– Bardzo się cieszę, że udało się tutaj wszystkich państwa zgromadzić. – Hercules Poirot stał w pośrodku apartamentu, z wielkich okien wpadały do środka promienie lutowego słońca. – Muszę przyznać, iż była to jedna z najtrudniejszych spraw w mojej karierze. Od początku nic się nie zgadzało i – Poirot zawiesił głos – wszyscy z państwa kłamali na potęgę. I pan, panie Kubo – Słynny detektyw zwrócił się do mężczyzny w więziennym pasiaku i całkiem okablowanego – i pani, pani Asiu – Dziewczyna na kanapie wyraźnie się zarumieniła – a nawet Ta z Niebieskimi – To z kolei dziewczynisko przewróciło błękitnymi oczętami i szepnęła coś na uszko przecudownemu białemu pieskowi trzymanemu na kształtnych kolanach, który wyszczerzył drobne zębiska – o panach Rapierze oraz Dukacie nie wspominając. – Poirot na wpół żartobliwie pogroził palcem obu skonfundowanym młodzieńcom. Prawdę mówił tylko pan Adas, choć przesłuchanie jego, z wiadomych państwu przyczyn, było zadaniem szczególnie nieprzyjemnym, wymagającym specyficznych umiejętności i sprzętu wspinaczkowego. Rozsypane kakao na kafelkach w kuchni – Belg znowu podniósł głos – skorupki po orzechach włoskich w śmieciach, a nawet ślady czekolady na powabnych usteczkach – Poirot ukłonił się obu paniom – miały na celu zmylenie mnie, największego detektywa wszystkich czasów. A prawda, pisana przez duże Pe, była zawsze jedna: żaden tort nigdy nie istniał i był tortem jedynie potencjalnym!
****
Obiektywny narrator siedział na swoim drzewie i, najpewniej z tego głodu, siedział w końcu na mrozie już prawie trzy tygodnie, a ile można żyć na deszczówce i przemarzniętych orzechach, zwidywały mu się przeróżne rzeczy, w blasku świtu widział mianowicie oświetlone na różowo pandy wielkie, które są zwierzakami niezwykle uroczymi z wyglądu, ach te ciapki, ale z charakteru i na skutek bambusowej diety wrednymi podobno straszliwie, i te pandy, każda z osobistym pędem w buziuchnie przepięknej, wypatrywały czegoś z Zachodu, siedząc na drzewach najwyżej jak się da i porozumiewały się jakoś tak po pandziemu, a obiektywny narrator o dziwo wszystko rozumiał, i mówiły, te pandy ostrzegały się wzajemnie: O idą, nie dajmy się, walczmy, Ninje PółPolki są do pokonania, a wojowniczki bezszmerowo zeskakiwały z latających fortepianów i spoglądały na pandy wielkie, te nieszczęsne stawały się pandami małymi, tak bardzo dygotały, a Ninje, jak to ninje, malowały usta krwiście czerwonymi szminkami i krzyczały: Złazić z tego drzewa natychmiast!
****
– Panie, a co oni tam nieśli? – Grzecznie i już wiedząc, spytał siwowłosego ratownika medycznego staruszek w eleganckim, naprawdę, to nie jest chwyt retoryczny, płaszczu, na co ten – dotychczas rozprawiający z dużo młodszym kolegą o sposobach na kaca i ze swadą diagnozujący tkwiących w kolejce pacjentów – poważnie skinął głowę. Obiektywny narrator może nie zlazł z drzewa, ale na pewno wyparował z moich myśli. Panie, czekające na ławeczce obok, przeżegnały się i po krótkiej rozmowie o przyzwoitości i moralności – muszę przyznać, że i mnie przeszedł zimny prąd po plecach – zaczęły się dzielić zdjęciami swoich wnuków wgranymi w pamięć niezbyt nowych modeli komórek. Najsympatyczniejsza, najbardziej żywiołowa z nich rozpoczęła i zakończyła licytację:
– Pięć tygodni tu ma. Pięć miesiecy.
– Ładny chłopczyk. Już pięć miesięcy?
– A nie, urodził się w piątym miesiącu. Był taki jak moja ręka. 68 deko.
Rozmówczynie mądrze pokiwały głową.
– Przyjmowała ta Żydówka, wie pani?
– A tak. – Rozpromieniła się najmłodsza, najpewniej córka drugiej ze starszych pań. – 70 lat ma, nadal na oddziale. Naszego też ona.
Mama szturcha mnie w bok.
– 70 lat. A to była taka piękna dziewczyna. Rzeczywiście ciemna, ale piękna.
Szczęka opada w dół.
– To ona mnie…?
– Nie, ale badała i w ogóle załatwiała, ten oddział nazywano szwedzkim, bo sprzęt ściągano z zagranicy.
– 680 gram?
Aż wyszedłem się przewietrzyć. Jednako dobrze, że się bardziej nie pospieszyłem. Osiemdziesiąty drugi to nie taki zły rocznik. Chyba. Ile anegdotek na stanie!
Wojennym.