Moja babcia, jak już było ze mną bardzo źle, dzwoniła do mnie ze słowami wsparcia i przy okazji opowiadała też o swoich lękach, wspominała różne wydarzenia, psioczyła na śp. dziadka, śpiewała piosenki o Rydzu-Śmigłym. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, choć jak teraz myślę o tym, to bardziej nie chcieliśmy wiedzieć i widzieć, że były to początki demencji. Babcia dzwoniła z miasteczka, dobre sobie, z miasta w Westfalii. 50 000 tysięcy mieszkańców to już potężne miasto, no nie? Takie w sam raz do wykorzystania unijnych dotacji.
Były to naprawdę mroczne czasy i dla mnie, więc sporo rzeczy zapomniałem. Babci niekoniecznie można było ufać, wiek i upływ czasu robiły swoje, pamięć ma pewne ograniczenia, ale babcine wspominanie miało też drugą stronę – mówiła o sprawach o których się nie mówi. Głośno. Świadczyły o tym miny moich ciotek w reakcji na niektóre, czasem naprawdę zabawne, odpowiedzi babci. Oczywiście i ja teraz wielu rzeczy z tego nie pamiętam, to były mroczne czasy, ale kilka zapamiętałem. Najmocniej chyba takie zdanie mojej babci:
– Przed ślubem sąsiadki mówiły, bym nie żeniła się z dziadkiem, bo pojadę do Palestyny.
Ślub odbył się w 44 roku. W Piekarach Śląskich. I na ścianie w pokoju obok naprawdę wisi prezent ślubny, zegar zrabowany przez brata panny młodej z bunkra w Kurlandii albo pod Leningradem. Niemiecki zegar. Znaczy się z dość sławnej wytwórni zegarów ściennych spod Legnicy. Brat wojnę przeżył, z sowieckiego obozu wrócił szybko, ożenił się z prawdziwą Niemką z Bytomia i zrobił pomniejszą karierę w peerelowskim szkolnictwie zawodowym. Mnie, dziesięciolatkowi, pokazywał albumową książkę ze zdjęciem jak leży za cekaemem. Niemiecką książkę, oczywiście.
Moi dziadkowie z obu stron przeżyli wojnę w okolicy Piekar na niemieckiej liście narodowościowej. Nie mam pewności, ale przypuszczam, że niektórzy z nich może nawet na dwójce, jeśli nie w linii prostej, to na bocznych konarach rozgałęzionej familii. Dzieci wtedy rzeczywiście miewano sporo, przynajmniej w aspirującym i nie zawsze z sukcesami, drobnomieszczaństwie od strony mamy. Z tych rozgałęzień, tak się składa, że po jednym od strony mamy i taty, kuzyni i wujkowie wylądowali w Auszwicu. Jak mawiał trochę złośliwie mój ojciec, za zabawę w Polskę. Obraźliwe? No tak. Ale to podobno nie była „prawdziwa konspiracja”, ale jakieś spotkania na bazie przedwojennego Sokoła. Nie wiem jak to teraz zweryfikować, a wtedy nie miałem odwagi, no dobra, nie interesowało mnie to. Wujek ojca nie przeżył, kuzyn od strony mamy wrócił do domu. Dzięki czeskiemu kapo, który się potem ożenił z jego siostrą.
Ale nie o tym. Rodzina od strony dziadka naprawdę miała „opinię” w okolicach kalwarii, jak ujęła to jedna z dalekich ciotek w reportażu Polityki sprzed 20 lat, „żydowskiej”. I któregoś z licznych kuzynów, „po denuncjacji sąsiadów” (prawda czy nie?), naprawdę poddano eugenicznym badaniom w czasie wojny. Próbuję sobie to wyobrazić i nie potrafię. Co się wtedy robi? Zbiera kasę na łapówkę? Szuka dojść do wszystkich tych pomniejszych firerów, z którymi, niektórymi z nich, nie oszukujmy się, piło się piwo przed wojną albo i później? Leci do proboszcza? Pali dokumenty?
Skończyło się dobrze, w końcu to piszę. Dziadek nie trafił do Wermachtu, ale był w organizacji Todta. I trochę trwało, zanim wrócił z tej samej Westfalii, gdzie potem zmarł – ale przedtem pożył kilka lat dłużej niż miałby na to szansę, nie oszukujmy się, w transformowanej Polsce – do domu. Tam czekała kilkumiesięczna córka, czyli moja mama. Niecały rok później urodziła się moja najstarsza ciotka (autentyk, nie zmyślam!), aktualnie z mężem spod Lwowa emeryci w Zagłębiu Ruhry i oglądacze TVPInfo („bo nie mamy innych kanałów polskich, a to zawsze jakieś wiadomości i miewają rację”).
Może skończyło się źle? Nie siedziałbym, nie pisałbym tego, nie obserwowałbym kolejnej wojenki polsko-polskiej – bo to jednak są przede wszystkim wojenki polsko-polsko – a do kanonicznej listy polskich ofiar wojny drugiej światowej, tak się składa, że zatwierdzonej przez Jakuba Bermana, tak tego samego, no więc do listy 6 milionów 28 tysięcy zabitych można by dołożyć 60 osób.
Przecież pisałem, że wtedy rodziny były duże.