Wiązałem mocno. Na całe dziesięć dziurek. Aż dziw że mi nigdy nogi nie amputowali po zdjęciu glana. Ależ gardziłem tymi, którzy kupowali wysokie martensy, niektórzy nawet czternastki, i zawiązywali najwyżej do siódmej albo w ogóle łazili po mieście jakby wyszli z chałupy w kapciach i szlafroku, sznurówki powiewały nad, wtedy nadal najcześciej asfaltowym, chodnikiem, jęzor też zwisał jakoś smętnie. Oczywiście moje hadeki to były najgorsze glany w historii Kochłowic albo nawet świata. Po miesiącu chodzenia zrobiła się w nich gigantyczna dziura powyżej stalkapy, żadna czarna jak w habicie ksiądz pasta nie pomagała, nawet podpalana i starannie wcierana. Że co, że powinien był wymienić na paragon? Pewnie powinienem. Ale kto o tym myśli w wieku nastu lat? Dziura, kolejny idealny powód, by użalać się nad swoim ciężkim losem niezrozumianego pechowca. Bo za geniusza się jednak nie uważałem. Wtedy jeszcze nie.
Wcześniej miałem adidasy z targu, ale przynajmniej całe czarne; na ledwie kilka lat starsze zdjęcia na których polskie metaluchy poganiają w dżinsowych katanach i białych tenisówkach patrzyliśmy jak na szkielety dinozaurów, nawet jeśli niektórzy z nich strasznie nam wtedy imponowali. Z takimiż czarnymi dżinsami i szarym kangurkiem mogłem być już metalem pełną gębą. Na swoim trzyblokowym osiedlu. Wyjazd do Katowic to była inna sprawa. Skomplikowana.
Czasem jechałem jednym autobusem z tymi samymi starszymi o rok dresami, którzy jeszcze w podstawówce mieli na mnie oko ze względu na – przyznaję że koszmarnie – zapuszczane włosy. Wtedy nawet jeszcze nie słuchałem metalu! Teraz kompletnie nie zwracali na mnie uwagi, na kanarów niewiele większą. W oczach mieli tylko jeden cel. Jechali na dworzec. Po kompot. Pierwszy umarł zdaje się najtwardszy z nich, etatowy drugoroczniak napakowany sterydami już w czasach, gdy nikt nie słyszał o kartach lojalnościowych na siłownię. Kilku z tego wyszło, nie tak dawno dwaj, bracia, układali kostki bauma, restrukturyzowali Polskę znaczy się, na osiedlowym chodniku. Nawet fachowo. I po znajomości.
Czy bałem się tych wyjazdów? Nie wiem. Szedłem z ciężko wyłudzonymi metodą na wnuczkami markami tak jakbym absolutnie miał jakiś ważny cel do zrealizowania. Może nie gaszenie pożaru, ale przynajmniej ściągnięcie kotka z drzewa. Wiele lat później pewien olsztyński kotek zemści się przeokrutnie za te wymysły, sikając do butów, niestety nie glanów. Ale to zupełnie inna historia. Sklep muzyczny, ten sklep muzyczny, znajdował się w bramie. Czasem stali tam różni kolesie, wszelkich subkultur zasadniczo. Nie ogarniałem, czy wszyscy też przyszli po KASETĘ, czy mieli jakieś interesy do zrobienia. Raz czy drugi chłopcy, bardziej dresowi niż licealni – ach ten sznyt licealisty końca lat 90., krwiożerczy miks Kazika z kolesiem z teledysku kokodżambo – oferowali tanie dresy adidasa, więc może o to chodziło? Kiosk tytoniowy obok był ich celem? Albo któryś z kantorów?
Teraz ten sklep jest w bramie, ale innej. Nie ma prawie kaset, nie bardzo wiem z czego żyje i bardzo dawno w nim nie byłem. Wiem tylko, że istnieje, bo czasem kupuję coś w antykwariacie – niezbyt tanim, ale też niedrogim i dobrze zaopatrzonym – tuż obok. Chyba istnieje, bo w antykwariacie też dawno nie byłem. Ale wtedy, przed laty, w starej lokalizacji, było to miejsce cudowne. I miało całą ściankę KASET z metalami, KASET LICENCYJNYCH, najpierw za parę złotych, a później już koło 20, tu inflacja zapieprzała bardziej niż przy planie Balcerowicza, i zawsze można sobie coś wybrać. I się wybierało.
Z reguły straszny szajs.