu wszelkich wartości, przekonane by zasiadło z ujkiem na kauczu i pooglądało stare zdjęcia, dokumenty oraz relikwie rodzinne, podkłada sobie wygodnie poduszki pod malutkie rzyćki.
Pierwszą wyciągam zawsze pocztówkę z kajzerem Willim, którą kuzyn Erwin wysłał do prababki Kazimiery z garnizonu w Breslau, kiedy to służył w 7. Pułku pruskich piechociarzy. Na drugiej stronie potężna pieczątka urzędu cenzury Rzeszy oraz kilka słów: „Mutter żyja. Czy Fredka od Gizdów nadal sie puszczo?”. Dzieciaczkom tłumaczę, że dawno temu też troszczono się o pozostawione w domu narzeczone, chłopiec kiwa poważnie głową, dziewczynka wyciąga pierwszą fotografię.
To zjazd rodzinny z roku 1933, przynajmniej tak jest zdjęcie podpisane. Na fotce jakaś daleka krewna wygląda rychtig jak Indianer: korale, kapelusz z jednym piórem i kamizela. Najpewniej to kieryś ze strojów ślunskich, ale nie mnie teraz dociekać, z której to krainy geograficznej naszego dumnego i bogatego regionu pochodzi. Wskazuję więc maluchom dziadka, a ich pradziadka, który też znajduje się na tej fotografii. Stoi w ostatnim rzędzie, uśmiecha się gizd szelmowsko, podobny jest do ujka Józka – i trochę do mojego brata – jak pieron, trzyma w prawej łapie kufel z birem. Smarkaty, niepełnoletni opa, co wiele lat później, już w Westfalii, będzie wydzielał polskim wnukom po jednym soczku ze słomką na cały dzień!
W pudełku znajduje się ten kufel albo jakiś podobny. Pamiątka po szynku, który upadł jeszcze przed Wielkim Kryzysem. Kamieniarska gałąź rodziny swój geszeft nadal mo przy sobie, co yno dowodzi, że ile by człowiek nie wypił, na końcu i tak zawsze mu się zemrze. Chłopiec jest jeszcze zbyt mały się tym interesować. Wierzy, że od piwa boli brzuch, bo kiedyś spytał o to swego fatra i oczywiście dostał odpowiedź potwierdzająca, wyciąga więc krzyż żelazny. Czo to? pyta, a ja nie wiem, co odpowiedzieć, bo może to prawdziwa pamiątka, a może – jak chce część familii – jedynie zakup dokonany na targu w Świętochłowicach na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy to fater sprzedawał wybiedzone gołymbie niewydarzonym gorolom, bo rychtig Hanys by na ani nie spojrzoł, tak cherlawe i biedne były. Dziwne to były czasy, pamiątką po nich banknoty stutysięczne, wyższych nominałów żal było nie wydać.
Ostrożnie podsuwam malcom zdjęcia babci. Pierwsze z 38 roku, w mundurze Rydza-Śmigłego i z flagą biało-czerwoną, tu biało-szarą, powiewającą nad dziewczętami z pokolenia Kolumbów. I ledwie pięć lat późniejsze, ta sama babcia jeszcze bardziej uśmiechnięta, za nią lufę szczerzy działo przeciwlotnicze. Było więc życie w III Rzeszy! Znowu nie wiym co godać bajtlom, na szczęście Emilka pokazuje paluszkiem jedną z fotek, „Ola” twierdzącym tonem pada z jej usteczek, a ja patrzę i wreszcie widzę jak bardzo moja kuzynka jest podobna do omy. Zdjęć jest więcej. Wujek Antek, bokserski mistrz Śląska, kieremu dopiero na narodowej kadrze Poloki wybiły pięściarstwo z głowy, pręży muskuły na plaży z trzema siostrzenicami. Wiele lat później zapije się w ośrodku opieki na śmierć, w pokoju załatwionym przez najmłodszą z panienek. A to ciocia Fridka, co to jej starsza siostra podebrała szaca i ta do końca życia nie znalazła nowego lipsta.
Książeczka małżeńska dziadków. Z germańskim orłem, zaciśniętymi szponami i dziećmi wpisywanymi aż do 58 roku, w komplecie przez polskich urzędników. Zegarek po ojcu, za 25 lat pracy w PRL, nakręcony, nadal tyka, jednak wskazówki gdzieś się potraciły. Staremu nie przysługiwał mundur/nie chciało mu się go szyć, ale okucie laski górniczej leży w woreczku z przedwojennymi groszami z archaicznie piastowskimi orzełkami. Obok legitymacja ZMS (mamy) i przypinki Solidarności (obojga), tej pierwszej, nie kierejś z późniejszych. Jaś się strasznie wierci i nudzi, może to i dobrze, bo teraz musiałbym wyciągnąć „Pana Tadeusza” drukowanego w 1898 roku w Krakowie i aparat fotograficzny przemycony w 89 w paczce, za książkami, do Rajchu, do Polski odzyskany zurik po śmierci dziadków, a co gorsza dokument z Czeladzi albo z Będzina, z połowy XIX wieku, donoszący dumnie, że pani […], tak się składa że matriarchini całej rozgałęzionej wokół Piekar familii, jest stuprocentową chrześcijanką.
Emilki też już nie ma obok mnie. Oba dwa maluchy, frelka i synek, zgodnie opychają się oszukanymi makówkami, na owocach i bezach, a nie na bułce i orzechach. Miseczki wycierają makronami, a ja zbieram te wszystkie cenne rupiecie, ostrożnie wsadzam do pudełek i bikst. Zanoszę do przedpokoju i elegancko chowam do pawlacza. Do następnego roku.