Siedzę na drzewie.
Na dole biegają dwa wielkie wilczury i wyją do księżyca, no i do mnie, a ja mogę mieć tylko nadzieję, że ich właściciel wyjechał albo zapił wczoraj i się bestie zmęczą, a ja wykonam szybki sprint do furtki i odgryzą mi może tylko kawałek łydki, a nie zeżrą w całości, no i ufność posiadam niewielką, że są regularnie karmione, wyglądają w tym świetle lunatycznym nawet dość schludnie, a ich właściciel zapił się góralskim bimbrem albo jugolską śliwowicą, a nie polską wódką sklepową, bo wtedy mam naprawdę scrawed up, znaczy się, przejebane.
Jak się znalazłem w tej sytuacji?
Ano jestem słynnym pisarzem i niespotykanie spokojnym człowiekiem, który jednakże czasem ulega koszmarnym literacko-towarzyskim naciskom i potem musi za to ciężko odpokutowywać. Co rusz, wiedziony własnym intelektem i ciekawością świata, ładuję się w przeróżne awantury, które finalnie kończą się z reguły właśnie na jakimś drzewie, mniejszym albo większym. Czasem z nich dyndam na sznurze, czasem tylko siedzę i czekam na ratunek.
O dziwo nie podpadłem tym razem poszetkarzom ani nawet togarzom, nawet to nie słynny samozwańczy władca Wielkiej Prerii wpędził mnie na to akurat drzewo. Choć dla metaluchów i kopalnianych gnomów jest on zaiste okrutny, to tym razem nie ma absolutnie nic wspólnego z tą historią, choć pewnie zaraz zgłosi się po atencję i będzie biednego pisarczyka, znaczy się oczywiście mnie, wyśmiewał. Wróg przestraszny mnie na ten to biologiczny wykwit natury, mam nadzieję, że zdrowy, bo coś nie ufam najbliższej gałęzi, a jednak nie chciałbym spaść na ziemię…
Chyba mi się przysnęło, ale jakże dobry to był sen. Śniło mi się mianowicie, że przyleciał SuperPuciul i powiewając fantazyjnie peleryną, szczekaniem odegnał te dwa potwory spod drzewa i mogłem dostojnie odejść do domu, a on, znaczy się SuperPuciul, mrugnął do mnie okiem, wyszczekał przeprosiny za swego własnego człowieka i odleciał ratować świat gdzie indziej. Bo to, no w połowie, tenże to człowiek wpędził mnie to drzewo, orzech mianowicie włoski. Druga połowa jest równie urocza w szantażowaniu i teraz siedzę na tym drzewie, czy muszę przypominać, że to orzech włoski?, i czekam aż się te pieseczki na dole zmęczą albo zaczną coś uprawiać. W ostateczności może być seks.
By nie ulec zmęczeniu i zasnąć ponownie, inkantuję przepis magiczny pod nosem. Weź osiem jajek i oddziel żółtka od białek. Miksuj osobno z cukrem pudrem, proszkiem do pieczenia i wymieszaj ręcznie, tak by powietrze cały czas dochodziło, sukcesywnie dosypując 300 gram orzechów. Wlej do natłuszczonej i posypanej tartą bułką tortownicy, piecz do skutku i już masz spód torta. Orzechowego.
Właśnie o te orzechy poszło.
Już już brałem się do pieczenia tego tortu, tak bardzo mnie sterroryzowano na pewnym portalu społecznościowym, że nie tylko obiektywny narrator nie nadążał z opisywaniem stanów mojego lęku i niepokoju wewnętrznego, ale nawet ja sam nie dawałem rady, że jednak postanowiłem go ukręcić, znaczy się ten tort, a nie sprawę, choć ją w sumie też (język polski ma tyle ograniczeń, bo pomyślałem to w jednej sekundzie, a opisanie zajmuje mi znacznie więcej czasu [jeśli czas w ogóle istnieje jako taki, a nie jest tylko abstraktem znudzonego boga albo podrzędnego filozofa]), a potem przełożyć kremem czekoladowym (dwie kostki masła, cukier puder, cztery jajka i na koniec ile wlezie łyżek kakao [miksować do uzyskania jednolitej, jedwabistej powierzchni]) i wtedy się okazało, że w domu nie mam żadnych orzechów.
No przecież nie będę kupować, jeszcze nie zwariowałem! Nawet szantażowany nie dam pięciu dych za cholerny kilogram cholernych orzechów. Na raub pójdę, ot co! No i poszedłem. No i okazało się, że zimą na drzewach nie ma w ogóle żadnych orzechów ani innych owoców, a niby mamy globalne ocieplenie, szach mat lewaki, to wszystko jakieś olbrzymie nieporozumienie, to jeszcze tego zdziczałego sadu pilnują dwa wielkie psy.
Choć w sumie mogą to być bordery, a nie wilczury, jak tam/tak im się bliżej przyglądam.