Wszystkim moim piździelcom
– No już już. Na scenę. Biegusiem – Podstarzały konferansjer o wąsach przystrzyżonych co do milimetra nad zaskakująco grubą wargą, która nadawała mu wygląd nosorożca, choć ogólnie był wątłym mężczyzną o cokolwiek zniewieściałych ruchach, poganiał dwoje ostatnich występujących, młodą dziewczynę o nadmiernej ilości tapety na twarzy i pięciocentymetrowych tipsach oraz bladziutkiego chłopaka w podrabianym dresie. – Ruchy ruchy.
Blady, pomniejszy bóg, nigdy by nie przypuszczał, że to właśnie ten numer będzie ukoronowaniem całego show, gwoździem programu wywołującym każdorazowo euforię na widowni. Młodszym dzieciom ojcowie zasłaniali oczy, matrony mdlały, a ich dorastające córki wrzucały na arenę najintymniejsze części garderoby. No cóż, może się nie znał za bardzo na sztuce, ale naprawdę nie uważał, by robienie i sprzedaż kebaba w milczącej obecności palącego w słowiańskim przykucu młodzieńca, było aż taką ekstrawagancją. A tu waliły tłumy. Co prawda ze swoich czasów pamiętał całą kwestię bardziej banalnie. Kup, zjedz, spierdalaj. Absolutnie nie kojarzył, by wtedy konsumpcja, nawet najostrzejszego, kebaba kończyła się spaleniem budki, co wiernie odtwarzano na scenie każdego wieczora.
Miał fajrant na dziś. Swoje dwa występy odbębnił, mieli pozostać na miejscu przez jeszcze przynajmniej tydzień, więc nie trzeba było zbierać całego żelastwa i ładować do wozów. Siedział razem z Billym The Dzieciakiem i popijali Harnasia. Piwo było okropne, rozwodnione i zajeżdżało żubrem z probówki, ale jako pracownikom sprzedawano im je za połowę ceny. Do ogłupienia dobre i to, pomyślał Blady, który, nie ma co ukrywać, był wyraźnie pod kreską.
I tylko dlatego przyjął tę robotę. Cały hajs wydał na dziffki i koksy – tak mówił znajomym, o renomę trzeba dbać! kasa poszła na dofinansowanie kilku domów rozkosznej starości i lekarstwa dla sierotek z Neptuna – a jego słynny Kosmiczny Kombajn nie przeszedł przeglądu i stał uziemiony w garażu. Nawet kolekcjonerskie pierwsze wydania Kalibra, Paktofoniki i Kamila Pivota znacznie straciły na wartości, kiedy te złodziejskie chujki z Marsa wypuściły wypasione reedycje. Z bonusami i hologramem Magika. Tadziem jak żywym.
– No i piździelcu rozumiesz jaki byłem wtedy zajebisty i wszystkie jadły mi z ręki, więc piździelcu rozumiesz, że nigdy nie myślałem, że skończę w takim miejscu, taki był ze mnie słynny na dzielni bałamut – Blady naprawdę lubił Dzieciaczka, i wybaczał mu wiele, nawet fascynację Myslowitz, na który zespół to moda po wielu stuleciach wróciła w całej galaktyce, zresztą nie miał sumienia mu wyjaśniać jakim, no, piździelcem był zawsze Rojek na Offie, rojek komarów gryzł każdego w tych Katowicach każdego lata, potrafił być jednak Dziecie męczący ze swoim muzycznymi fascynacjami i uchem absolutnym. Nie lubił wyjaśniać jak tu trafił, ale wybuch tamtej planetoidy to nie była jego inżynierska wina, zarzekał się zawsze po drugim piwie. – Alias, cicho. Konkudentka dzwoni. – Dziecie natychmiast wytrzeźwiał i stanął na baczność przed telefonem.
Alias. Takiego używał tu aliasu. Szukał więc roboty i jeden znajomek skierował go do jednej korporacji. Harold Corporation. Miał cichą nadzieję, że to sam stary mu wybaczył i w końcu go przyjmie, ale w biurze był tylko jakiś przemądrzały wyskrobek w okolicach trzydziestki, w garniturze wartym ze dwie planety w układzie neosolarnym i w butach z zagrożonego wyginięciem wyjca z mgławicy uranalnej. Złamas z niesmakiem spojrzał na jego luźny ubiór chłopaka z plaży i objaśnił zadanie.
To on? A może tamten? Naprawdę lubił Dziecia i wolałby go… nie uszkadzać. Już prędzej Adasia, przemądrzałego piździelca, coś udzieliło mu się to całe piździelenie, o daleko posuniętym łysieniu plackowatym, mordzie niedojrzałej śliwki i zapachu niemytego kibla, ciągle skrobiącego jakieś głupoty w pamiętniku, który nosił zawsze przy sobie. [W tym miejscu obiektywny narrator musi zaprotestować. Wygląd Adasia nie był absolutnie jego winą, a i mył się on codziennie, i to perfumowanych mydłem, jednak trudne warunki pracy pozostawiały ten przemożny cyberzwierzęcy fetor.] Mieli dwa wspólne numery. W jednym jako polscy bohaterowie narodowi obciążali się ku uciesze publiki teczkowymi kwitami, obrzucali stekiem obelg, kalumnii i donosów, w drugim odtwarzali realia życia na popegierowskiej wsi na Wielkiej Prerii wczesną wiosną i Adaś, ten przemądrzały piździelec, wisiał do góry nogami, a Alias, dokładniej to przecież Blady z wirtuozerią, wyuczoną przed wiekami, go oskórowywał, przy milczącym współudziale komicznie przerażonego Dzieciaka. Publika wyła. Fragmenty skóry można było potem kupić w sklepie z pamiątkami ze specjalnym certyfikatem potwierdzającym autentyczność.
– Znajdź ich. Znajdź te faken androidy, które uciekły nam z hodowli i ukryły się w Polskim Cyrku Kosmicznym. – Powiedział wtedy ten fajnokosmita z 34 piętra i rzucił na stół zaliczkę. – Więcej dostaniesz jak przyniesiesz ich procesory, niuchaczu. Tylko… mają wgrany polski program, uważaj. Oni są zdrowo pierdolnięci.
Blady skrzywił się, ale nic nie powiedział. „Gdyby ten biedny chłystek z dyplomem Harvardu mógł cokolwiek wiedzieć o Polakach” – pomyślał i tylko naciągnął czapkę z Biggim głębiej na czoło.