Perwersyjny gołymbiarz

Za oknem termometr pokazuje -10 stopni, w telewizji ostrzegają przed wichurami sięgającymi 80 km na godzinę. W taką pogodę lepiej nie wychodzić, no chyba że w ostateczności – do lekarza, na wybory albo po wódkę. Mimo to na pobliskim polu stoi młody mężczyzna, oczy mu łzawią, kropelki potu spływają po wyrazistej twarzy i zamarzają w kącikach ust. Ubrany w ciepłą sportową kurtkę wymachuje wielką żółto-niebieską flagą. Zlatują się do niego ptaki. Wygląda jak strach na wróble, obsiadają go jednak gołębie. Gruchają okrutnie, a kawałki ptasiego gówna wkręcają się w brodę. Mężczyzna klnie okrutnie.

***

Wiktor od małego nienawidził gołębi. Wywoływały w nim reakcję wręcz fizyczną, zwierzęcą, nieludzką. Nie był to lęk, bo kto by się bał tych latających szczurów, raczej  rodzaj pierwotnego atawizmu. Jakaś cześć jego mózgu, może ta gadzia, dostarczała enzymy do krwi i w kontakcie z gołębiem natychmiast okrywała jego ciało gęsią skórką. Wcale nie śmieszyła go ta ptasia gra słów. W okresie dorastania niechęć ta się tylko pogłębiła, jego bunt był powiem skierowany przeciw rodzinie i innym tożsamościowym obowiązkom członka najbardziej umęczonego narodu na Ziemi.

Jego dziadek albowiem był słynnym radzionkowskim hodowcą gołębi. Na ścianach kuchni, opalanej wielkim kaflowym piecem, wsiały dziesiątki dyplomów i laurów dla najlepszego hodowcy roku i regionu.  Z sufitu zwieszały się, na specjalnych hakach, truchła spreparowanych gołębich czempionów.  Jeden z pokoi był zamieniony na inkubator dla piskląt. Odkąd tylko Wiktor pamiętał, cały świat dziadka sprowadzał się do tych pieruńskich gołymbi.

A każde wakacje, aż do osiemnastego roku życia, kiedy się Wiktor w końcu zbuntował i pojechał na Mazury, spędzał z rodzicami właśnie u tego dziadka i całe dwa miesiące ciężko harowali. Nakarm gołębie. Wyczyść gołębnik. Zawieź ptaki do Poznania, bo muszą się wylatać! Od smrodu odchodów Wiktorowi robiło się niedobrze, co gorsza – mimo iż dzień w dzień szorował się do krwi, śmierdział ptaszyskami aż do października i inne dzieci w szkole się z niego śmiały. Nieprzespane noce, bo na godzinach miały wrócić gołębie z Kopenhagi. I żeby jeszcze stary coś z tego miał, jakieś pieniądze albo co. Nic. Nihil. Każdą złotówkę, każdą markę dokładał swym pupilom. Nad każdym padłym w wędrówce ptakiem płakał przez tydzień. Rozpaczał bardziej niż nad własnymi krewniakami, których pogrzeby opuszczał przed stypą, i księdza jeszcze poganiał, bo „musi sprawdzić czy mają wodę”.

Wiktor miał więc od małego konkretnie przejebane. Nawet na tych Mazurach, jak jedna z dziewczyn mu się w namiocie całkiem dobrowolnie rozebrała, znieruchomiał, proszę nie mylić ze stwardnieniem, i nie był w stanie zrobić ani jednego ruchu. Tak bardzo młodzieńcze, poruszane głębokim oddechem. pulsujące rozkosznym ciepłem piersi przypominały mu gołębie.

***

Dlaczego teraz stoi Wiktor, znowu proszę nie mylić ze stwardnieniem, no chyba że w bałwana, w zamieci i gorączkowo przelicza gołębie przed wpakowaniem do klatek?

Staremu dziadydze się zmarło. Nosił wory z ziarnem dla ptaków po stromych schodach i przepuklina nie wytrzymała. Dziadka operowano, podleczono i odesłano do domu, ale z kategorycznym zakazem noszenia ciężarów. Musiał więc zmniejszyć stadko do ledwie kilkunastu sztuk i tak mu się ckniło, takich żal ogromny na niego spadł, że z tej tęsknoty usechł jak niepodlewany fikus albo kaktus na pustyni. Przykro się wtedy zrobiło rodzinie, ale tylko na chwilę. Wszyscy już mieli dość tych dziadkowych fanaberii.

To jednak stary statecznie triumfował, zemścił się zza grobu. Zapisał dom Wiktorowi w spadku, „swemu ukochanemu wnusiowi” jak złośliwie stało w testamencie, „na gołębim  rosole odkarmionemu”, ale pod warunkiem, „taki był malutki”, że ten odbuduje hodowlę. Inaczej dom idzie cele charytatywne, Na aukcję. WOŚP. Próbowała cała familia zapis obalić, oszczędności szły na wybitnych prawników, interweniowano u posłów, wszystko na nic. Albo Wiktor gołębie będzie hodował albo fora ze dwora. Może sobie mieszkanie wynajmować albo niech się ożeni i kredyt weźmie, ale dom – przepadnie.

Do biura jeździ więc Wiktor otoczony znajomym, przez lata szczęśliwie nieobecnym, ptasim smrodem. Nie nadąża ze strzepywaniem piór z garnituru. Znowu czuje lęk przed koleżankami i wieczory spędza głównie w gejowskich klubach. Jak już nakarmi gołębie. Ale nie dał się całkiem złamać starcowi i planuje okrutną zemstę. Obgadał to już z kilkoma znajomymi Turkami. Są wstępnie zainteresowani.

„Prawdziwy Ślunski Kebab” to powinna być chwytliwa nazwa.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s