Gdyby… (opowieść wigilijna)

Zamykamy! – Ryknęła na całą halę bufetowa – No ludzie, przecież Świynta są… – Dodała szeptem, jakby usprawiedliwiając się, kiedy spojrzało na nią z wyrzutem kilku ostatnich podróżnych.

– Muszę zamknąć. To miejsce publiczne. Nie dla każdego .- Tłumaczyła się coraz bardziej rozpaczliwie. – Ale tu obok jest szopa z narzędziami, wystarczy popchnąć ramieniem. W razie czego nie ode mnie to usłyszeliście! – Była to fest kobieta i widocznie lubiła krzyczeć.

Bufetowa zatrzasnęła wrota dworca, dodatkowo obwiązując klamki platynowym łańcuchem ze złotą kłódką. Szarpnęła dwa razy, masywne drzwi nie puściły. Spojrzała na grupkę zlęknionych wędrowców i coś, jakby mieszanka rozbawienia z ekscytacją, mignęło jej w oczach. Podeszła do dwóch żołnierzy WOT na przepustce, chwilę poszeptali i pociągnęła ich za sobą. Jeden, niższy, wyglądał na naprawdę przerażonego.

Wśród wirujących płatków śniegu pozostali młody mężczyzna w kożuchu i dziewczyna wyglądająca jakby wypadła z zupełnie innej bajki i sama nie zdawała sobie sprawy, co tu w zasadzie robi. W rękach trzymała dwie klatki z kotami, z plecaczka wystawał biały kundel. Mężczyzna krzyczał do komórki, tam po drugiej stronie musieli mieć bardzo słaby zasięg, że „śnieżyca i kolejarze strajkują, do jutra nie dojedzie do domu, Tak!, nie da rady!!! a w urzędach takie kolejki, że niczego nie załatwił i wszystko by strzelił… Halo halo, jesteście tam?”, połączenie widocznie się urwało, bo był kolejnym z moich bohaterów, który wzruszył ramionami i zagadnął stojącą obok nieznajomą:

– Idziemy?

– Ja. Jawohl – Ta odpowiedziała uśmiechając się uroczo, bielutkie kły zabłysły w świetle pobliskiej latarni, która natychmiast z sykiem zgasła.

Mężczyzna już pochylony, by całować rączki, powstrzymał się w pół ukłonu:

– Jestem Blady. Iś bin Rasta. Shadow. Ale wszyscy mówią na mnie Rasta.

– Marta. Oh well, Mar-tha.

Blady wziął do ręki transportery z kotami. Drapieżniki szamotały się jakby chciały mężczyznę zjeść, wyrwać mu duszę elegancko przyciętymi pazurskami. Weszli do szopy. W powietrzu mieszały się zapachy smoły, ozon narzędzi spawalniczych i silna woń zwierząt. Widocznie dawniej trzymano w tym budynku konie i ciężki pot wieloletniej harówki wsiąknął nie tylko w drewniane ściany, ale i w glinianą posadzkę.

– O. Są worki ze słomą – Blady szperał wśród półek z narzędziami, metalicznie błyskały one w jego rękach, niektóre znikały w przepastnych zakamarkach kożucha – będzie nam ciepło!

Rozsypał zawartość na zmarzniętej ziemi. Przyjrzał się krytycznym okiem, znowu westchnął i ponownie wzruszył ramionami. Zaczął rozpinać kożuch, Marta zaciskała dłonie w kieszeni, w jednej z nich trzymała gwizdek. Blady rozciągnął kożuch na słomie i ręką wskazał towarzyszce, by usiadła. Dziewczyna kiwnęła głową, że nie:

– Wegetarian. Jak to is w waszym języku? Wegetarian!

Rasta się roześmiał gromko, jak to tylko polski szlachcic z Mazowsza, od wielu pokoleń schłopiały, prosto z ludu przyszły, potrafi:

– Miss się nie martwić! Its not animal. Its metaluchy. Iron Majden, Metallica und Blind Guardian. Du fersztyjn? Du hast miś. Metaluchy! Not animal! Ekologisz.

Dziewczyna w końcu rozsiadła się na kożuchu i głaskała swoje kotki. One, choć już nie w klatkach, jakoś nie spieszyły się do patrolowania zatęchłych zakątków szopy. Drzwi skrzypnęły ostrzegawczo. Kotki zamruczały. Do środka wpadły dwie zakapturzone postacie z trzema cieniami. Psy.

– Brr, ale zimno. Dzień dobry. Do domów nie dojdziemy, trzeba się zagrzać.- Starszy z mężczyzn już wyciągał z kieszeni sportowej kurtki butelkę z dziwnym napojem.- Osobiście pędzona przeze mnie. Bono, Mała Suka, leżeć – Krzyknął gromko zaciągając z galicyjska – A to Paco.- Wskazał na trzeciego pieska, niewielkiej, trzydziestokilogramowej, uśmiechniętej bestii. – Z jego właścicielem aktualnie nie rozmawiam. Wyłącznie mnie z tej dyskusji!

I znowu zapanowała cisza. I znowu została przerwana przez przybyszy. Weszli, nie: wdarli się do szopy, jak wielkie paniska, jak trzej królowie prowadzący swe wielbłądy przez pustynię, dowódcy wielkich armii w zapomnianych wojnach toczonych od pokoleń i nigdy nierozstrzygniętych do końca.

Gruby, Rudy i Łysy – Przedstawili się równocześnie. I nie było wiadomo, który jest który, bo wyglądali jak trojaczki, każdy gruby, rudy i łysy. Pierwszego wyróżniała fantazyjna szmatka przymocowana po lewej stronie czterech, nałożonych na siebie, marynarek, drugiego kluczyki do opla, a trzeci lekko holendrował. Na łyżwach. Widocznie tylko takie buty mieli dla niego w pomocy społecznej. Z darów przynieśli tanie wino, ukraińskie papierosy i butelkę denaturatu.

W końcu posnęli snem sprawiedliwych. Blady i Marta na kożuchu. Po ich prawej stronie psiaki z właścicielami. Po lewej trzej menele.

I tak ich znaleziono rano. Z ludzi odratowano tylko Martę, którą, co prawda lekko nadgryzioną, własnym ciepłem przez całą noc grzały córki. Ach, gdyby nie powszechna ludzka znieczulica. Gdyby trzech degeneraci denaturat podpalili, a nie wypili. Gdyby w porę dotarły pociągi z dalekiego Ślunska z czarnym złotem południa. Gdyby szacunek do braci górniczej nie zanikł tak szybko w tych paskudnych postsymetrycznych czasach. Gdyby nie globalne ocieplenie i jego straszliwe pogodowe  skutki.

Gdyby…

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s